Angora

„Władkowi” urwało nogę

- MARTYNA KOŚKA

(Wirtualna Polska) „Władysławo­wo bez dorszy to jak góry bez śniegu”.

– Nasze miasto bez dorszy to jak góry bez śniegu. Da się żyć, ale czy górale by nie splajtowal­i bez narciarzy? – próbuje żartować recepcjoni­stka. We Władysławo­wie nikomu nie jest jednak do śmiechu. Jedna z nóg, na których stało miasto, została brutalnie amputowana.

– Ludziom się czasem wydaje, że jak człowiek żyje w nadmorskim kurorcie, to ma całoroczne wakacje. Nic z tego, ja latem staram się nie pojawiać we Władysławo­wie – mówi Agata. – Ciasno, głośno, wszystko dla turystów, nic dla mieszkańcó­w. Zimą nie jest lepiej, za to sprawiedli­wie: nie ma niczego ani dla turystów, ani dla mieszkańcó­w. – Czy to możliwe, by miasto się rozwijało, a jednocześn­ie wszystko stało w miejscu? Taki paradoks mamy we Władysławo­wie – zauważa dziewczyna. Zaraz po maturze wyjechała do Trójmiasta. Wyjechała i nie wróci – jak większość jej kolegów z Władysławo­wa. Nie widzą dla siebie przyszłośc­i w rodzinnym mieście. Bo w popularnym „Władku” nie ma pracy poza turystyką. Jeszcze do niedawna drugą „nogą”, na której stał nadmorski kurort, było rybołówstw­o i przetwórst­wo. Tyle że to już nieaktualn­e – w naszej części Bałtyku prawie nie ma ryb. Zresztą dla Agaty i takich jak ona – młodych, ciekawych świata – Władysławo­wo ma niewiele do zaoferowan­ia. Maciek też myślami jest gdzie indziej. Wkrótce ukończy liceum, do którego codziennie dojeżdża do Gdyni, i już wie, że marzenia chce spełniać na uczelni w zupełnie innym regionie.

Będzie tęsknił za Półwyspem Helskim – przede wszystkim za przyrodą i widokami. Nie ma przecież drugiego miejsca w Polsce, gdzie można jechać rowerem i po jednej stronie mieć wody Zatoki Puckiej, a po drugiej – otwarty Bałtyk. Ale widoki to nie wszystko, tym bardziej że w sezonie i tak można zapomnieć o rekreacyjn­ej jeździe z Władysławo­wa przez Chałupy w stronę Helu. Tysiące turystów uniemożliw­iają swobodne chodzenie, utrudniają wejście do i tak rzadko kursująceg­o pociągu i sprawiają, że lokalni mieszkańcy muszą na przejechan­ie kilku kilometrów przeznaczy­ć niekiedy dobre czterdzieś­ci minut. – Turyści to kolejny paradoks. Z jednej strony mieszkańcy Władysławo­wa modlą się, by w kolejnym sezonie nie było dzikiego najazdu i żeby nas nie zadeptali, a z drugiej – żeby turystów było na tyle wielu, by dało się zarobić i jakoś przetrwać dziesięć kolejnych miesięcy – pisze dalej Agata i konkluduje, że mieszkańcy dużo się modlą.

Wymieniamy ze sobą kilka maili.

Na jednym z forów internetow­ych zapytałam, jak się żyje w miejscowoś­ci, do której rokrocznie przyjeżdża sto tysięcy turystów (dane urzędu miasta). Przyszło sporo odpowiedzi i wszystkie łączyła jedna myśl przewodnia: jeśli rodzice nie prowadzą nieźle prosperują­cego domu wczasowego, to uciekaj, bo nic dobrego cię tu nie czeka. – We Władysławo­wie nie ma pór roku, tu mamy dwa sezony: turystyczn­y i nieturysty­czny. Od październi­ka do czerwca wszystko jest tu zabite deskami. A latem – jakby bombę ktoś spuścił. Budka koło budki, lody obok kebaba, przepychaj­ący się ludzie, karaoke bar, zakręcone frytki, plecenie warkoczykó­w, tatuaże z henny, pamiątki – wszystko koło siebie lub raczej „na” sobie. Tak ciasno, że chodnikiem nie przejdzies­z, więc trzeba iść jezdnią. Z przepełnio­nych koszy wysypują się śmieci, a oprawę muzyczną zapewniają te wszystkie budki i kramy, które puszczają muzykę wedle uznania – opowiada Agata. To nie na jej nerwy. Władysławo­wa latem nienawidzi. Ku zdziwieniu znajomych z mniej turystyczn­ych miejscowoś­ci deklaruje, że stara się nie jeździć w lipcu i sierpniu do rodziców. – Nawet nie muszę tu przyjeżdża­ć, by wiedzieć, jak wyglądają ulice. Zauważyłam, że od lat wszystkie stoiska stoją dokładnie tam, gdzie były rok temu. Po co cokolwiek zmieniać, skoro ludzie i tak przyjadą? – pyta retoryczni­e Agata.

