Angora

„Żyję tak, jakby każdy dzień był ostatni” (TVN24)

...mówi pisarz Mariusz Szczygieł.

- KATARZYNA ZDANOWICZ

– Żyć świadomie, czyli jak? – Z pożytkiem dla planety i dla innych (...). Po tym, gdy dostałem Nagrodę Nike, mój telefon non stop dzwoni. Spójrz na te ikony: 1285 nieprzeczy­tanych maili, 485 esemesów. To są wiadomości od ludzi, których muszę znać, mają przecież mój numer. Dużo większa fala gratulacji płynie na fanpage. Dlaczego o tym mówię? Ponieważ „świadome życie” znaczy dla mnie – być z ludźmi w pewnym związku. Dlatego od wielu lat mam zasadę – odpisuję na wszystkie wiadomości, które dostaję. Nie zawsze mogę zrobić to od razu. Czasami przekopiuj­ę treść esemesa z podziękowa­niami, ale każdej osobie indywidual­nie. Jeśli nie odpiszę, znaczy, że wiadomość do mnie nie dotarła. – Dlaczego tak robisz? – Z szacunku dla człowieka, który przecież do mnie napisał, czyli wykonał jakiś przyjazny gest. Nie chcę nikogo lekceważyć. W Stanach Zjednoczon­ych istnieje tzw. bankructwo mailowe. Ogłasza się je wtedy, gdy liczba maili jest tak duża, że nie jesteśmy w stanie na nie odpowiedzi­eć. Zeruje się pocztę i zaczyna od nowa. Mnie to nie grozi.

– Na te mniej przyjemne wiadomości też odpowiadas­z?

– Oczywiście. Czasami zdarza mi się przeprasza­ć. To słowo, które nic nie kosztuje, a jest po nim lżej, oczyszcza atmosferę. Kiedy byłem młodym reporterem, unikałem autoryzacj­i wypowiedzi moich rozmówców. Miałem wrażenie, że zaraz mi coś popsują, coś istotnego wykreślą. Zdarzało mi się nawet kłamać, że tekst poszedł już do druku... Nie umiałem przyjąć, że ktoś ma inne zdanie. Od kilkunastu lat tego nie robię. Daję rozmówcy do przeczytan­ia nie tylko jego wypowiedź, ale cały tekst. Nie chcę, żeby ktoś przechodzi­ł na mój widok na drugą stronę ulicy, unikał podania mi ręki. Reportaże są moim dziełem, ale to ludzie dają mi kawał swojego życia. Są współtwórc­ami. – Nanosisz ich poprawki? – Jeśli mają zastrzeżen­ia, poprawiam. Namawiam ich jedynie, żeby zostali przy swoim języku. Wtedy czuć emocje. Ludzie, kiedy spotykają się z reporterem, myślą, że muszą mówić odświętnie. Chcę, żeby byli sobą. Rozmawiali swoim dialektem, rymem. Pamiętam rozmówcę, który ciągle powtarzał słowo „formalnie”. „Formalnie” ona nie była zdenerwowa­na, „formalnie” to, „formalnie” tamto itd. Namawiałem go, żeby nie kasował tego swojego „formalnie”. Reportaż jest zapisem rzeczywist­ości, tego, jak bohater widzi świat, jak opowiada. I najczęście­j udaje mi się go przekonać.

– Co takiego się wydarzyło, że zmieniłeś podejście?

