Sto procent bezkarności
Firma załatwiająca dotacje oszukuje klientów.
Jak to możliwe, że prokuratura uznała brak przestępstwa w sprawie, w której parę miesięcy wcześniej sama doprowadziła do oskarżenia i skazania tego samego nieuczciwego przedsiębiorcy? Tego klienci firmy „B. C.” nie mogą zrozumieć, podobnie jak tego, że przedsiębiorstwo... dalej działa.
– Pan na dwunastą? Zapraszam – uśmiechnięta Monika K. gestem zaprasza na sofę i parzy kawę. – Pan z branży budowlanej? – Tak, ale robię tylko za podwykonawcę dla grubych ryb. Chciałbym kupić parę maszyn, trochę rozwinąć się, rozkręcić, a sam finansowo nie dam rady. Pod urzędem pracy dostałem waszą ulotkę, że możecie pomóc w uzyskaniu dotacji. Na taki cel też? – Oczywiście, jak najbardziej. Znajdzie się program, napiszemy projekt. Działamy na rynku już trzynaście lat. Pierwsze wnioski pisaliśmy niedługo po wejściu Polski do Unii, kiedy dotacje w ogóle się pojawiły, więc może pan wierzyć, że mamy niezbędne doświadczenie. – A koszty? – Łącznie nasza usługa to 24 600 zł, pierwsza rata przelewem trzy dni po podpisaniu umowy – 6150 zł brutto. Ale może pan być spokojny: jeśli projekt będzie zawierał błędy, naprawimy. Jeśli mimo to nie zostanie przyjęty, zwrócimy pieniądze.
Dotacje na start
Pasją Marcina Kamińskiego od zawsze była motoryzacja. Jako nastolatek o tym, co kryje się pod maską niemieckich aut, wiedział prawie wszystko. Organizując w podwarszawskim Raszynie warsztat „Auto-Kamyk” zajmujący się naprawą aut ulubionej marki BMW, był niemal pewny, że wszystko pójdzie dobrze, ale na inwestycje brakło pieniędzy. – Wszystkie oszczędności włożyłem w ten fajny warsztat, ale chciałem się rozwinąć i pójść na swoje, zamiast płacić wysoki czynsz najmu. Na firmę „B. C.” wpadłem przypadkiem. Gdy szedłem do urzędu pracy spytać o jakąś nisko oprocentowaną pożyczkę „na start”, jakiś facet wetknął mi w rękę ulotkę. Ich biuro było tuż obok.
Monika K. zapewniła młodego przedsiębiorcę, że z pomocą „B. C.” wniosek o dotację z Unii z pewnością uzyska akceptację. Trzeba było tylko wykazać starania o zakup nieruchomości, więc pan Marcin – za namową Moniki K. – prędko podpisał umowę przedwstępną kupna działki pod warsztat. Właścicielowi zapłacił zadatek, a z firmą „B. C.” podpisał umowę. – Pierwsza transza dla Moniki K. wyniosła 4920 zł i odebraliśmy napisany przez nich projekt. Szok numer jeden spotkał mnie i mamę, z którą załatwiałem formalności, w urzędzie, gdzie mieliśmy złożyć wniosek. Po prostu nas wyśmiali! Wytłumaczyli, że program, w którym można starać się o te dotacje, dotyczy wyłącznie przedsiębiorstw innowacyjnych, jakichś technologicznych nowinek. No i mój warsztat w ogóle tu nie pasuje, bo jakie innowacje mogą być u mechanika w warsztacie? Zaś nieruchomość trzeba było mieć na własność już w momencie składania wniosku. Poczuliśmy się jak barany, ale drugi kubeł zimnej wody czekał na nas przy próbie kontaktu z firmą „B. C.” Nagle przestali odbierać telefony, odpowiadać na maile, a kiedy zażądaliśmy zwrotu pieniędzy, wysłali nam na zasadzie „kopiuj-wklej” okrągłą formułkę, z której wynikało, że umowa tego nie przewiduje. – Ile pan stracił? – Licząc zadatek za działkę i to, co dostali od nas, jakieś 20 tys.
Właścicielka firmy sprzątającej Katarzyna Skiba trafiła do firmy Moniki i Jacka K., chcąc poszerzyć działalność o założenie sali zabaw dla dzieci. – Prawie 9 tys. pierwszej transzy za napisanie projektu i zapewnienie, że na pewno się uda uzyskać dotację, a jeśli nie – zwrócą pieniądze. Potem zawód, ani złotówki zwrotu i brak możliwości kontaktu. – Jak inni odbiłem się od ściany, chcąc wprowadzić napisany przez nich projekt do komputerowego systemu – ciągnie Marek Dziewit, parkieciarz. – Pewnie pan już to słyszał, ale program, do którego miałem aplikować, dotyczył wyłącznie innowacji. Ja przycinam deski, kładę na podłogę i kleję, więc od początku nijak do tego nie pasowałem, ale prawie 5 tys. zł wzięli. Gdy później zażądałem zwrotu, napisali, że umywają ręce, bo odbierając od nich projekt, podpisałem „protokół zdawczo-odbiorczy”. – Podpisał pan? – Dali mi grubą książkę z tym moim rzekomym projektem i papier do pokwitowania. Chwilę to trwało, nawet kurtki nie ściągałem, podpisałem. Nawet jakbym otworzył tę książkę i coś tam przeczytał, to przecież nic bym z tych formułek nie zrozumiał. Wynająłem ich, bo to oni mieli się na tym znać! – Czy wcześniej wierzył pan Monice K.? – Oczywiście. Kobieta przemiła i sympatyczna, na ścianach pełno dyplomów. Łatwo było się nabrać.
Oskarża i umarza
Tomasz Fijałek sam nie stracił ani złotówki, ale umowy z firmą „B. C.” podpisali jego bliscy, m.in. szwagier. – W czwartek podpisali umowy, a za parę dni dowiedzieli się, że to wszystko jedna wielka ściema. W internecie znalazłem jeszcze kilka osób oszukanych przez „B. C.” i razem zaczailiśmy się na Monikę i Jacka K. przed biurowcem. Podjechali, a my otoczyliśmy samochód i kiedy ze strachu zamknęli się w środku, wezwaliśmy policję. Tłumaczyliśmy w czym rzecz, ale policja tylko spisała ich dane i puściła, a od nas przyjęli na komisariacie zawiadomienia o przestępstwie. Okazało się, że nie jesteśmy pierwsi ani pewnie ostatni. Funkcjonariusz prowadzący sprawę miał całkiem dobre rozeznanie w mechanizmie oszustwa i obiecał poważnie wziąć się za temat. Tym większy szok przeżyliśmy, kiedy po paru miesiącach przyszło z prokuratury Warszawa-Wola zawiadomienie o umorzeniu postępowania.
W uzasadnieniu umorzenia śledztwa składający doniesienia klienci „B. C.” mogli przeczytać, że... sami są sobie winni. W umowie, którą podpisali, nie było bowiem zapisu o zwrocie pieniędzy w razie odrzucenia wniosku o dotację. Zdaniem prokuratury nie sposób też wykazać, że małżeństwo K. „działało ze z góry powziętym zamiarem wyłudzenia” pieniędzy od klientów.
Nie mogąc pogodzić się z takim obrotem sprawy, parkieciarz Marek Dziewit napisał do sądu zażalenie na umorzenie śledztwa. W prostych słowach wypisał argumenty przemawiające – jego zdaniem – za tym, że działanie Jacka i Moniki K. jest przestępstwem. W skrócie: oszukanych jest wielu i wszyscy podają podobny mechanizm działania firmy; idąc do „B. C.”, klienci oczekiwali fachowej wiedzy, której sami nie mieli, nie byli więc w stanie ocenić poprawności stworzonego projektu; wszyscy klienci byli też ustnie zapewniani o zwrocie pieniędzy w razie niepowodzenia.
Tymczasem buszujący w internecie Tomasz Fijałek, zbierając coraz większą grupę nabitych w butelkę klientów „B. C.”, dokonał wstrząsającego odkrycia. – Dowiedziałem się, że w czasie kiedy nasze śledztwo upadło, w sądzie trwał proces przeciwko Jackowi K. z firmy „B. C.”. Ta sama prokuratura, która
nam umorzyła postępowanie, oskarżyła go wcześniej o taką samą działalność, czyli oszustwo, tyle że na szkodę innych klientów! Poszedłem do sądu na jego rozprawę jako widz. Nie trwała długo, bo Jacek K. od razu dobrowolnie poddał się karze. Dostał – rozbawiło mnie to – zaledwie rok więzienia w zawieszeniu. Zaprotestować nie było komu, bo żaden prokurator nie przyszedł na sprawę i sąd taki wyrok po prostu „klepnął”. Kiedy wstałem i powiedziałem, że to śmiech na sali, bo firma K. dalej oszukuje ludzi, sędzia zapytała tylko Jacka K., czy toczą się przeciw niemu jakieś postępowania. Powiedział, że dostał wezwanie na przesłuchanie, ale jako świadek i sąd zamknął sprawę.
W kotka i myszkę
Choć prokurator wciąż bronił postanowienia o umorzeniu śledztwa, sąd, analizując zażalenie Marka Dziewita, nie miał wątpliwości, że zakończono je przedwcześnie i kazał prokuraturze ponownie, tym razem wnikliwie, zająć się sprawą. W uzasadnieniu co do joty powtórzył argumenty oszukanego parkieciarza: fakt, że oszukanych jest wielu oraz te same błędy w różnych wnioskach wskazują na pewien model działania firmy „B. C.”, a klienci często nie mieli możliwości sprawdzenia poprawności przygotowanych projektów przed podpisaniem „protokołu odbiorczego”. Wreszcie: sąd zastanowiło, jak to możliwe, że prokuratura nie zauważyła, iż w bliźniaczo podobnych sprawach sama zaprowadziła Jacka K. na ławę oskarżonych.
O to samo zapytałem rzecznika warszawskiej Prokuratury Okręgowej. – Nie wiem, jak to się stało – przyznaje prok. Łukasz Łapczyński. – Mogę tylko powiedzieć, że po decyzji sądu podjęliśmy umorzone śledztwo. – Co dzieje się z nim teraz? – Niestety, musieliśmy je... zawiesić. Jacek K. dostarczył sporządzone przez uprawnionego lekarza zwolnienie lekarskie, z którego wynika, że jest chory i nie możemy przeprowadzić czynności z jego udziałem.
To kolejny zwrot akcji w dotyczącym firmy „B. C.” śledztwie. Gdy prokurator w końcu zdecydował się na postawienie Jackowi K. zarzutów popełnienia kolejnych oszustw, podejrzany nagle zachorował. – Nie mamy podstaw, by podważać wiarygodność tego zwolnienia – przekonuje prokurator Łapczyński. Jeśli K. przedstawi kolejne i będziemy mieć wątpliwości, czy jest naprawdę chory, sprawdzimy to. – Ale jego żona działa nadal. Nadal przygotowuje projekty, wiele wskazuje, że podobnie jak wcześniej. – Na tym etapie nie mamy narzędzi, żeby zakazać firmie prowadzenia działalności. Najpierw musimy przedstawić zarzuty podejrzanemu, ale by to zrobić, musimy go przesłuchać. A przesłuchać go nie możemy, bo choruje.
Budynek, w którym znajduje się biuro państwa K. (oficjalnym właścicielem firmy jest Jacek K.), mieści się między urzędem pracy, przed którym do niedawna rozdawano ulotki firmy, a... prokuraturą Warszawa-Wola. „Centrum Dotacji Unijnych. Satysfakcja gwarantowana. 100 procent satysfakcji” – krzyczy baner reklamowy rozwieszony tuż obok.
To, czym zajmują się szefowie firmy, jest w biurowcu tajemnicą poliszynela, zaś o poszkodowanych klientach, którzy próbowali twarzą w twarz spotkać się z Moniką i Jackiem K., krążą legendy. – Działają tu wiele lat, a zdesperowani ludzie biorą sprawy we własne ręce. Jeden facet tak obił Jacka K., że ten zniknął na kilka miesięcy – opowiada ochroniarz strzegący budynku.
Kiedy wróciliśmy do Moniki K. – tym razem nie udając już poszukujących pieniędzy na inwestycje właścicieli firmy budowlanej – kobieta nie chciała z nami rozmawiać o działalności firmy i z uśmiechem wyprosiła nas za drzwi. Ani ona, ani Jacek K. nie odpowiedzieli też na żadne z pytań przesłanych pocztą tradycyjną oraz elektroniczną.
Kilku ostrzegłem
Tomasz Fijałek, który zarządza na znanym portalu grupą klientów „B. C.”, wciąż dociera do kolejnych osób. –Z tej swojej bezkarności K. potrafią być tak bezczelni, że po wszystkim zakładają ludziom cywilne sprawy o zapłatę drugiej transzy, za napisanie nic niewartego projektu. Mam dokumenty dotyczące co najmniej jednej takiej sprawy.
Marcin Kamiński – podobnie jak większość klientów – odpuścił stracone pieniądze, w jego wypadku aż 20 tys. zł. Ale nie odpuścił sprawy. – Podjechałem tam pod ich biuro nawet parę razy. Tylko po to, by innych ludzi uprzedzić, żeby się w to co ja nie pakowali. Kilka osób udało mi się ostrzec, ale co z tego, skoro K. od lat wciąż legalnie działają. I to jest dla mnie kompletnie niepojęte.
Autor jest na co dzień dziennikarzem programu „Uwaga!”. Jego reportaż na ten temat ukazał się kilka dni na antenie telewizji TVN.
RAJCZYK Urbanizacja. W 1946 roku najludniejszym polskim miastem była Łódź – z populacją bliską 500 tysięcy mieszkańców. Na drugim miejscu znajdowała się Warszawa, zaś kolejne miejsca zajmowały Kraków, Wrocław i Poznań. Miast z populacją powyżej 100 tysięcy mieszkańców było 11. Dzisiaj takich miast jest blisko 40.