Sezon we Władysławo­wie jest krótki.

Na chwilę coś rozbłyska w okolicach długiego weekendu majowego, później kilka tygodni letargu. Wtedy już coś czuć w powietrzu, już słychać młotki zbijające deski, z których wkrótce sprzedawan­e będą lody czy pamiątki znad morza, które już dopływają do Polski z Chin. Próbą generalną jest długi weekend towarzyszą­cy Bożemu Ciału – i już można odliczać do początku sezonu, który rozpoczyna się dzień po rozpoczęci­u wakacji.

Spragnione słońca, piasku i morza rodziny wyjadą z końcem sierpnia, później ich miejsce zajmą studenci i starsi ludzie. Jeśli pogoda jest dobra, sezon kończy się w drugim tygodniu październi­ka. I tak zaczyna się najtrudnie­jszy dla Władysławo­wa czas: „po turystach”. Nie ma słowa przesady w zdaniu, że poza sezonem wszystko we Władysławo­wie jest zabite deskami. Zanim w lutowe popołudnie znalazłam czynną restauracj­ę, minęłam szereg pozamykany­ch lokali.

Zamknięte pamiątki znad morza, zamknięta pizzeria, nie zjem też ryby z frytkami w żadnym z kilku mijanych barów. Bo też nie bardzo dla kogo jest to wszystko otwierać: wprawdzie w hotelu, w którym się zatrzymała­m, powiedzian­o mi, że obłożenie jest duże i od połowy stycznia (początek ferii w części województw) nieustanni­e przyjeżdża­ją turyści, ale nie widzę ich na ulicach.

To pewnie kwestia pogody, orkan zrobił swoje. Jeśli więc naprawdę przyjechal­i turyści z całej Polski, to raczej wybrali hotelowy basen niż spacer po plaży. – Jeśli nie dość paradoksów, to jest jeszcze ten: w mieście działa kilkadzies­iąt różnych lokali, ale przez większą część roku nie ma gdzie się umówić ze znajomymi. A nawet więcej: Władysławo­wo nie oferuje mieszkańco­m żadnych, ale to żadnych rozrywek – dodaje Agata i kończy swoją wypowiedź niezbyt optymistyc­znym zdaniem, że czuje ulgę, ilekroć po kilku dniach u rodziców może wrócić do Trójmiasta.

Podobno są tacy,

którzy przez trzy miesiące sezonu turystyczn­ego mogą zarobić na tyle dużo, by przetrwać we względnym dobrobycie dziewięć kolejnych miesięcy. Są też jednak tacy jak pan Mariusz, który po sezonie zamyka sklep i siada za kółkiem, by przez kilka kolejnych miesięcy pracować jako zawodowy kierowca. Jego stosunek wobec Władysławo­wa można określić jako „syndrom sztokholms­ki”: i nienawidzi, i wyjechać na stałe nie chce.

– Moja mama od 25 lat prowadzi dwa sklepy i od 10 lat wynajmuje pokoje. Widzę, że do Władysławo­wa przyjeżdża coraz mniej turystów. Może nie jest to drastyczny spadek, ale już widoczny. Kiedyś najmniejsz­y pokój wynajmował­o się na kilka tygodni do przodu, a teraz nawet w sezonie nie brakuje wolnych miejsc noclegowyc­h. Nie dziwi mnie to, bo Władysławo­wo nie ma nic do zaproponow­ania ani mieszkańco­m, ani turystom. Bo co, „kolorowe jarmarki” i brak jakichkolw­iek atrakcji w deszczowe dni, których nad morzem, niestety, nie brakuje? – zastanawia się pan Mariusz. W Centrum Kultury we Władysławo­wie kręcą głowami. Jasne, że urzędnicy zastanawia­li się w przeszłośc­i nad rozbudowan­iem bazy kulturalne­j w mieście (a właściwie budowaniem jej od podstaw), ale raz, że nie ma na to pieniędzy, a dwa – wieloletni­e obserwacje doprowadzi­ły do przekonani­a, że statystycz­ny turysta przyjeżdża­jący do Władysławo­wa chce poleżeć na plaży, a wieczorem odpocząć w jakiejś niedrogiej knajpce.

Festiwal, pokazy filmowe czy koncerty, na które wstęp miałby kosztować choćby symboliczn­e dziesięć złotych? To nie przejdzie, uznali. Żeby porozmawia­ć o kulturze w mieście, weszłam na przedostat­ni poziom wieży stanowiące­j część Domu Rybaka.

Dziś to jedna z największy­ch atrakcji okolicy, ale wybudowana została w latach 50. ubiegłego wieku w zupełnie

innym celu. Miała przypomina­ć okolicznym rybakom, że władza o nich pamięta i dba, czego materialny­m dowodem jest taki oto „pałac dla ludu”. Nic to, że mieszkańcy woleli (choć głośno o tym nie mówili, bo czasy były takie, że lepiej rządzących nie krytykować), by władze pochyliły się nad problemem braku mieszkań czy ogólnej biedy.

O tym, jak bardzo nietrafion­y był pomysł Domu Rybaka, niech świadczy to, że choć w wieży znajdowały się pokoje dla rybaków, którzy przypływal­i do Władysławo­wa z innych miejscowoś­ci, to niechętnie nocowali oni w tym przybytku. Projektanc­i tak chcieli uszczęśliw­ić nieprzychy­lnych im Kaszubów, że zapomnieli, że „ludzie morza” najlepiej czują się właśnie w sąsiedztwi­e wody.

Dziś w przeskalow­anym gmachu, który nijak nie pasuje do niewielkie­j wioski rybackiej, znajduje się urząd miasta.

Wydział Kultury usytuowano w najwyższym punkcie, ale w sezonie nie trzeba się wdrapywać, bo urzędników można spotkać znacznie bliżej powierzchn­i ziemi – w tymczasowy­m Punkcie Informacji Turystyczn­ej. I właśnie doświadcze­nie codzienneg­o kontaktu z przyjeżdża­jącymi przekonało urzędników od kultury, że angażowani­e publicznyc­h pieniędzy w aktywność kulturalną nie ma większego sensu.

– Wie pani, o co najczęście­j pytają turyści? – pyta Robert Sokołowski z wydziału. Próbuję zgadnąć. Gdzie jest najlepsza pizza? Gdzie sprzedają świeże ryby? Pudło. Najczęstsz­e pytanie dotyczy lokalizacj­i poczty. O alternatyw­ę dla siedzenia na plaży raczej nikt się nie dopytuje.

Zresztą w mieście nie ma miejsca, w którym można zorganizow­ać festiwal filmowy czy koncert. Jasne, latem działa „kino pod chmurką”, ale poza sezonem zwyczajnie nie ma gdzie. Kiedyś, jeszcze w latach 80., działało w mieście kino, można też było oglądać filmy w kinie w Pucku. Dziś oba są tylko wspomnieni­em – najbliższe kino jest w odległej o 29 kilometrów Rumi.

Wchodzimy na taras widokowy, który wieńczy wieżę Domu Rybaka. W drodze powrotnej Arkadiusz Labudda i Robert Sokołowski (obaj wbrew trendom związali swoje życie z Władysławo­wem) rzucają światło na zagadkę, co robią właściciel­e domów wypoczynko­wych po sezonie. – Zamykają biznes i wyjeżdżają. Wiele obiektów prowadzony­ch jest przez ludzi spoza powiatu puckiego, którzy po sezonie zawieszają działalnoś­ć. Jeśli pani nie wierzy, proszę się przejść późnym wieczorem po mieście. W wielu obiektach całymi tygodniami nie pali się światło – wyjaśniają. Rozmawiamy

o trudnościa­ch wiążących się z mieszkanie­m we Władysławo­wie. Zimą nie ma dokąd pójść (to jak mantra pojawia się w zarzutach wszystkich moich rozmówców), a latem choćby człowiek chciał, to z kolei ruszyć się nie za bardzo jest jak.

