Kościół musi przestać mataczyć
Rozmowa z dominikaninem o. PAWŁEM GUŻYŃSKIM
Tomasz Zimoch rozmawia z dominikaninem Pawłem Gużyńskim.
– Wyjeżdża ojciec do Holandii. – To moja nowa misja. – Zesłanie czy awans? – Żadna kara, sam wybrałem taką misję. Kiedy kończył się mój pobyt w Irlandii, to parę tygodni przed powrotem do Polski zastanawiałem się, do czego wracam. W modlitwie prosiłem Boga o nowe rozwiązanie, bo nie miałem ochoty znowu kopać się ze „stadem koni” na krajowym podwórku. Sądzę, że modlitwa została wysłuchana, bo kilka dni później zadzwonił prowincjał i powiedział, że nasz generał szuka kandydata na wyjazd do klasztoru w Rotterdamie. Poprosiłem o tydzień do namysłu. Po przemyśleniach nie miałem wątpliwości, że propozycja była odpowiedzią na moje jęki i wołania do Boga i powiedziałem: Kupuję to! – Holandia to kraj protestancki. – Historia dominikańskiej prowincji holenderskiej jest mocno skomplikowana. W 1959 roku miała 600 braci i, co warte podkreślenia, była dwukrotnie większa od dzisiejszej prowincji polskiej. Obecnie w Holandii jest 50 dominikanów, z czego 30 to już staruszkowie pod stałą opieką geriatryczną.
– Dlaczego wystąpił tam tak duży spadek powołań?
– Po II soborze watykańskim dokonał się teologiczno-społeczny eksperyment. Uznano, że Kościół i zakon w dotychczasowym kształcie nie mają raczej racji bytu, księża stracili swój status. Stwierdzono, że nie powinni pełnić roli pasterza i przyjęto, że dana wspólnota wiernych w demokratyczny sposób sama ustali przed mszą, kto będzie ją odprawiał. Rozmontowano dotychczasową tradycyjną strukturę Kościoła, zakwestionowano ewangeliczne rozumienie kapłaństwa oraz wspólnoty. – Dokonał się zwrot? – W ostatnich latach, zapewne po długich przemyśleniach. Przez 20 lat dominikanie w Holandii na własne życzenie nie mieli żadnego powołania, bo jak stwierdzono, że istnienie zakonu nie ma sensu, to przestano przyjmować nowych braci, choć kandydaci się pojawiali. Zmieniono myślenie i niemal jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiło się siedem nowych powołań, a kolejnych trzech braci szykuje się do nowicjatu.
– I właśnie to młode pokolenie zakonne ma ojciec uczyć?
– Będę magistrem braci studentów, czyli kimś, kto będzie ich wprowadzał w arkana życia dominikańskiego – w jego tradycje, reguły, sens, misje, posłannictwo. Zapaść pokoleniowa sprawiła, że nie mają na miejscu osoby, która mogłaby zająć się tą młodzieżą dominikańską.
– Dlatego szukano pomocy w Polsce i dokonano transferu kościelnego?
–W Belgii, potem w Anglii, Niemczech – odmówiono pomocy, bo tamtejsze prowincje też nie mają takich zasobów ludzkich, by chętnie się dzielić. Prowincjał holenderski uderzył do generała naszego zakonu i odgórnie spróbował wywołać nacisk. Generał zaś napisał uprzejmy, ale jednocześnie bardzo stanowczy list do prowincji polskiej, że oczekuje od niej, jako najliczniejszej w Europie, by wytypowała brata, który chciałby uczyć w Holandii. Taka jest historia mojego wyjazdu. Nie ma on nic wspólnego z jakąkolwiek zsyłką czy karą. Nie ulega wątpliwości, że wolę pracować pozytywnie, a nie – jak to w ostatnim czasie bywało – kopać się z koniem.
– Czyli walczyć także z innymi księżmi, hierarchami?
