Henryk Martenka, Sławomir Pietras
Nikt lepiej nie nazwał metody zaprowadzania dobrej zmiany w Polsce niż półidiota burmistrz Niemczy, który „odnowił (stare) poprzez zamalowanie”. W sali sesyjnej ratusza widniał fresk nawiązujący do historycznej przeszłości dolnośląskiego miasteczka, którego ony wstydził się pokazać premierowi Morawieckiemu. Fresk zamalował farbą olejną. Potem objaśnił gawiedzi, że postanowił rzecz odnowić poprzez zamalowanie. Wypisz, ba! – wymaluj – praktyka Prawa i Sprawiedliwości odnawiającej Rzeczpospolitą. Choćby sądownictwo, nie bez win i skaz, które dla jednych było jak szklanka do połowy pusta, dla innych do połowy pełna. Czy trzeba było ją od razu tłuc? Czynić rwetes i żołdacki gwałt na całą Europę?
Rządzący niepotrafiący sobie radzić ze współczesnością, z historii, którą gorliwie piszą od nowa, chcą uczynić wehikuł, który pozwoliłby im od razu przeskoczyć do przyszłości. Stąd bierze się język wojny, kod militarny, ukochany przez cywilów.
Kto uważnie słuchał prezesa PiS Kaczyńskiego podczas partyjnej konwencji prezydenckiej, bez żadnego trudu i błędu skojarzył frazeologię starszego, nieporadnego gościa z emerytowanym oficerem politycznym, który przeszedł szlak od Lenino do Cassino, dziś nadal zagrzewającym do boju, do walki dobra ze złem, do bitwy o Polskę. Do zwycięstwa! Które niebawem nadejdzie! Zapewnienie Kaczyńskiego, że jego partia i jej prezydent przeć będą do niepodległości, każe się jednak zastanowić nad stanem umysłu wodza Jarosława (Jarosław ma na imię także burmistrz Niemczy. Przypadek?). Pisowców to unosi, ale rozsądnym ludziom taka mentalność kojarzy się z radzieckim dowcipem o bolszewiku październikowym, który niepoinformowany przez nikogo wysadzał pociągi jeszcze w latach 60. w przekonaniu, że niszczy przemieszczające się oddziały generała Denikina. Kto radzieckich dowcipów nie trawi, zrozumie postawę Kaczyńskiego, gdy zestawi go z japońskimi żołnierzami, którzy w lasach filipińskich ukrywali się trzydzieści lat po drugiej wojnie, albowiem epigonizm wodza dobrej zmiany jest aż nadto czytelny. Jednak jego dworzanie tego nie widzą. Widzą, co chcą zobaczyć: wodza prowadzącego ich w świetlaną przyszłość. Ale niektórzy widzą więcej.
Osławiona swym środkowym palcem posłanka Lichocka oto ujrzała w Kaczyńskim króla Władysława Łokietka. Owszem, monarchę wzrostu nikczemnego, ale ideowego i bitnego, o nieprzeciętnych zasługach dla kraju poczynionych osobą własną, jak i wybitnym potomstwem. Przeciętnie wykształcony Polak kojarzy co prawda, że Łokietek ziemie polskie scalał, zaś Kaczyński pozostanie w pamięci narodu jako ten, który ją głęboko podzielił. Ale czy precyzji historycznej można wymagać od damy w leciech, która jedyne, czym się szczyci, to nie główka, a paluszek? Tym bardziej że za zasługi Lichocka już wcześniej doznała wniebowstąpienia, gdy wielkopolskie duchowieństwo odprawiło za nią w Kaliszu mszę dziękczynną. A to zwalnia z myślenia każdego, co dopiero prostą posłankę...
Ludzi zaplątanych w historii mamy w Polsce sporo. Plączą się w niej z nerwów i nieuctwa. Nie ma partii, z której jakiś dyżurny osioł nie rozbawiłby widowni gafą albo niewiedzą. Oto Szydło Beata pytana o datę przystąpienia Polski do Unii Europejskiej odpowiada: – To był rok 1993. Inna prymuska, Elżbieta Witek, dziś na posadzie drugiej osoby w państwie, szokuje mariańską głębiną historycznej erudycji: – O Katyniu czytałam wiele w gazetach i książkach przedwojennych. Do liderów bezmyślności, którzy zaliczali wtopę za wtopą, należał szczęśliwie już zapominany Ryszard Petru, któremu mylił się każdy z każdym: zamach majowy ze śmiercią Piłsudskiego, sześciu królów z premierem Wielkiej Brytanii... Kamerunem, a Sejm Niemy z 1717 był dlań sejmem głuchym. Pamiętamy, jak pobudzony poseł Suski nerwowo dopytywał o personalia carycy Katarzyny Wielkiej i jak śmiano się z lewicowca Jońskiego, który kojarzył wybuch Powstania Warszawskiego około roku 1988, mniej więcej rok wcześniej niż wprowadzono w Polsce stan wojenny. Tak durne odpowiedzi nie mogły być winą szkół, były raczej utratą łączności Jońskiego z Ziemią po zakrapianym Parteitagu. Posłanka PO o imieniu Marzena i nazwisku Okła zacukała się nad odpowiedzią o autorów hymnu polskiego: – To jest Mazurek Dąbrowskiego! – wydukała z pewną taką przebiegłością.
Jakże znęcano się nad posłem Kownackim, który kryjąc serię psychiatrycznych gaf swego szefa Macierewicza, zarzucił Francuzom, że dopiero od nas nauczyli się żreć widelcami, a już domagają się, by kupować od nich caracale. Do historii Francji nawiązał, pewnie nieświadomie, poseł Konfederacji Sośnierz, który wypowiadając się o ludziach wykluczonych z życia przez brak PKS-u, odparł: – Nie mają ludziska autobusów, niech kupują sobie samochody! Sośnierz nawet nie wie, że powtórzył rzekomy bon mot królowej Marii Antoniny o głodujących paryżanach: – Nie mają chleba? Niech jedzą ciastka...
Trudno żyć bez historii; źle, gdy przeszłość wisi nad teraźniejszością niczym miecz Damoklesa. W Polsce historia jest instrumentem polityki, a nic gorszego stać się nie mogło. Już to widzimy. Gdy historia władzy odpowiada, odprawia się mszę dziękczynną. Jeśli nie pasuje, tym gorzej dla niej, ale wtedy naprawdę wystarczy kubeł z olejną.