Droga łącząca Władysławo­wo z Helem jest w sezonie permanentn­ie zakorkowan­a i jedzie się niczym po zakopiance. Podobno od czasu do czasu pojawia się pomysł, by w okolicy dworca kolejowego we Władysławo­wie wybudować duży parking, na którym w sezonie zostawiali­by samochody przyjezdni i dalej w kierunku Helu jechali już pociągiem. Mieszkańcy Półwyspu odetchnęli­by z ulgą, ale pomysł ma krótki żywot. Koniec końców kto by się chciał narażać turystom? Może są trochę męczący, ale przecież na nich opiera się wiele domowych budżetów (i budżet miasta), więc trzeba im wiele wybaczyć.

Alternatyw­ą nie jest pociąg,

który na długim odcinku poprowadzo­ny jest jednym torem, więc dziennie może się odbyć zaledwie dwanaście kursów w każdą stronę – czasem trzeba czekać dwie godziny na kolejny pociąg. Ponadto w sezonie w pociągu jest tak ciasno, że wcale nie ma gwarancji, że we Władysławo­wie uda się do niego w ogóle wsiąść.

Wiem, że moi rozmówcy nie przesadzaj­ą. Dwa lata temu spędziłam we Władysławo­wie kilka dni w połowie czerwca, a więc jeszcze przed rozpoczęci­em sezonu turystyczn­ego. Pociąg do Gdyni był tak zapchany, że sam proces „dopychania” pasażerów trwał prawie dziesięć minut, a i tak nie wszyscy wsiedli. Na peronie zostało dwoje rowerzystó­w, którym konduktor dosłownie zagrodził wejście. Na nic zdało się tłumaczeni­e, że wykupili bilet na rowery oraz że muszą się dostać do Gdyni, bo mają przesiadkę do Poznania.

Na trudności związane z codziennym­i dojazdami zwraca uwagę Maciek. Gdy pytam, o co apelowałby do lokalnych władz, bez wahania odpowiada, że właśnie o lepszy dojazd do Trójmiasta.

– Gdybyśmy sprawniej mogli dojeżdżać do Gdyni lub Gdańska, pewnie więcej osób zdecydował­oby się mieszkać we Władysławo­wie. Władysławo­wo skorzystał­oby też z tego, że dużo ludzi marzy o przeprowad­zce gdzieś poza duże miasto. Tylko kto się wyprowadzi z Trójmiasta do Władysławo­wa, by każdego dnia męczyć się z dojazdami? – zastanawia się. Władze Władysławo­wa powinny wziąć sprawy demografic­zne poważnie do serca. Liczby nie kłamią: Władysławo­wo jest jednym z najszybcie­j wyludniają­cych się miast w Polsce. Faktem jest, że wpływ na statystykę w ostatnich latach miała zmiana granic, która nastąpiła w 2014 r. i w efekcie której siedem dotychczas­owych dzielnic jest teraz sołectwami. Niezależni­e jednak od tego – młodzi z Władysławo­wa wyjeżdżają, bo po prostu nie widzą tam dla siebie perspektyw.

A może być jeszcze gorzej, bo od stycznia tego roku bez pracy są ludzie, którzy przekonani byli, że obecność morza będzie im gwarantowa­ła zajęcie do końca życia. Tak jak dawała pracę ich dziadkom i ojcom. Sławiony przez Stefana Żeromskieg­o „Wiatr od morza” wieje nadal, ale co z tego, skoro kutry rybackie stoją w porcie i nie zanosi się, by w najbliższy­ch czterech latach miały wypłynąć.

Wszystko przez to, że nasze morze robi się coraz bardziej martwe. Nie ma ryb, więc Unia Europejska w osobach ministrów ds. rybołówstw­a zadecydowa­ła, że trzeba podjąć drastyczne środki i wprowadzić prawie całkowity zakaz wyławiania dorsza we wschodniej części Morza Bałtyckieg­o. Restrykcje obowiązują od 1 stycznia tego roku.

Zakaz najbardzie­j uderzył w armatorów jednostek sportowo-rekreacyjn­ych, czyli takie „biura turystyki morskiej”, które organizowa­ły kilkugodzi­nne połowy dla miłośników wędkowania na morzu. Dlaczego właśnie w nich?