– Stawało się to wręcz absurdalne. Przykładowo wierni zapraszali mnie na społeczne spotkanie w Gorlicach, żebym wygłosił wykład o potrzebie zmian w Kościele, o papieżu Franciszku, konieczności reform, a proboszcz parafii zabronił przyjąć Gużyńskiego. Jeżeli księża mówią „nie”, to nie będę się przecież narzucał. Mógłbym toczyć nadal pewne boje, ale rozszerzenie sobie wyobraźni o nowe doświadczenie w Kościele mniejszościowym będzie dla mnie bardzo ciekawe. Holandia to przecież kraj głównie protestancki, w Rotterdamie jest tylko 14 procent katolików. Praca tam może się przydać, bo jak wrócę po 6 latach, to w Polsce może być pozamiatane.
– Od czego zacznie ojciec nauczanie holenderskich dominikanów?
– Od poznawania, słuchania, przypatrywania się. Będę musiał odkryć ich wrażliwość, temperament. Dowiedzieć się, jak spędzają wolny czas, z czego się śmieją? My, Polacy, a w szczególności księża, jesteśmy często bardzo obrażeni, że ten zachodni świat nie jest taki jak nasz. Mamy przekonanie, że przecież polskie duszpasterstwo jest najlepsze na świecie, a to, co dzieje się poza granicami, jest mniej lub bardziej podejrzane. Przecież to nonsens. Dlatego tak bardzo zależy mi, żeby na miejscu jak najszybciej poznać tę grupę właśnie w kontekście mniejszościowym. Podczas rekonesansu w Rotterdamie zapytałem jednego z braci, dlaczego jesteś katolikiem, bo dodam, że żaden z tych młodych dominikanów nie jest katolikiem od urodzenia. Wszyscy są konwertytami, przychodzą z innych denominacji chrześcijańskich. Tym moim pytaniem był nieco skonfundowany, ale podkreślił, że jest dumny ze swej decyzji, z podjęcia słusznego, bardzo świadomego wyboru katolicyzmu. To jakościowo zupełnie coś innego niż w Polsce. U nas wierni w przytłaczającej większości zostali ochrzczeni w beciku, a wiemy, jak potem z tym katolicyzmem bywa. – Jak uczyć życia zakonnego? – Niemal tak jak w życiu rodzinnym, w którym rodzice przekazują dzieciom to, co jest najważniejsze. Klasztor to także dom. To są pewne więzi, zbiór reguł i należy w naturalny sposób przekazywać nowym braciom to, co jest istotne, jak rozstrzygać różnego rodzaju dylematy, jak poznawać świat na zewnątrz, jak się do niego ustosunkować. Kiedyś jeden z naszych ojców, w stosunku do tego, jak poznaje się duchowość dominikańską, użył metafory odnoszącej się do muzyki jazzowej. Dobrzy muzycy, kiedy się spotkają, potrafią zagrać bez specjalnych prób. Jeden podaje motyw, a pozostali wpisują swoje. Święty Dominik podał właśnie motyw, a my ze swoimi instrumentami dostrajamy się, dopasowujemy.
– Ciekawe, jakie ci uczniowie mają oczekiwania wobec ojca?
– Zapytałem ich o to. Odpowiedzieli, że nie potrzebują nadzorcy, który by ich na każdym kroku miał pilnować. To nie są młodziankowie, tylko dorośli faceci, którzy wiedzą, po co tam przyszli, i nie chcą, by byli nieustannie sprawdzani, czy są grzeczni. Oni potrzebują kogoś, kto ich wtajemniczy, wprowadzi, naświetli wiele spraw, podzieli się własnym doświadczeniem. Zapytałem: Jak Sokrates? – I co odpowiedzieli? – Pokiwali głowami. To właśnie ma być majeutyka, filozoficzna metoda
stworzona przez Sokratesa, by wspólnie dotrzeć do prawdy. Pomóc komuś, by się narodził do bycia kimś. Taką rolę zamierzam pełnić w Holandii. – Z czego będzie ojciec rozliczany? – Z tego, co mogę im zaoferować. Zakonnik, który przede mną pełnił tę funkcję, z mocno starszego pokolenia, nie porozumiał się z młodszą ekipą. Bardzo go szanowali, nie mieli wątpliwości, że jest przykładnym zakonnikiem, ale wyczuwali, że potrzebują czegoś odmiennego, bo żyją w innych czasach. Jeśli między nami będzie porozumienie, bo nie mam zamiaru ich do siebie przymuszać, a moje kompetencje mogą coś sensownego wnieść, to będzie to działało, ale może się zdarzyć, że jak dżentelmeni będziemy musieli ten kontrakt rozwiązać.
– Zakocha się ojciec w piłkarskiej drużynie Feyenoordu Rotterdam?
– Nie podejrzewam, żebym zmienił sportowe zainteresowania. Jak na zakonnika przystało, jestem w swoich wyborach stały. Juventus Turyn pozostanie w moim sercu.
– Ale nie tylko dlatego ostatnie kazanie w Polsce rozpoczął ojciec słowami otuchy po ligowej porażce zespołu Cristiana Ronalda?
– Gdyby to była przemowa do piłkarzy, to pewnie by pasowały słowa: „Wy jesteście solą tego klubu”. Po porażce z Veroną także należałoby piłkarzom Juve o tym przypomnieć. Wygraną wypuścili w sposób niegodny mistrzów, mogli zdecydowanie lepiej przyłożyć się do swych obowiązków.
– To ostatnie kazanie w Polsce jednak piłkarskie nie było, padło w nim wiele mocnych słów.
– Bo sytuacja tego wymaga. Patrząc w perspektywie społecznej, jeżeli przemawia się do jakiejkolwiek grupy i mówi: „Wy jesteście solą ziemi”, to automatycznie słuchający myślą sobie, że inni już tą solą nie są i my jesteśmy od nich lepsi. Ktoś nas nobilituje, wyznacza do pewnej roli pośród całego społeczeństwa, tyle że jak ją źle zinterpretujemy, to reszta poniesie tego bardzo przykre konsekwencje.
– Były podteksty w tym ojca kazaniu. „Wy jesteście solą ziemi, a cała reszta to jest bydło? O takie znaczenie chodzi? Nie! A przecież do bólu jest obecne w naszych zachowaniach! Jak usłyszymy, że jesteśmy partią życia i radości, czyli solą ziemi, to my już innym pokażemy, gdzie jest ich miejsce!”.
– Nie ukrywam, że znalazły się w moich słowach podteksty. Wszystko zależy od wrażliwości słuchaczy.
– Były bardzo mocne słowa: „Wystrzegać się hipokryzji, obłudy, konformizmu, dulszczyzny, fasadowości, maskarady, wreszcie i nobilitacji prostactwa. To powinniśmy bardzo ciężko przepracować w Kościele, bo taka w nim fasada, pomalowana na różowo, przynosi nam bardzo wiele szkody. Jedną z najgorszych rzeczy, które robimy jako Kościół, czyli jako instytucja i w wymiarze indywidualnego funkcjonowania, jest to, że zachowujemy się, jak ten nieznośny rodzic, który ma zawsze rację. Zachowujemy się toksycznie, nam nikt niczego nie może zarzucić, niczego wytknąć, a już nie daj Boże, jak nam wytkną coś pedały albo lewicowcy, to dopiero zgroza! My nie dotkniemy żadnego śmierdzącego problemu u siebie, ale wara, by nam coś mówił jakiś pedał na ten temat. Jakie on ma moralne prawo”.
– Ksiądz często mówi o ewangelii Jezusa, a wierni wychodzą z kościoła i robią zupełnie coś innego. Nie mam zamiaru pozostawiać słuchaczy z tego typu niedopowiedzeniami. Nie chcę, żeby przypadkiem pominęli fakt, że zachodzi sprzeczność między przychodzeniem na mszę i słuchaniem ewangelii, a potem, już poza kościołem, mieli nienawiść do ludzi. To z gruntu niechrześcijańskie i moim obowiązkiem jest to przypomnieć i zwrócić na to uwagę. Jeżeli ludzie złapią tę moją konwencję, to będą wiedzieli, o czym mówię, dlaczego używam właśnie słowa „pedał”, na co chcę zwrócić uwagę. Na to, że takie mówienie do osób homoseksualnych w przestrzeni publicznej jest okazywaniem im przynajmniej braku szacunku. I wyraźnie zadaję pytanie: Czy to jest rzeczywiście chrześcijańskie? To takim światłem mamy świecić, że do innych, którzy nie są według nas „solą ziemi”, mam mówić „ty pedale”?
– Nawiązał ojciec do wypowiedzi jednej z europosłanek?
– Kaznodzieja nie powinien podnosić za wysoko noska, tylko musi być zakorzeniony w tym świecie co słuchacze. Powszechny wizerunek księdza w Polsce to jednak obraz kogoś, kto jest odłączony, a nawet odklejony od realiów i rzeczywistości. Kazanie przygotowuję zwykle cały tydzień. Jeśli wierzę, że Bóg mi pomaga je pisać, to czasami z wyprzedzeniem coś nazywam, co potem współgra z pewnymi faktami. Bardzo nie podobała mi się wypowiedź pani Kempy, nie akceptuję takiego stylu. Jako księdza boli mnie, że z jednej strony bardzo się afiszuje i mówi o przywiązaniu do Kościoła, a jednocześnie w języku, którego używa, tego nie potwierdza. Przecież to, że ktoś w mojej ocenie żyje czy działa niemoralnie, nie upoważnia mnie do tego, żebym nim gardził, poniżał, właśnie tylko dlatego, że się z nim nie zgadzam.
– Poddaje ojciec ostrej krytyce również słowa księży, biskupów, hierarchów Kościoła.
– Wiele słów nie powinno paść ze strony polityków, ale i biskupów. Mówiłem o braku smaku, jeśli grzmi się o homoseksualistach, nie tylko dlatego, że ktoś nie zgadza się z ich postawami moralnymi, ale zaczyna się ich deprecjonować w przestrzeni społecznej, mogąc wywołać wobec nich agresję, a z drugiej strony przemilcza się fakt, że w moich własnych szeregach dzieją się potworne historie w obrębie tej samej seksualności, którą tak mocno atakuję u innych. To bardzo niesmaczne. Kościół musi się nad tym zastanowić, a nie uprawiać swoje ulubione gierki, czyli atakować innych. Jeżeli mamy sprawy związane z pedofilią w Kościele, to kto traci smak? Oczywiście, że Kościół. I to właśnie my w Kościele musimy dokonać korekty własnych postaw.
– Kolejny biskup, tym razem w Krakowie, jest oskarżany o takie czyny.
– Trzeba oczywiście zachować zasadę domniemania niewinności, trzeba sprawę starannie zbadać, uczciwie wyjaśnić. To jest jednak bardzo utrudnione przez to, że przez długie lata Kościół takie sprawy ukrywał, mataczył, kombinował. Przez długoletnią postawę doprowadzono do sytuacji, że dzisiaj, jak ksiądz jest fałszywie oskarżany, a to się zdarza, to ludzie mówią, by księża się wypchali. Niech ręka boska broni, by Kościół mataczył w tej „krakowskiej sprawie”.
– Po ostatniej mszy była owacja na stojąco. Przez klika minut ludzie klaskali w kościele. Żal opuszczać po dziesięciu latach Łódź?
– Decydując się na życie zakonnika, nie inwestuję w dane miejsce tak, że będzie moim do końca życia. Śmieję się, że przeprowadzka zmusiła mnie do gruntownych porządków. Okazało się, że wyjazd ma w sobie coś bardzo pożytecznie odzierającego.