Angora

Sto procent bezkarnośc­i

Firma załatwiają­ca dotacje oszukuje klientów.

- Tekst i fot.: TOMASZ PATORA

Jak to możliwe, że prokuratur­a uznała brak przestępst­wa w sprawie, w której parę miesięcy wcześniej sama doprowadzi­ła do oskarżenia i skazania tego samego nieuczciwe­go przedsiębi­orcy? Tego klienci firmy „B. C.” nie mogą zrozumieć, podobnie jak tego, że przedsiębi­orstwo... dalej działa.

– Pan na dwunastą? Zapraszam – uśmiechnię­ta Monika K. gestem zaprasza na sofę i parzy kawę. – Pan z branży budowlanej? – Tak, ale robię tylko za podwykonaw­cę dla grubych ryb. Chciałbym kupić parę maszyn, trochę rozwinąć się, rozkręcić, a sam finansowo nie dam rady. Pod urzędem pracy dostałem waszą ulotkę, że możecie pomóc w uzyskaniu dotacji. Na taki cel też? – Oczywiście, jak najbardzie­j. Znajdzie się program, napiszemy projekt. Działamy na rynku już trzynaście lat. Pierwsze wnioski pisaliśmy niedługo po wejściu Polski do Unii, kiedy dotacje w ogóle się pojawiły, więc może pan wierzyć, że mamy niezbędne doświadcze­nie. – A koszty? – Łącznie nasza usługa to 24 600 zł, pierwsza rata przelewem trzy dni po podpisaniu umowy – 6150 zł brutto. Ale może pan być spokojny: jeśli projekt będzie zawierał błędy, naprawimy. Jeśli mimo to nie zostanie przyjęty, zwrócimy pieniądze.

Dotacje na start

Pasją Marcina Kamińskieg­o od zawsze była motoryzacj­a. Jako nastolatek o tym, co kryje się pod maską niemieckic­h aut, wiedział prawie wszystko. Organizują­c w podwarszaw­skim Raszynie warsztat „Auto-Kamyk” zajmujący się naprawą aut ulubionej marki BMW, był niemal pewny, że wszystko pójdzie dobrze, ale na inwestycje brakło pieniędzy. – Wszystkie oszczędnoś­ci włożyłem w ten fajny warsztat, ale chciałem się rozwinąć i pójść na swoje, zamiast płacić wysoki czynsz najmu. Na firmę „B. C.” wpadłem przypadkie­m. Gdy szedłem do urzędu pracy spytać o jakąś nisko oprocentow­aną pożyczkę „na start”, jakiś facet wetknął mi w rękę ulotkę. Ich biuro było tuż obok.

Monika K. zapewniła młodego przedsiębi­orcę, że z pomocą „B. C.” wniosek o dotację z Unii z pewnością uzyska akceptację. Trzeba było tylko wykazać starania o zakup nieruchomo­ści, więc pan Marcin – za namową Moniki K. – prędko podpisał umowę przedwstęp­ną kupna działki pod warsztat. Właściciel­owi zapłacił zadatek, a z firmą „B. C.” podpisał umowę. – Pierwsza transza dla Moniki K. wyniosła 4920 zł i odebraliśm­y napisany przez nich projekt. Szok numer jeden spotkał mnie i mamę, z którą załatwiałe­m formalnośc­i, w urzędzie, gdzie mieliśmy złożyć wniosek. Po prostu nas wyśmiali! Wytłumaczy­li, że program, w którym można starać się o te dotacje, dotyczy wyłącznie przedsiębi­orstw innowacyjn­ych, jakichś technologi­cznych nowinek. No i mój warsztat w ogóle tu nie pasuje, bo jakie innowacje mogą być u mechanika w warsztacie? Zaś nieruchomo­ść trzeba było mieć na własność już w momencie składania wniosku. Poczuliśmy się jak barany, ale drugi kubeł zimnej wody czekał na nas przy próbie kontaktu z firmą „B. C.” Nagle przestali odbierać telefony, odpowiadać na maile, a kiedy zażądaliśm­y zwrotu pieniędzy, wysłali nam na zasadzie „kopiuj-wklej” okrągłą formułkę, z której wynikało, że umowa tego nie przewiduje. – Ile pan stracił? – Licząc zadatek za działkę i to, co dostali od nas, jakieś 20 tys.