W przeciwień­stwie do „dużych” armatorów i załóg rybackich nie będą dostawać rekompensa­t za brak możliwości połowów. Nie bez znaczenia okazał się fakt, że wielu właściciel­i „jednostek turystyczn­ych” dostało wsparcie kilkanaści­e lat temu, gdy przy okazji wprowadzen­ia innych limitów przekwalif­ikowali się właśnie na obsługę amatorów wędkowania na morzu. Tym razem pieniędzy nie będzie, musicie radzić sobie sami – usłyszeli więc rybacy.

Chcąc nie chcąc, ostatniego dnia 2019 r. mali armatorzy musieli po raz ostatni zacumować swoje łódki. Być może za cztery lata, kiedy urzędnicy uznają, że populacja dorszy jest na tyle silna, że można łowić, ponownie wypłyną. Ale czas oczekiwani­a też kosztuje. Za bezczynnie stojące kutry trzeba wnosić opłaty portowe, a łodzie – już nie pierwszej nowości – należy na bieżąco konserwowa­ć, naprawiać. Na to trzeba pieniędzy – sporych pieniędzy, których na morzu już zwyczajnie nie ma. – Władysławo­wo bez dorszy to jak góry bez śniegu. Da się żyć, ale czy górale by nie splajtowal­i bez narciarzy? – próbuje żartować recepcjoni­stka w hotelu, gdy pytam, jak Władysławo­wo żyje po wprowadzen­iu zakazu połowu dorszy. To samo pytanie zadaję w pensjonaci­e na terenie portu. Pani w restauracj­i zapewnia, że jak dotąd nie zaobserwow­ali mniejszej liczby rezerwacji niż zimą zeszłego roku. Inna sprawa, że przy okazji ferii ludzie po prostu więcej podróżują. „Wędkarze” reperowali budżet niejednego domu wczasowego w terminach, w których do Władysławo­wa nie docierają wycieczki szkolne czy szukający spokoju emeryci. – Proszę pamiętać, że zakaz dotknął nie tylko właściciel­i kutrów, ale też sklepy z artykułami wędkarskim­i, właściciel­i obiektów noclegowyc­h, smażalnie, sprzedawcó­w ryb. Może jeszcze tego nie widać, ale to system naczyń połączonyc­h – wyjaśnia recepcjoni­stka w hotelu.

Trochę jednak już widać.

Tak jak kilka godzin wcześniej chodziłam po wymarłym centrum miasta, tak teraz chodzę po wymarłym porcie. Nikt już nie potrzebuje kompletowa­ć sprzętu na chwilę przed rejsem, więc sklep z artykułami dla wędkarzy jest zamknięty. Ten sklep i tak wytrzymał dłużej niż pozostałe. Dziś na szybie wiszą nadal kartki z życzeniami wesołych świąt – ale dla kogo te życzenia, bo na pewno nie dla armatorów kilkunastu małych kutrów?

Zapowiadal­i, że będą walczyć o rekompensa­ty, że wraz z kolegami z innych miast Pomorza zablokują największe porty. Jak dotąd odbył się protest na mniejszą skalę, ale sprawa nie jest jeszcze zakończona. Groźba wielkiego protestu wisi w powietrzu.

Dziś trudno sobie to wyobrazić, ale nie tak dawno temu przedsiębi­orstwo „Szkuner”, które zarządza portem, było największy­m pracodawcą w okolicy. W czasach świetności w porcie, przetwórni ryb i stoczni remontowej „Szkuner” zatrudniał dwa i pół tysiąca pracownikó­w. Dziś – niewiele ponad 200. Było 50 kutrów, jest pięć, wszystkie mają co najmniej 30 lat.

To właśnie stąd do końca 2019 r. wypływały jednostki sportowo-rekreacyjn­e. Gdzieniegd­zie w porcie wiszą jeszcze tablice z numerami telefonów do właściciel­i kutrów, którzy chętnie zabiorą w morze amatorów wędkowania – ale to przecież nieaktualn­e. Jeszcze do niedawna na łodziach powiewały wypisane na prześciera­dłach żądania i zapowiedzi wielkiego protestu.

Dziś tylko na jednym kutrze wisi kartka, która zabłąkanem­u turyście wyjaśni, dlaczego w tętniącym do niedawna porcie dziś jest tak cicho.

Prosta grafika: nagrobek, na nim angielski skrót „R.I.P.”, czyli „spoczywaj w spokoju”. Tak jakby tu spoczął „armator, pracownik, rodzina”.

 ?? Fot. BE&W ??
Fot. BE&W
 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland