To jest część mojego życia, moja historia (Onet.pl)
Rozmowa z Otylią Jędrzejczak.
– Tą książką chciała pani zakończyć pewien rozdział i rozpocząć nowy. Udało się?
– Tak, udało się. Mówi się, że w etap dojrzałości wchodzi się w wieku 35 lat, ja akurat ten wiek osiągnęłam. Planowałam napisać książkę, jak będę w ciąży, nie udało się za pierwszym razem, ale zrobiłam to teraz. Myślę, że to jest domknięcie pewnego etapu – dziś już mam swoją rodzinę, swoje dzieci. Etapu sportowca zawodowego, bo nie sportowca w ogóle. Sportowcem się jest całe życie, ale ten etap, w którym trenowałam, zamknęłam. Podobnie z zamknięciem etapu w moim życiu prywatnym, tego, co się wydarzyło w nim do tej pory. Niektórzy pytają mnie, czy ta książka jest oczyszczeniem. Nie jest. Zawsze chciałam, żeby była przykładem mojej historii, tego, że z każdej sytuacji możesz wyjść. To jest taki rollercoaster, wzloty i upadki, nie tylko sam czerwony dywan, ale to też spowodowało, że stawałam się silniejsza.
– Wraca pani do najtrudniejszych chwil w swoim życiu. Było ciężko zmierzyć się z tym raz jeszcze?
– Bardzo trudno było wrócić do tych rzeczy, do ciężkich czasów w moim życiu. Z drugiej strony, gdybym to pominęła, każdy zarzucałby mi, że książka jest nieprawdziwa. To był czas, który bardzo zmienił moje podejście do życia. Zawsze byłam dojrzałą zawodniczką, ale to spowodowało, że musiałam dorosnąć z dnia na dzień. Nie mogłam tego pominąć. Jednocześnie wiem, że nie tylko ja przechodzę takie sytuacje w życiu. Chciałam, żeby osoby, które przeczytają tę książkę, a dotknęły ich podobne trudności, zrozumiały, że nie ma sytuacji bez wyjścia.
– Dość szczegółowo opisała pani dzień śmierci swojego brata. Chciała pani to z siebie wyrzucić?
– Wyjaśniłam kilka spekulacji, które pojawiały się w mediach. Ja też podkreślam, że dużo rzeczy pamiętam w połączeniu z tym, co było opisywane przez dziennikarzy. Przeżyłam duży szok i moje wspomnienia są takim połączeniem tego, co pamiętam, z tym, co przeczytałam. To było i nadal jest bardzo ciężkie. Myślę, że jednak było potrzebne, żeby pokazać tę historię.
– Leżąc w szpitalnym łóżku, usłyszała pani: „Szkoda na nią karetki”. Spotkała się pani z ogromną falą nienawiści, obcy ludzie życzyli pani śmierci. Jak przez to przejść?
– Jak widać, można przez to przejść i to jest w tym wszystkim najważniejsze. Jesteśmy narodem, który szybko zaczyna hejtować; często miałam okazję się o tym przekonać. W tej książce chciałam pokazać, że możesz usłyszeć wiele słów, często wypowiadanych przez kogoś, kto cię nie zna, nie rozumie nawet, że może cię skrzywdzić. Chciałam pokazać, że słowa mogą ranić, ale trzeba umieć wziąć to na klatę. Ciężko mi powiedzieć, jak to przeżyć. Ja miałam motywację, że po coś tu jestem. Jeśli nie zostałam zabrana, to mam jeszcze coś do zrobienia, jakiś cel do osiągnięcia.
– „W Płocku jeden paparazzo spuszczał się z dachu na linie, by przez okno zrobić mi zdjęcie”.
– To jest dla mnie szokujące, ale w dzisiejszym świecie chcemy być wszędzie, wszystko wiedzieć, wszystko pokazać. Na szczęście były wtedy obok osoby, które mnie zasłoniły. Bo nie wszystko musimy zobaczyć. Z tą sytuacją musiałam się mierzyć, choć bardziej zrobili to ludzie wokół mnie, którzy przecież też chcieli mieć możliwość przeżywania tego dla siebie. – Śni się pani dorosły brat? – Zdarzają mi się takie sny. Rzeczywiście, widzę go tam jako dorosłego człowieka. Myślę, że nigdy nie przestanie być częścią mojego życia. To jest kamień, który niosę. Byliśmy bardzo zżyci, byliśmy cudownym rodzeństwem. W momentach, w których mam jakieś trudne chwile, to się do niego zwracam. I gdzieś tam intuicyjnie czuję, że mi odpowiada. Każdy ma swojego anioła stróża. To jest mój anioł.
– Po śmierci brata rozstała się pani ze swoim ówczesnym partnerem, o którym pani przyjaciółka pisze, że się nie sprawdził. Sporo miejsca poświęca pani swoim związkom.
– Mężczyźni w moim życiu to bardzo ważny temat. Płeć męska towarzyszyła mi od zawsze. Czy to w grupie treningowej, czy to moi trenerzy – w większości byli to mężczyźni. Ja zawsze się z nimi dobrze dogadywałam. Czy się nie sprawdził? Ja bym tego nie powiedziała, to jest zdanie mojej przyjaciółki. Moi partnerzy zawsze byli w odpowiednim momencie, w odpowiednim czasie. Czegoś się od siebie uczyliśmy, dojrzewaliśmy. To jest normalne, że gdy kogoś poznajemy, wydaje nam się, że to osoba na całe życie, a potem okazuje się, że tak nie jest, że mamy różne motywacje, różne cele. Moi partnerzy byli po to, by mnie motywować, żebyśmy wspólnie przechodzili przez różne problemy. Jeśli chodzi o Maćka, nasze drogi rozchodziły się już wcześniej, wypadek był momentem, w którym odważyłam się, żeby to zakończyć. Ja jednak każdemu mojemu partnerowi dziękuję, że był w moim życiu. Uczyłam się miłości, żeby ostatecznie spotkać tę odpowiednią osobę.
– „Mam kompleksy i to właśnie faceci czasem pomagają mi się ich pozbyć”. Chyba jednak jest w tym trochę kokieterii?
– Zawsze byłam kokietką. Trochę na moich kolegach, z którymi żyłam, „trenowałam”, na różnych etapach życia szukałam potwierdzenia tej swojej kobiecej strony. Moi koledzy zresztą uwielbiali uczyć mnie flirtu. Poza tym funkcjonowałam w świecie dwuznacznych żartów. Nie uważam tego za coś złego.
– Kompleksów nie miał zapewne pani obecny partner, który umówił się na randkę z „tą” Otylią.
– Zdecydowanie jest pewny siebie. Jest osobą, która potrafi mnie krótko trzymać, odpowiedzieć mi, dogadać się ze mną. Bardzo się różnimy i to chyba nas do siebie przyciąga.
– W książce napisała pani o utracie dziecka. Nie było obaw, że pani sama przekracza pewną granicę prywatności?
– Nie, uważam, że to temat niezwykle istotny, bo kobiety boją się o tym mówić. Wiele z nich wchodzi w etap depresji, nie radzi sobie z tym, jak funkcjonować po utracie dziecka. Z punktu widzenia kobiety, to jest pokazanie tematu, który u nas cały czas jest tabu. Nie mówimy o tym. Bardzo fajną rzecz robi blogerka Mama Ginekolog, która też straciła dziecko, a teraz otworzyła fundację jego imienia i chce poruszać ten temat. Do straty dziecka przyznały się także
inne gwiazdy sportu i nie tylko. To jest otwarcie na kobiety, pokazanie, że możemy odnaleźć w sobie siłę, by próbować iść dalej.
– Pisze pani o pływaniu jako swojej największej pasji, ale też jako o czymś, przez co wiele straciła. Samotne noce, niewielkie grono przyjaciół. Jak to w końcu jest?
– To jest pasja, moja największa miłość, ale nie oszukujmy się – sport to także wyrzeczenia. Jeśli jesteś 257 dni na zgrupowaniach, to trudno utrzymać grono znajomych takie, jakie ma przeciętny student, który imprezuje, bawi się, korzysta z życia. Ja nie miałam na to czasu. Wyjeżdżając na zgrupowania, trenując, przygotowując się do igrzysk czy mistrzostw świata, często też zaniedbywałam te kontakty. Mój dzień wyglądał tak, że śpię, trenuję i jem. Wydawało mi się, że jak odezwę się raz na jakiś czas, to wystarczy. I rzeczywiście, ci najwierniejsi przyjaciele są ze mną do dziś. To jest coś, czego zazdroszczę mojemu narzeczonemu, że on ma tę grupę, która jest ze sobą cały czas. Moja grupa jest niewielka, ale jak myślę o tym teraz – to ważne, żeby mieć ją na całe życie. Z drugiej strony, patrząc na moje dzisiejsze życie, kiedy pracuję, prowadzę fundację, mam wokół siebie nowe osoby, które wkroczyły w moje życie. To też ważne przyjaźnie, które zawiązujemy.
– O pani sukcesach pamiętają wszyscy. Ja chciałbym podpytać o kilka zakulisowych sytuacji. Jak było z tym chrztem alkoholowym na igrzyskach?
– Nie nazwałabym tego chrztem alkoholowym. Każde igrzyska mają swoje historie. Jesteśmy sportowcami, może w jakimś sensie maszynami, ale też ludźmi. Po każdym starcie próbujemy się zresetować. Tak dzieje się na każdej imprezie mistrzowskiej. Miałam szansę wejść w ten świat, do tego z piątym miejscem w finale olimpijskim, jednocześnie poznając wspaniałych sportowców. Mogliśmy spróbować coś stworzyć, korzystać z życia. To był moment, w którym wkroczyłam w rodzinę olimpijską.
– A często klęła pani na trenerkę? – Tak oficjalnie to był tylko jeden raz. Każdy czasem pod nosem klnie na swojego szefa. Sytuacja opisana w książce była tuż po tym, jak nie udało mi się dostać do olimpijskiego finału. Ja zawsze byłam ambitna i jak coś poszło nie po mojej myśli, a słyszałam, że jest OK, to adekwatnie odpowiadałam.
– Jest pani przykładem sportowca, który po zakończeniu kariery bardzo dobrze sobie poradził. Sama jednak dostrzega pani, że wielu kolegów ma z tym duże problemy. Pojawiają się czasem dramatyczne historie. Z czego to wynika?
– Temat dwutorowej kariery jest ciężki i zawsze zostawia się go na ostatni moment. Teraz jest już lepiej, ale historie tych starszych sportowców są nieraz brutalne. To wynika z tego, że skupiamy się na treningu, na swoich osiągnięciach. Kiedy wchodzimy w normalne życie, zaczynamy odczuwać, że nie mamy już takiej pomocy. Mamy swoje mieszkanie, rachunki, musimy zacząć funkcjonować w normalnym świecie. Znaleźć pracę, a nie mamy takiego doświadczenia jak ludzie w naszym wieku, bo życie spędzamy na sportowych arenach, a pracodawcy wymagają właśnie doświadczenia. Najważniejsze jest, by wyznaczyć sobie cel, a nie każdy sportowiec sobie z tym radzi. Ja miałam pomysł na siebie dopiero po tym, jak zrobiłam sobie przerwę w 2008 roku. Wtedy wróciłam do wody, bo tam czułam się bezpiecznie, nie miałam innej alternatywy. W 2012 r. już wiedziałam, co będę robić, jak funkcjonować, i to pozwoliło mi spokojnie zakończyć karierę.
– W książce zarzeka się pani, że nie wróci już do polityki. Zupełnie nie kusi, żeby spróbować jeszcze raz?
– Nie kusi mnie w ogóle. Chyba że polityką nazywamy bycie prezesem związku. W sporcie zresztą też jest sporo polityki, trzeba umieć „grać” między delegatami. Nie wykluczam tego w przyszłości, choć na pewno nie teraz, kiedy mam dwójkę małych dzieci. Natomiast jeśli chodzi o „dużą” politykę, to na pewno nie. Moim założeniem było działać szeroko, bez względu na poglądy polityczne dogadywać się ze wszystkimi, tworzyć wspólne projekty, działać dla dobra innych. Dlatego też powstała fundacja. Nie ograniczam się, nie mówię, że z tym pracuję, a z tym nie. Przeciwnie, uważam, że sport to dziedzina, która łączy i powinniśmy pracować ze wszystkimi dla dobra całości.
– Spełnia się pani na wielu płaszczyznach. Będzie materiał na kolejną książkę?
– Myślę, że będzie materiał na kolejną książkę. Śmieję się nawet, że z tego, czego mi tutaj zabrakło, można by coś napisać. Nie mówię, że ta książka powstanie ot tak, ale kiedyś, w przyszłości, może... Chciałabym teraz, żeby ta została dobrze odebrana. Głównym założeniem było pokazanie, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Życie to rollercoaster i różne rzeczy mogą nas spotkać.
– Na koniec chciałem zapytać, co zrobiła pani Przemysławowi Babiarzowi, że nazwał panią „różą z kolcami”?
– Trzeba byłoby spytać Przemka. Z mojej perspektywy zawsze byłam otwarta wobec dziennikarzy, ale oni uważają, że było różnie. My się z Przemkiem bardzo lubimy, ale sportowiec, żeby osiągnąć cel, musi mieć te kolce. I ja je też mam.