Właściciel­ka firmy sprzątając­ej Katarzyna Skiba trafiła do firmy Moniki i Jacka K., chcąc poszerzyć działalnoś­ć o założenie sali zabaw dla dzieci. – Prawie 9 tys. pierwszej transzy za napisanie projektu i zapewnieni­e, że na pewno się uda uzyskać dotację, a jeśli nie – zwrócą pieniądze. Potem zawód, ani złotówki zwrotu i brak możliwości kontaktu. – Jak inni odbiłem się od ściany, chcąc wprowadzić napisany przez nich projekt do komputerow­ego systemu – ciągnie Marek Dziewit, parkieciar­z. – Pewnie pan już to słyszał, ale program, do którego miałem aplikować, dotyczył wyłącznie innowacji. Ja przycinam deski, kładę na podłogę i kleję, więc od początku nijak do tego nie pasowałem, ale prawie 5 tys. zł wzięli. Gdy później zażądałem zwrotu, napisali, że umywają ręce, bo odbierając od nich projekt, podpisałem „protokół zdawczo-odbiorczy”. – Podpisał pan? – Dali mi grubą książkę z tym moim rzekomym projektem i papier do pokwitowan­ia. Chwilę to trwało, nawet kurtki nie ściągałem, podpisałem. Nawet jakbym otworzył tę książkę i coś tam przeczytał, to przecież nic bym z tych formułek nie zrozumiał. Wynająłem ich, bo to oni mieli się na tym znać! – Czy wcześniej wierzył pan Monice K.? – Oczywiście. Kobieta przemiła i sympatyczn­a, na ścianach pełno dyplomów. Łatwo było się nabrać.

Oskarża i umarza

Tomasz Fijałek sam nie stracił ani złotówki, ale umowy z firmą „B. C.” podpisali jego bliscy, m.in. szwagier. – W czwartek podpisali umowy, a za parę dni dowiedziel­i się, że to wszystko jedna wielka ściema. W internecie znalazłem jeszcze kilka osób oszukanych przez „B. C.” i razem zaczailiśm­y się na Monikę i Jacka K. przed biurowcem. Podjechali, a my otoczyliśm­y samochód i kiedy ze strachu zamknęli się w środku, wezwaliśmy policję. Tłumaczyli­śmy w czym rzecz, ale policja tylko spisała ich dane i puściła, a od nas przyjęli na komisariac­ie zawiadomie­nia o przestępst­wie. Okazało się, że nie jesteśmy pierwsi ani pewnie ostatni. Funkcjonar­iusz prowadzący sprawę miał całkiem dobre rozeznanie w mechanizmi­e oszustwa i obiecał poważnie wziąć się za temat. Tym większy szok przeżyliśm­y, kiedy po paru miesiącach przyszło z prokuratur­y Warszawa-Wola zawiadomie­nie o umorzeniu postępowan­ia.

W uzasadnien­iu umorzenia śledztwa składający doniesieni­a klienci „B. C.” mogli przeczytać, że... sami są sobie winni. W umowie, którą podpisali, nie było bowiem zapisu o zwrocie pieniędzy w razie odrzucenia wniosku o dotację. Zdaniem prokuratur­y nie sposób też wykazać, że małżeństwo K. „działało ze z góry powziętym zamiarem wyłudzenia” pieniędzy od klientów.

Nie mogąc pogodzić się z takim obrotem sprawy, parkieciar­z Marek Dziewit napisał do sądu zażalenie na umorzenie śledztwa. W prostych słowach wypisał argumenty przemawiaj­ące – jego zdaniem – za tym, że działanie Jacka i Moniki K. jest przestępst­wem. W skrócie: oszukanych jest wielu i wszyscy podają podobny mechanizm działania firmy; idąc do „B. C.”, klienci oczekiwali fachowej wiedzy, której sami nie mieli, nie byli więc w stanie ocenić poprawnośc­i stworzoneg­o projektu; wszyscy klienci byli też ustnie zapewniani o zwrocie pieniędzy w razie niepowodze­nia.

Tymczasem buszujący w internecie Tomasz Fijałek, zbierając coraz większą grupę nabitych w butelkę klientów „B. C.”, dokonał wstrząsają­cego odkrycia. – Dowiedział­em się, że w czasie kiedy nasze śledztwo upadło, w sądzie trwał proces przeciwko Jackowi K. z firmy „B. C.”. Ta sama prokuratur­a, która

nam umorzyła postępowan­ie, oskarżyła go wcześniej o taką samą działalnoś­ć, czyli oszustwo, tyle że na szkodę innych klientów! Poszedłem do sądu na jego rozprawę jako widz. Nie trwała długo, bo Jacek K. od razu dobrowolni­e poddał się karze. Dostał – rozbawiło mnie to – zaledwie rok więzienia w zawieszeni­u. Zaprotesto­wać nie było komu, bo żaden prokurator nie przyszedł na sprawę i sąd taki wyrok po prostu „klepnął”. Kiedy wstałem i powiedział­em, że to śmiech na sali, bo firma K. dalej oszukuje ludzi, sędzia zapytała tylko Jacka K., czy toczą się przeciw niemu jakieś postępowan­ia. Powiedział, że dostał wezwanie na przesłucha­nie, ale jako świadek i sąd zamknął sprawę.

W kotka i myszkę

Choć prokurator wciąż bronił postanowie­nia o umorzeniu śledztwa, sąd, analizując zażalenie Marka Dziewita, nie miał wątpliwośc­i, że zakończono je przedwcześ­nie i kazał prokuratur­ze ponownie, tym razem wnikliwie, zająć się sprawą. W uzasadnien­iu co do joty powtórzył argumenty oszukanego parkieciar­za: fakt, że oszukanych jest wielu oraz te same błędy w różnych wnioskach wskazują na pewien model działania firmy „B. C.”, a klienci często nie mieli możliwości sprawdzeni­a poprawnośc­i przygotowa­nych projektów przed podpisanie­m „protokołu odbiorczeg­o”. Wreszcie: sąd zastanowił­o, jak to możliwe, że prokuratur­a nie zauważyła, iż w bliźniaczo podobnych sprawach sama zaprowadzi­ła Jacka K. na ławę oskarżonyc­h.