– Dorosłem, dojrzałem. Postanowił­em, że w moim życiu nie będzie ściemy, kłamstwa, przedmioto­wego traktowani­a ludzi. I pośpiechu. – I co zrobiłeś? – Zwolniłem. Wyznaczyłe­m sobie inny rytm dnia. Nie zaczynam pracy przed południem. – O której dziś pobudka? – Wyjątkowo o 8, ale tylko dlatego, że na 10 byłem umówiony w radiu. Zazwyczaj wstaję o 10. Bardzo długo się wybudzam, potrzebuję jakieś 45 minut. Następnie jem śniadanie, zabieram się do pracy. – Zawsze byłeś śpiochem? – Nie. W liceum postanowił­em, że kiedy tylko będzie taka życiowa możliwość, nie będę wcześnie wstawał. Mieszkałem w Złotoryi, dojeżdżałe­m do liceum w Legnicy, codziennie wstawałem o 6.05. To był koszmar. Dzisiaj jestem panem własnego czasu i dobrze mi z tym. – Od kiedy trwa ten stan? – Od 2012 roku, kiedy odszedłem z „Gazety Wyborczej”. Jestem typową sową. Wielu znajomych dziwi się, kiedy wychodzę podczas spotkania i mówię: „Jest 22, muszę jeszcze popracować”. Wracam, parzę kawę i około 23 piszę najważniej­sze rzeczy. Kładę się spać około 3 nad ranem. Kiedy wstaję, zawsze przy śniadaniu tworzę wpis na Instagrami­e. Z dzieciństw­a utkwił mi w głowie obraz dżentelmen­ów, którzy rano przy śniadaniu czytali gazety, a zaraz potem odpisywali na listy. Aktywowali mózg do pracy.

– Wielu czytelnikó­w pewnie ma teraz kwaśne miny. „Co on opowiada, muszę wstawać o świcie, żeby przeżyć, a ten śpi do południa...”.

– Zapracował­em sobie na to. Żeby nie było tak różowo, że siedzę, piję kawę i czytam – jak każdy mam swoje obowiązki. Od lat zajmuję się starszymi rodzicami. Jestem ich opiekunem na cały etat. Robię zakupy, chodzę z nimi do lekarzy. Moja mama się upiera, że pójdzie tylko do jednego ortopedy z NFZ. Nie ma mowy o prywatnym. On przyjmuje raz w tygodniu od 9 do 11 i ma 120 pacjentów. Czekam przed przychodni­ą już o 6, otwierają drzwi o 7.30, zajmuję mamie kolejkę. To mój obowiązek. – Jak odreagowuj­esz stres? – Zacząłem chodzić na wf. Po czterdzies­tce zrozumiałe­m, że jednak nie jestem nieśmierte­lny.

– Gdybyś był trendy i fit, biegałbyś o 6 rano.

– Nie biegam, ćwiczę od 13 przez godzinę z moim wuefistą. Normalnie dla innych jest trenerem, a ja nazywam go wuefistą. Ma na imię Stasiek, choć naprawdę Daniel. Ale woli Stasiek, bo jak twierdzi, „teraz każdy ma na imię Daniel”. Wie, czego potrzebuję. Kiedy się umęczę, spocę, czuję się fantastycz­nie. Czasami dzwonię do niego nadprogram­owo, kiedy jestem w dołku i potrzebuję zastrzyku endorfin. Uzależniłe­m się od tego. Niczym narkoman, tylko przyjemnoś­ć wyzwalam w sobie ruchem. – Do tego też musiałeś dojrzeć? – Dokładnie. Ćwiczę od dwóch i pół roku. Wcześniej chodziłem na siłownię, ale krępowałem się zaistnieć tam jako jednostka rozpoznawa­lna, mężczyzna. Byłem cieniem. Chowałem się za murem, ćwiczyłem na orbitreku jak chomik. Stasiek był nowym trenerem. Nie mógł na to patrzeć. Podszedł do mnie, poprosił o podpisanie książki na prezent dla znajomej, zagadał. Robił to umiejętnie, nienachaln­ie. W końcu dopiął swego. Pokazał kilka prostych ćwiczeń. Spodobało mi się. Dziś traktuję go jak brata. Ostatnio przypomnia­ł mi, że kiedy z nim rozmawiałe­m, zaciskałem pięści. Powiedział: „Miałeś nieprzerob­ione problemy”. Trafił w sedno. Wszystko, co przeżywamy, osobiście odzwiercie­dla się w naszym ciele. Po gali Nike Stasiek napisał do mnie: „Kiedy był finał, odłożyłem książkę o anatomii i oglądałem transmisję. Pokazywali pisarzy i prawie wszyscy siedzieliś­cie jak pokurcze, skrzywieni, jakby krzesła były niewygodne. Tylko jeden miał dobrą postawę. Ty”. Widocznie po ćwiczeniac­h Staśka w moim ciele zapisał się dobry nawyk.

– Najpierw przyszła świadomość zadbania o siebie czy o Ziemię?

– Obie świadomośc­i pojawiły się równolegle. Od trzech lat widzę w sobie dużo zmian. Zauważam więcej rzeczy wokół siebie. Zdałem sobie sprawę, że nie palę papierosów, nie mam samochodu, po Warszawie chodzę pieszo, jeżdżę autobusami, dbam o kondycję fizyczną. Ale co z tego, skoro na końcu i tak wdycham brudne powietrze, zabija mnie smog. Wspólnie z grupą aktorów pozwaliśmy więc do sądu Polskę jako państwo. I wygraliśmy, choć państwo już się od wyroku odwołuje.

– Dlaczego Polskę, a nie miasto, Warszawę?

– Smog jest w wielu miastach. Każdy z podpisanyc­h pod pozwem pracuje gdzie indziej. Ja – w stolicy, Jerzy Stuhr – w Krakowie. Dużo podróżujem­y. W ubiegłym roku odwiedziłe­m prawie wszystkie 33 miasta, które znalazły się na liście WHO 50 najbardzie­j zanieczysz­czonych miast europejski­ch. Byłem m.in. w Bytomiu, Radomiu, Rybniku. Myślałem, że umrę. Czułem spaleniznę w gardle, swąd. Europejski Trybunał Sprawiedli­wości orzekł, że nasze państwo nie wykonuje zaleceń antysmogow­ych. Wprost odpowiada za jakość powietrza, ponosi odpowiedzi­alność. Jak wyliczył Polski Alarm Smogowy – do września rząd wykonał zaledwie 15 procent wymiany pieców kopciuchów. Dopiero w dniu ogłoszenia naszego wyroku rząd zapowiedzi­ał skierowani­e na walkę ze smogiem większych pieniędzy. Cieszę się z tego, tylko dlaczego najpierw musieliśmy zrobić tyle szumu? – Jesteś dumny z wyroku? – Akcja została zauważona, ale ja chcę, żeby sukces odnieśli wszyscy oddychając­y polskim powietrzem. Uwielbiam spać przy otwartym oknie, wyziębić na noc mieszkanie. Przy takim powietrzu nie mogę tego robić, chyba że świadomie chcę się narazić na kaszel.

– Te zaniedbani­a są od wielu lat, a nawet dekad. Nie da się wyeliminow­ać z Polski smogu na pstryknięc­ie palcem.

– Tym bardziej nacisk na rządzących musi być olbrzymi. Inaczej nie zauważą problemu. Potrzeba rozwiązań systemowyc­h, nie tylko dopłat do wymiany pieców. Jeżdżę po Polsce, rozmawiam z ludźmi i wiem, że wymiana niewiele zmieni, jeśli Kowalskieg­o nie stać na kupno dobrego paliwa, opału. Potrzebna jest edukacja. Jeśli wyrok się uprawomocn­i i dostaniemy zasądzone zadośćuczy­nienie, swoje 5 tysięcy złotych przekażę na Fundację Instytutu Reportażu, żeby zorganizow­ała działania oświatowe na rzecz walki ze smogiem.

– Wasza walka przed sądem z polskim państwem wzbudziła też głosy krytyki. Jak się do nich odniesiesz?

– Najczęście­j słyszę, że zadośćuczy­nienie dostanę z pieniędzy wszystkich, czyli z podatków. Ale ja też płacę podatki! Państwo ściąga je z nas w sposób bezlitosny. Mamy prawo oczekiwać, że to samo państwo będzie wywiązywać się ze swoich obowiązków względem obywateli. Naszą linią obrony nie był uszczerbek na zdrowiu, trudno to udowodnić. Walczymy o prawo człowieka do życia w czystym powietrzu, bez smogu. W środowisku, które nie zagraża naszemu bezpieczeń­stwu. O tym mówi wprost Europejski Trybunał Praw Człowieka. Kancelaria, która nas reprezento­wała, przygotowu­je teraz pozew zbiorowy. Można się zgłaszać na stronie www.pozywamsmo­g.eu. Jest spore zaintereso­wanie.

– Inne twoje akcje proekologi­czne nie odniosły aż tak spektakula­rnego sukcesu, ale zostały zauważone w mediach. Opowiedz o nich.

– Chciałem mieć płaski brzuch. Stasiek dostał zadanie, ale musiałem mu pomóc odpowiedni­ą dietą. Ponieważ nie lubię gotować, zamówiłem tzw. dietę pudełkową. Cel prosty – zmienić nawyki żywieniowe, jeść często, tylko to, co powinno znajdować się na talerzu. Po trzech dniach dzwoni znajomy Lechosław Kwiatkowsk­i i zaprasza mnie na kolację. Odmawiam, tłumaczę, że jestem na diecie pudełkowej i chcę wytrzymać w reżimie jedzeniowy­m przynajmni­ej miesiąc. Po czym słyszę w słuchawce: „Mam nadzieję, że zamówiłeś opakowania biodegrado­walne?”. Odpowiedzi­ałem zgodnie z prawdą, że nie, jem z plastików. To był koniec rozmowy. – Lechosław się obraził? – Raczej go zawiodłem. Słusznie tak się poczuł. Zamówiłem najgorszy plastik, postanowił­em jednak jakoś przekuć moją klęskę w sukces. Nie rozmawiali­śmy z Lechosławe­m przez miesiąc, a ja w tym czasie zbierałem wszystkie opakowania, dzień pod dniu. Kiedy przyszło ostatnie zamówione danie, nie przedłużył­em zlecenia. Zadzwoniłe­m do niego, pochwaliłe­m się, że schudłem sześć kilo. Zamiast pochwały, usłyszałem: „Tylko jakim kosztem dla Ziemi?”. Ponieważ jest fotografem, poprosiłem go, żeby zrobił mi zdjęcie wśród sterty plastikowy­ch pudełek. Zrozumiał, że odrobiłem lekcję z ekologii. Zacząłem prywatne śledztwo. Rozmawiałe­m z ekspertami, jaki plastik wykorzysty­wany jest do opakowań, co się z nim dzieje, jak bardzo jest szkodliwy. Tak powstał tekst „Mój krąg wstydu” do „Dużego Formatu”, zilustrowa­ny zdjęciem Lechosława. Akcja odbiła się szerokim echem. Wielu ludzi zobaczyło, ile pozornie zdrowa dieta przynosi szkody środowisku. Plastikowe śmieci trafiają do oceanu. Takie kraje jak Indonezja, Tajlandia, Kambodża nie mają żadnych regulacji prawnych, dlatego tak łatwo pozbywamy się tam tych naszych pudełek.

– Firma, która cię karmiła zdrowym jedzeniem w plastiku, jakoś zareagował­a na tekst?

– Tak, wprowadził­a opakowania ze skrobi roślinnej. Klient musi do nich dopłacić 5 złotych. Nie podoba mi się, że kosztem obarczony jest klient, ale przynajmni­ej dają możliwość wyboru. Tak bardzo wciągnąłem się w tę akcję, że zaglądałem do sklepów i sprawdzałe­m, z jakiego plastiku wykonane są rzeczy. Pod lupę wziąłem znaną duńską markę, która produkuje plastikowe butelki do wody, zapewniają­c przy tym o ich wysokiej jakości. Okazało się, że nie wszystkie butelki miały oznaczenia, a niektóre były wykonane z plastiku nienadając­ego się do kontaktu z napojami. Napisałem do nich. Odpowiedzi­eli w korporacyj­nym stylu, że firma dochowuje najwyższyc­h standardów itp. Może kiedyś rzeczywiśc­ie do nich dorosną.

– O sporym pechu może też mówić pewna sieciówka, która się szczyci, że karmi zdrową żywnością. Pech chciał, że Szczygieł, goszcząc w centrum handlowym, zaszedł do nich na sałatkę.

– I mi ją podali w plastikowe­j misce, z plastikowy­mi sztućcami. Oni byli bardziej życzliwi, odpisali, że będą pracować nad zmianą naczyń.

– Coś im ta praca długo idzie. Dzisiaj przed rozmową specjalnie tam zajrzałam – nie ma żadnej zmiany.

– Skoro obiecali, może się wywiążą. Sprawdzę za dwa miesiące! Jak nie, to zrobię aferę, że hej. Moje akcje nic nie kosztują, odrobinę czasu. Warto uświadamia­ć, pytać, sprawdzać; to dla naszego wspólnego dobra. Nie zostawiam niczego na później. Kiedy przekroczy­łem pięćdziesi­ątkę, zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę niewiele życia zostało przede mną. – Co ty mówisz! – Prawdę. Ktoś dzwoni z propozycją: „Panie Mariuszu, zróbmy ciekawy projekt”. Odpowiadam: „Tak krótko będę żył, że chcę robić już tylko rzeczy dla mnie ważne”. Czas do pięćdziesi­ątki przeleciał błyskawicz­nie. Ile jeszcze mogę pożyć? 30 lat, czyli krócej niż do tej pory. Mam zasadę, że zawsze podpisuję czytelniko­m książkę z datą. Kiedy się zdarzy, że ktoś odchodzi bez daty, wołam go: „Jeszcze data!”. – Dlaczego? – Nigdy nie wiadomo, kiedy umrę. Jeśli następnego dnia, będzie mógł opowiadać, że podpisałem mu ostatnią książkę tuż przed śmiercią. – Kiedy poczułeś się śmiertelny? – Po przekrocze­niu czterdzies­tki. Patrząc na rodziców, którymi się opiekuję, widzę, jak szybko człowiek wiotczeje. Kilka lat temu przeżyłem śmierć przyjaciel­a.

Umarł młodo, za wcześnie. Nie zdążył żyć. Wiecznie w pracy, w pędzie. To dało mi do myślenia. Wyciągnąłe­m wnioski. – Boisz się śmierci? – Przez długi czas się bałem, ale można ją oswoić. Lęk był silny. Nie mogłem spać, a jeśli zasypiałem, to na półsiedząc­o. Bałem się zamknąć oczy. Sen kojarzył mi się z odejściem. – Jak sobie z tym poradziłeś? – Przerobiłe­m wiele tematów. To jak z sesją u terapeuty. Nie ma jasno ustalonej granicy, po której wizycie odmienisz swoje życie. Proces trwa. Dziś już się nie boję. Staram się żyć tak, jakby każdy dzień był ostatni. W zgodzie ze sobą, z ludźmi. Daję coś z siebie. Idę dobrą drogą do śmierci. Taką mam filozofię życiową. System etyczny ateisty. – Dlaczego nie wierzysz w Boga? – Mógłbym odwrócić pytanie: „A dlaczego mam wierzyć?”. Nie twierdzę, że nie ma nieznanej siły. Fizyka kwantowa wciąż otwiera przed nami nowe przestrzen­ie. Nie będę się zapierał jak Święty Piotr. Bliskie jest mi powiedzeni­e Vaclava Havla, który o tej sile mówił: „absolutny horyzont, zwany Bogiem”. To, co dzieje się wokół mnie, nazywam „Jaśnie Pan Przypadek”. Zakładam, że ktoś miał na to wpływ, nie była to zwykła okolicznoś­ć.

– Twoi czytelnicy to tak naprawdę fani, masz statut celebryty i autorytetu zarówno dla młodych, jak i starszych. W jaki sposób do nich mówisz, że słuchają cię ludzie z taką rozpiętośc­ią wiekową?

– Naturalnie. Nie używam czerstwego języka, więc docieram do młodych. Nie mówię też językiem młodzieżow­ym, dlatego czytają mnie i słuchają starsi. Wybrałem język ekspresyjn­y środka. To moja forma komunikacj­i.

– Wbrew trendom, które mówią, że należy być wyrazistym, a pojęcie „środek” oznacza mówienie do nikogo?

– „Środek” nie znaczy „budyń”. Otwarcie mówię o swoich poglądach, ale ich nie narzucam. Jeśli kogoś przekonam, odniosłem sukces. Ludzie lubią, jak się z nimi rozmawia, tłumaczy, poświęca im czas. Widać to na przykładzi­e mediów społecznoś­ciowych. Nie skupiam się w nich tylko na robieniu zdjęć. Każdy wpis starannie dobieram. Myślę o nim. Chcę coś powiedzieć. I nawet jeśli kogoś nie interesuje sztuka, a wrzucam zdjęcie obrazu czy malarza, to liczę, że post będzie miał wyczytanie. Poświęcam swój czas i odbiorcy to doceniają.

– Co byś powiedział młodym ludziom, którzy po raz kolejny masowo nie poszli do urn. A ci, którzy poszli, w dużej części zagłosowal­i na skrajną prawicę. Jak zachęcić młodych do głosowania?

– Mój młody kuzyn jest w ONR i nie umiem z nim rozmawiać, bo żadne argumenty nie trafiają. Ale wiem, dlaczego tam trafił. Miał bardzo niewymagaj­ącego ojca i wymagającą matkę. Oboje rodzice, kiedy zaczęli się rozwodzić, a trwało to latami, kiedy on dojrzewał, dawali mu sprzeczne komunikaty. Ojciec zawsze kwestionow­ał to, co mówiła chłopakowi matka, a ona to, co mówił ojciec. Z tej konfuzji trafił tam, gdzie przekaz jest jasny, pewny i prosty. Ale czy mogę stwierdzić, że masowe

pojawienie się radykałów wśród młodych jest dowodem na słabość rodziny? Nie wiem, nie znam się i nie mam żadnej recepty. Na swoje usprawiedl­iwienie mam jedno: nie jestem rodzicem. Uważam, że tak jak bezżenni księża nie mają prawa wtrącać się na przykład do życia intymnego kobiet, tak ja, facet bezdzietny, nie powinien wtrącać się do wychowania dzieci. Wystarczy, że książki piszę. – Zawsze głosowałeś? – Oczywiście, że zawsze chodzę na wybory. Zaraz, nie zawsze. Pierwsze, w których brałem udział, to te w 1989 roku. Wcześniej nie było warto. Zaraz po maturze zacząłem pracę w tygodniku „Na Przełaj”, wśród starszych ode mnie o 10, 15 lat dziennikar­zy i to była oczywistoś­ć, że idziemy. Wcześniej jako pełnoletni załapałem się na jedne wybory, ale to była komuna i w życiu bym nie poszedł. Jako 18-latka zatrzymała mnie Służba Bezpieczeń­stwa w Legnicy, bo kilka tygodni wcześniej wziąłem udział w zjeździe młodych poetów w Karkonosza­ch i tam dwóch poetów, którzy byli internowan­i w stanie wojennym, czytało nam, licealisto­m, swoje wiersze i pamiętniki z tego okresu. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Ta literatura. Zatrzymani­e z jej powodu – też. Choć nie zdradziłem, komu z uczestnikó­w najbardzie­j się podobały, ani kto brał kontakty do poetów. Wiedziałem, że nie będę popierał PRL-u w wyborach. Ale nową Polskę – jak najbardzie­j.

– Miałeś starszych kolegów, którzy dali ci przykład. Warto rozmawiać z młodymi. Umiejętnoś­ć rozmowy wyniosłeś z domu?

– Mama jest zamkniętą osobą. Zawsze uważała, że należy żyć dla siebie. Może dlatego, że nigdy nie byliśmy zamożną rodziną? Brakowało pieniędzy. Pamiętam, jak stawała przed wyborem, czy kupić mi buty czy kolejną książkę, o którą błagałem. Jest mało prospołecz­na. Przeciwień­stwo ojca, człowieka bardzo otwartego, łatwo nawiązując­ego kontakty. 18 lat temu moi rodzice przeprowad­zili się do Warszawy. Trudno było im się odnaleźć. Ojciec znalazł na to sposób. Próbował oswoić sobie stolicę. Na przystanku autobusowy­m częstował ludzi cukierkami. Patrzyli na niego różnie. Jedni się śmiali, inni byli przestrasz­eni. On powtarzał, żeby się nie bali. Starzy ludzie są jak dzieci, a te lubią cukierki. Tak zagadywał. Mam to po nim. Nie muszę zaczepiać starszej pani, która idzie z parasolką, jednak coś mnie pcha, żeby powiedzieć jej: „Dzień dobry, mam dla pani wiadomość”. Ona zdziwiona pyta: „A jaką?”. Odpowiadam: „Przestało padać”. I widzę uśmiech na jej twarzy.

– Pochodzisz ze Złotoryi, małego miasta na Dolnym Śląsku. Wstydzisz się tego, czy może – jak Dawid Podsiadło, który uczynił atut z małomiaste­czkowości – jesteś dumny?

– Kiedyś Złotoryja była moją kulą u nogi. Dziś dorosłem. Uważam, że to mój posag. Lubię swoją bezpośredn­iość, a przecież tam się jej nauczyłem. W małym mieście wszyscy się znają. Często bohaterowi­e moich reportaży, kiedy do nich przychodzi­łem, mówili: „Panie Mariuszu, z panem to się nie rozmawia jak z redaktorem, tylko jak z kuzynem”. Wychodzi Złotoryja, rozmowa bez budowania sztucznego dystansu.

– A Czechy, które są twoim drugim domem? Tam też odnajdujes­z siebie z dzieciństw­a?

– Raczej widzę u nich coś, czego zacząłem poszukiwać już po czterdzies­tce – Czesi cenią sobie równowagę, a my dopiero do niej dorastamy. Są inni od nas. Potrafią przyjść do korporacji w garniturze i przy komputerze zmienić buty na kapcie. Chcą czuć się komfortowo. Z naszej perspektyw­y wygląda to śmiesznie. Życie jest dla nich, a nie oni dla życia. A życie powinno być wygodne i pogodne. Jeśli spytasz, co robią w weekend, to nie spotkają się z tobą w mieście. Uciekają do przyrody. Zapraszają na chatę, czyli do wiejskich domów. Tam grają na gitarach, czytają książki, piją piwo, grillują. To czas odpoczynku. Mam taką teorię, że od poniedział­ku do piątku do godziny 13 prowadzą życie tymczasowe. Są w przedpokoj­u życia, czekając na życie właściwe, czyli weekend. My też powoli dochodzimy do wniosku, że magiczny wzrost gospodarcz­y nie jest najważniej­szy. Warto czasami odciąć się od pracy, zresetować.

– Mógłbyś na stałe zamieszkać w Pradze?

– Jestem tutaj, opiekuję się rodzicami i na razie nie planuję przeprowad­zki. To mit, że większość roku spędzam w Czechach. Jeżdżę tam często, ale najdłużej byłem trzy tygodnie. Lubię tam wracać. Czesi są o krok przed nami pod względem ekologii. Popularna kawiarnia, która jest i u nas, od dawna zachęca przechodni­ów, by przychodzi­li po kawę z własnym kubkiem. Nie są też krajem religijnym. Nie zaglądają nikomu do sypialni, nie pouczają, jak żyć. U nas uwielbiamy urządzać komuś świat. Powtarzać: „Żyjesz nie tak, jak sobie życzę”. A przecież nikt nie jest panem nikogo. Nie godzę się na narzucanie wiary, poglądów. To tak, jakby ktoś chciał mi odebrać moje wartości. Chciał mnie z ich okraść. To zaburza poczucie bezpieczeń­stwa.

– Czym jest „poczucie bezpieczeń­stwa” dla Mariusza Szczygła?

– Moim domem. Nie mam na myśli czterech ścian. Często podróżuję, w każdym miejscu da się zrobić namiastkę domowego ciepła. Wystarczy, że wezmę ze sobą ulubioną książkę, fotografię, jakiś przedmiot i położę go na biurku. Coś, co przypomina mi ludzi, dla których warto żyć. Ostatnio też kakao. Zacząłem je pić, kiedy pisałem „Nie ma”. Miałem problemy ze snem. Zamiast kawy kupiłem kakao. Poczułem smak dzieciństw­a, dawno zapomniany. Kakao przywrócił­o równowagę – widać dzieciństw­o kojarzy mi się z bezpieczeń­stwem.

 ?? Fot. Jedrzej Nowicki/Agencja Gazeta ??
Fot. Jedrzej Nowicki/Agencja Gazeta
 ?? (3 XI) ??
(3 XI)

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland