Jak brat Marek został księdzem i pomagał ludziom? (Angora)
Horror w zgierskim domu pomocy.
Oskarżony: Marek N. (45 lat)
O: bezprawne pozbawienie wolności osób przebywających w domu opieki oraz oszustwa i przywłaszczenia na ich niekorzyść
Obrona: mecenas Andrzej Kozerski
Oskarżenie: prokurator Joanna Bednarska, Prokuratura Okręgowa w Łodzi
Sąd: sędzia Marta Goss-Przygucka, Sąd Rejonowy w Zgierzu
Ludzie byli niedożywieni, odwodnieni i wyziębieni. W całym budynku był wyczuwalny fetor fekaliów i stęchlizny. Na korytarzach walały się brudne i śmierdzące ubrania. Między nimi biegały cztery wychudzone szczeniaki z dużym, równie wychudzonym psem.
To tylko parę zdań, które można wyczytać we wnioskach po kontrolach w Domu Schronienia w Zgierzu. Placówka miała służyć pomocą ludziom potrzebującym, bezdomnym i matkom samotnie wychowującym dzieci. Takie przynajmniej były założenia biskupa Kościoła Starokatolickiego RP Marka Kordzika, który postanowił otworzyć ów dom na początku listopada 2015 roku. Trzeba było tylko znaleźć budynek i człowieka, który wszystkim się zajmie. Nieruchomość wynajęto na 10 lat od PCK. Nad organizacją placówki i jej funkcjonowaniem miał zaś czuwać Marek N.
Mycia nie będzie
Marek N. podobnymi przybytkami zajmował się od lat, więc natychmiast ruszył do pracy. Na początku oczywiście trzeba było załatwić wpis do rejestru placówek zapewniających miejsca noclegowe. Zaznaczono tam, że nie jest to dom całodobowej opieki. To miała być noclegowania na 60 miejsc. Zaraz po tym Marek N. zaczął słać pisma do przeróżnych instytucji: urzędów miast, ośrodków pomocy społecznej. Informował w nich o swojej działalności, proponował współpracę i dopytywał jednocześnie o dotacje i dofinansowania.
Pierwsze informacje o nieprawidłowościach w Domu Schronienia dotarły do łódzkiego urzędu wojewódzkiego już na początku 2016 roku. Ponoć został skontrolowany, ale zdaniem urzędników nie było powodu do niepokoju.
Tymczasem Marek N. dalej wysyłał pisma, szukając pieniędzy. Między innymi do urzędu skarbowego, domagając się zwrotów podatkowych. Urząd postanowił najpierw sprawdzić placówkę. Zanim kontrolerzy weszli do budynku, zdziwił ich bałagan, ogrom śmieci i porozbijane meble, które walały się wokół niego. W środku było jeszcze gorzej. Brud na korytarzach iw pokojach. Niewyobrażalny fetor fekaliów. Śmierdzące ubrania porozrzucane po budynku. Na korytarzach walały się cuchnące moczem materace z poduszkami i kocami. Na temat stanu kuchni urzędnicy napisali tak:
„W zlewozmywaku znajdowało się około 20 sztuk kalafiorów. W dużej przezroczystej folii ok. 2 kg kości żebrowych oraz margaryna. Według relacji osób, które nas oprowadzały, były to składniki na obiad dla 40 osób. W magazynku żywnościowym znajdował się regał, na którym leżało ok. 2 kg fasoli jaś i karton nadpsutych jabłek. Na parapecie stały dwulitrowe słoiki z przecierem pomidorowym. Według oprowadzających robionym przez kucharki z pomidorów, które nie mogły być zużyte przez rolników z rynku do innych celów. Brak było innych produktów. Przy wejściu pokazano nam ladę chłodniczą, w której leżało pokrojone pieczywo i margaryna. Pokazując to, jedna z oprowadzających stwierdziła, że «jedzenia nie brakuje i nikt nie narzeka»”.
Urzędnicy byli też świadkami rozmowy jednego z podopiecznych z Markiem N. Mężczyzna zapytał, czy może się wykąpać. Wówczas usłyszał od szefa placówki:
– Ciepła woda drogo kosztuje, więc mycia nie będzie!
Niegodziwe święcenia
Urzędnicy nie mieli wątpliwości. Ten dom zagrażał zdrowiu i życiu wszystkich przebywających tam ludzi. A w tamtym czasie była ich prawie setka. Szybko zawiadomiono prokuraturę i sanepid.
Przede wszystkim w placówce pojawili się lekarze. Część z podopiecznych natychmiast została zabrana do szpitali. Niestety, po kilku dniach pięcioro z nich zmarło. Pozostali zostali ewakuowani. Dom w rezultacie przestał istnieć. Kilkanaście dni później Marek N. trafił za kratki, przebywa tam nadal. Zaś biskup Kordzik zmarł niedługo potem.
Przed zgierskim sądem rejonowym trwa właśnie proces Marka N. Na razie postawiono mu głównie zarzuty o charakterze majątkowym. Chodzi o oszustwa, przywłaszczanie pieniędzy i okradanie pensjonariuszy. W tym procesie oskarżonemu grozi do 10 lat pozbawienia wolności. Tymczasem śledczy pracują dalej. Nadal zbierane są dowody w sprawie narażania na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia bądź ciężkiego uszczerbku na zdrowiu kilkudziesięciu podopiecznych Marka N. Część z tych osób zmarła. Oznacza to, że przed oskarżonym jest jeszcze jeden proces z zarzutami o wiele większego kalibru.
Marek N. pewnie wolałby, aby pisać o nim „ksiądz”. Rzeczywiście tak się przedstawiał, nosił koloratkę. Tyle że był to tylko strój, a właściwie przebranie. Jak ustalili śledczy ta kariera „duchownego” Marka N. rozpoczęła się już w 1997 roku. W Częstochowie założył stowarzyszenie „Świętego Brata Alberta”, przywdział habit i zaczął podawać się za „brata”. 10 lat później poznał księży
z Kościoła Starokatolickiego w RP. To niszowa wspólnota. Wpisana co prawda do rejestru kościołów wyznaniowych, ale – jak można przeczytać na wielu forach – więcej w niej duchownych niż wyznawców. W 2015 roku został wyświęcony na diakona, ale ponoć już dużo wcześniej zaczął się tytułować księdzem. Nosił sutannę i koloratkę.
Na temat tej przedziwnej kariery złożył zeznania Henryk H., jeden z księży starokatolickich:
– Wiem, że biskup Kordzik wyświęcił oskarżonego na diakona. Biskup miał za to dostać 3500 zł od niego. To były niegodziwe święcenia. Diakon to najniższy stopień kapłaństwa w Kościele Starokatolickim, ale żeby zostać diakonem, trzeba skończyć seminarium. Mieć wiedzę teologiczną i zapoznać się z prawem kościelnym. Z tego, co wiem, to oskarżony seminarium nie skończył. Biskup był uzależniony od oskarżonego. Marek N. miał kasę, a biskup był dla niego osłoną. To była taka wzajemna zależność. Jak oskarżony trafił za kratki, to biskup zapił się na śmierć. Znaleźli go martwego.
Drugą pasją Marka N., poza tym, że uwielbiał być duchownym, było pomaganie ludziom. Szczególnie starszym, chorym, bezdomnym, opuszczonym. Od 1997 roku, kiedy przywdział habit, aż do dnia zatrzymania prowadził jakieś placówki pomocy.
Niestety, jego podopieczni nie najlepiej na tym wychodzili. Wiele razy zajmowały się nim media. Co najmniej kilka razy usłyszał sądowe wyroki. Niewiele sobie z tego robił. Przenosił się w inne rejony kraju, żeby „pomagać” potrzebującym.
Po rozmowie z Matką Bożą
Marek N., jak sam mówi, nie zgadza się z aktem oskarżenia.
– Przyznaję się tylko do części zarzutów – stwierdza pewnie przed zgierskim sądem. I zaraz dodaje:
– Na pierwszym miejscu byli dla mnie zawsze podopieczni.
Potem długo opowiada o poszczególnych osobach, o rozliczeniach finansowych z nimi. Generalnie z jego wyjaśnień wynika, że to raczej on uważa się za pokrzywdzonego:
– To wielkie kłamstwo, że ja leciałem na miliony, oszczędności, konta. 80 proc. podopiecznych nie miało nic. Żebrałem po ludziach, żeby ich utrzymać. Łatwo teraz mówić o mnie morderca czy bandyta. Przekazałem dla bezdomnych majątek po rodzicach wart 3,5 mln złotych, a teraz jestem dziadem.
Rzeczywiście, w 2004 roku matka przepisała mu stary domek i 3 hektary ziemi w Działach Czarnowskich.
– Stworzyłem tam placówkę całodobowej opieki medycznej – opowiadał o tym jeszcze w trakcie śledztwa. – Nie mogłem jej jednak prowadzić, bo miałem zakaz zajmowania stanowisk kierowniczych w placówkach pielęgnacyjno-opiekuńczych. Dostałem taki zakaz w sądzie w Myszkowie.
Swoje pierwsze przesłuchanie rozpoczął niemal od wyznania:
– Od szóstego roku życia mieszkałem u sióstr zakonnych. Zawsze chciałem być duchownym i pomagać bezdomnym.
Po tym jak przez ponad 20 lat właściwie nie spadł mu włos z głowy, mimo dużej liczby reportaży, śledztw, a nawet wyroków sądowych, musiał czuć się pewnie. Nawet po zatrzymaniu w Zgierzu przez policję. Przypuszczał chyba, że zaraz po przesłuchaniu wyjdzie na wolność, bo nagle stwierdził:
– Nie mam teraz żadnych planów na najbliższy czas. Na razie myślę, że na dworcu będę rozdawał potrzebującym odzież i jedzenie.
Teraz jest wściekły. Ma żal i pretensje: – Nigdzie nie mogę się pokazać przez te kłamstwa prokuratury. To niby organ Ministerstwa Sprawiedliwości, a ja przeszedłem gehennę. Cztery miesiące na oddziale psychiatrycznym! Ja byłem gwałcony, zęby miałem wybite, maltretowano mnie. Trafiłem tam jako kat ludzi niepełnosprawnych, złodziej.
W czasie śledztwa złożył też jasne deklaracje:
– Chciałbym wyrobić paszport, bo chcę oddać dowód osobisty i nie mieć nic wspólnego z Polską. To za te prześladowania i nagonki medialne. Chcę zrzec się obywatelstwa polskiego.
Pytany o zaniedbania w zgierskim domu schronienia wzrusza zaś ramionami:
– Wiem, że nie była to placówka całodziennej opieki i nie mogły tam przebywać osoby takiej opieki wymagające. Zgadzałem się jednak na ich przyjmowanie do czasu aż nie znajdą miejsca w innych placówkach. W ośrodku był z rana trochę nieprzyjemny zapach. Wiadomo, po nocy, ale potem, jak budynek był wysprzątany, nie było takich zapachów. Nie było sytuacji, żeby osoby potrzebujące nie były pielęgnowane. Były zawsze zadbane, wykąpane i czyste. Jeśli chodzi o wyżywienie, to naprawdę było dobre i dużo.
Marek N. był badany przez psychiatrów i psychologów. Ich zdaniem jest poczytalny i może ponosić odpowiedzialność karną. On sam twierdzi, że leczy się „psychicznie” od lat 90.:
– Mam urojenia. Widzę różnych ludzi, którzy mnie prześladują. Mówią do mnie. Rozmawiałem z Ojcem Pio, z Matką Bożą. Oni mówią, jak mam postępować, że mam pomagać potrzebującym i dlatego pomagam i organizuję te placówki.