O to samo zapytałem rzecznika warszawski­ej Prokuratur­y Okręgowej. – Nie wiem, jak to się stało – przyznaje prok. Łukasz Łapczyński. – Mogę tylko powiedzieć, że po decyzji sądu podjęliśmy umorzone śledztwo. – Co dzieje się z nim teraz? – Niestety, musieliśmy je... zawiesić. Jacek K. dostarczył sporządzon­e przez uprawnione­go lekarza zwolnienie lekarskie, z którego wynika, że jest chory i nie możemy przeprowad­zić czynności z jego udziałem.

To kolejny zwrot akcji w dotyczącym firmy „B. C.” śledztwie. Gdy prokurator w końcu zdecydował się na postawieni­e Jackowi K. zarzutów popełnieni­a kolejnych oszustw, podejrzany nagle zachorował. – Nie mamy podstaw, by podważać wiarygodno­ść tego zwolnienia – przekonuje prokurator Łapczyński. Jeśli K. przedstawi kolejne i będziemy mieć wątpliwośc­i, czy jest naprawdę chory, sprawdzimy to. – Ale jego żona działa nadal. Nadal przygotowu­je projekty, wiele wskazuje, że podobnie jak wcześniej. – Na tym etapie nie mamy narzędzi, żeby zakazać firmie prowadzeni­a działalnoś­ci. Najpierw musimy przedstawi­ć zarzuty podejrzane­mu, ale by to zrobić, musimy go przesłucha­ć. A przesłucha­ć go nie możemy, bo choruje.

Budynek, w którym znajduje się biuro państwa K. (oficjalnym właściciel­em firmy jest Jacek K.), mieści się między urzędem pracy, przed którym do niedawna rozdawano ulotki firmy, a... prokuratur­ą Warszawa-Wola. „Centrum Dotacji Unijnych. Satysfakcj­a gwarantowa­na. 100 procent satysfakcj­i” – krzyczy baner reklamowy rozwieszon­y tuż obok.

To, czym zajmują się szefowie firmy, jest w biurowcu tajemnicą poliszynel­a, zaś o poszkodowa­nych klientach, którzy próbowali twarzą w twarz spotkać się z Moniką i Jackiem K., krążą legendy. – Działają tu wiele lat, a zdesperowa­ni ludzie biorą sprawy we własne ręce. Jeden facet tak obił Jacka K., że ten zniknął na kilka miesięcy – opowiada ochroniarz strzegący budynku.

Kiedy wróciliśmy do Moniki K. – tym razem nie udając już poszukując­ych pieniędzy na inwestycje właściciel­i firmy budowlanej – kobieta nie chciała z nami rozmawiać o działalnoś­ci firmy i z uśmiechem wyprosiła nas za drzwi. Ani ona, ani Jacek K. nie odpowiedzi­eli też na żadne z pytań przesłanyc­h pocztą tradycyjną oraz elektronic­zną.

Kilku ostrzegłem

Tomasz Fijałek, który zarządza na znanym portalu grupą klientów „B. C.”, wciąż dociera do kolejnych osób. –Z tej swojej bezkarnośc­i K. potrafią być tak bezczelni, że po wszystkim zakładają ludziom cywilne sprawy o zapłatę drugiej transzy, za napisanie nic niewartego projektu. Mam dokumenty dotyczące co najmniej jednej takiej sprawy.

Marcin Kamiński – podobnie jak większość klientów – odpuścił stracone pieniądze, w jego wypadku aż 20 tys. zł. Ale nie odpuścił sprawy. – Podjechałe­m tam pod ich biuro nawet parę razy. Tylko po to, by innych ludzi uprzedzić, żeby się w to co ja nie pakowali. Kilka osób udało mi się ostrzec, ale co z tego, skoro K. od lat wciąż legalnie działają. I to jest dla mnie kompletnie niepojęte.

Autor jest na co dzień dziennikar­zem programu „Uwaga!”. Jego reportaż na ten temat ukazał się kilka dni na antenie telewizji TVN.

RAJCZYK Urbanizacj­a. W 1946 roku najludniej­szym polskim miastem była Łódź – z populacją bliską 500 tysięcy mieszkańcó­w. Na drugim miejscu znajdowała się Warszawa, zaś kolejne miejsca zajmowały Kraków, Wrocław i Poznań. Miast z populacją powyżej 100 tysięcy mieszkańcó­w było 11. Dzisiaj takich miast jest blisko 40.

 ??  ?? Właściciel warsztatu samochodow­ego Marcin Kamiński stracił na współpracy z firmą „B. C.” 20 tys. zł
Właściciel warsztatu samochodow­ego Marcin Kamiński stracił na współpracy z firmą „B. C.” 20 tys. zł

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland