Książki i długie życie
Profesor Jan Tomkowski o literaturze.
Kto ogląda tylko filmy i seriale, a lekceważy reklamy (nawet te najszlachetniejsze), mógł nie zauważyć, że od jakiegoś czasu trwa kampania na rzecz długiego życia. Bohaterowie szklanego ekranu wyznają bez najmniejszego wstydu, że zdecydowali się żyć długo i w związku z tym wykonali rozmaite nieprzyjemne badania, zmienili tryb życia i postanowili zażywać regularnie lekarstwa, a nawet rzucić palenie.
Właściwie nie mam nic przeciwko temu, a nawet popieram jak najgoręcej, choć z drugiej strony, czy długie życie można zaplanować? Zamiast ukochanej karkówki z grilla pałaszować będę teraz ziarna i orzeszki, zamiast papieroska w fotelu udam się na długi spacer, a tam na przejściu dla pieszych potrąci mnie amator najmocniejszych używek. Dobrze wiecie, że są jeszcze cegły niespodziewanie spadające na głowę przechodnia, huragany, pioruny, porażenia prądem, zdradliwe fale i wiry wodne, że o terrorystach i seryjnych mordercach już nie wspomnę. No i co wtedy z ambitnym planem?
Wolno powstająca literatura
Mogłoby się wydawać, że życie poświęcone książkom powinno być długie, bo przecież powieści, dramaty, zbiory wierszy czy dzienniki powstają na ogół wolno, rzadko kiedy pisane są jednym ciągiem pióra. Redaktorzy i wydawcy też się nie spieszą: bywa, że książka dociera do czytelnika po kilku, a nawet kilkunastu czy kilkudziesięciu latach. Dobrze byłoby więc pożyć długo, by oglądać owoce swojej pracy. Można by wtedy gromadzić rozmaite nagrody i wyróżnienia, a z pozycji klasyka zabiegać o wznowienia i inne dowody uznania. Można by wreszcie spotykać się z młodzieżą i opowiadać jej o tych dziewczynach z warkoczami, o kolejkach po wszystko, o pociągach pokonujących trasę z Łodzi do Warszawy zgodnie z rozkładem jazdy w ciągu trzech godzin... Można by przywoływać przeszłość, mając przed sobą słuchaczy uzbrojonych w smartfony pozwalające przezwyciężyć nudę wynikającą z nieuchronnego konfliktu pokoleń.
Witold Gombrowicz podzielił kiedyś całą ludzkość na „wstępujących” (do trzydziestki) i „zstępujących” (po trzydziestce). Sam nie żył zbyt długo – przynajmniej patrząc z dzisiejszej perspektywy. Zaproponowane przez niego dość okrutne kryterium wydaje się nie do przyjęcia w czasach, gdy starość goni uparcie wciąż umykającą młodość. Jeśli dziarski emeryt potrafi przebiec maraton albo wykąpać się w lodowatej wodzie, to z tego powodu nie staje się jeszcze młodzieńcem, ale na pewno poprawia swoje samopoczucie. Pamiętajmy zresztą o różnych punktach widzenia: trzydziestoletni prozaik czy reżyser filmowy to zwykle niemal debiutant, lecz sportowiec w tym wieku często myśli już o końcu kariery.
W naszej epoce o człowieku, który nie doczekał sześćdziesiątki, mówi się zawsze, że umarł młodo, że odszedł przedwcześnie, co wynika rzecz jasna z przeciętnej długości życia. Jednak ani Dante, ani Szekspir nie są przez nas postrzegani jako młodo zmarli czy niespełnieni, chociaż obaj granicy sześćdziesięciu lat nie przekroczyli. Maturzysta powiedziałby, że to było dawno, gdy ludzi dziesiątkowały rozmaite epidemie, a lekarze wiedzieli bardzo niewiele o przyczynach chorób, pacjenci zaś nie stosowali diet i nie wykonywali badań okresowych.
Jednak nawet w wieku XIX i na początku XX niewiele się zmieniło, o czym świadczą losy trójcy naszych romantycznych wieszczów. Słowacki nie doczekał nawet czterdziestych urodzin, Krasiński – pięćdziesiątych, Mickiewicz – sześćdziesiątych! Trochę dłużej snuł się po świecie ich następca, Cyprian Norwid. Może osiągnąłby wiek nieco bardziej imponujący, gdyby nie wszystkie troski i nieszczęścia, jakie go spotkały.
Poeci targani emocjami?
Utarło się przekonanie, że poeci żyją krócej od prozaików, jakby w gorączce, targani emocjami, postępują nierozważnie, rozrzutnie gospodarując swoimi siłami. Są podobno mniej odporni na stresy, załamania, napady melancholii, częściej popełniają samobójstwa. Prozaicy okazują się bardziej systematyczni, lubią pracować w spokoju i skupieniu, z konieczności oszczędzając życiową energię.
Historycy literatury polskiej raczej nie mogą podzielać takiej opinii, skoro siedemdziesiątki nie dożyli między innymi Prus, Orzeszkowa, Żeromski czy Reymont. Udało się to jedynie Sienkiewiczowi, który jednak zmarł zaledwie pół roku po siedemdziesiątych urodzinach. W minionym stuleciu statystyki wypadały rozmaicie, chyba raczej na korzyść prozaików, skoro osiemdziesiątkę przekroczyli na przykład Iwaszkiewicz, Parandowski, Konwicki czy Wańkowicz. Z drugiej strony, Miłosz i Różewicz żyli jeszcze dłużej, bez mała sto lat...
Zależność między rodzajem uprawianej literatury a długowiecznością autora wydaje się więc raczej pozorna, tym bardziej że nawet dziś wielu twórców odchodzi w mniej czy bardziej tragicznych okolicznościach. O wiele ważniejsza okazuje się inna
kwestia. Zdarza się, że w momencie śmierci twórca pozostawia szuflady pełne rękopisów, twardy dysk komputera zapchany plikami tekstowymi, a czasem tylko luźne pomysły utrwalone w notatniku. Takie archiwum może zawierać w różnym stopniu gotowe szkice wierszy, dramatów, powieści czy nowel. Ale bywa i tak, że szuflady są puste, bo niektórzy nie chcą obdarzać potomności nawet swoimi listami.
W takiej sytuacji warto zawsze zapytać, czy długie albo zdumiewająco krótkie życie pozwoliło artyście na spełnienie, czy pozostawił on dzieło trwalsze niż pomnik ze spiżu, czy zaledwie jego niewyraźny szkic. Zadowalająca ocena nie przychodzi od razu, ostateczny werdykt wymaga bardzo starannych studiów w pisarskich archiwach, co badaczom zajmuje zwykle lata, a nawet dziesięciolecia. Słowacki pozostawił całą górę nieuporządkowanych kartek, które – na szczęście ocalone – trafiły na warsztat cierpliwych uczonych. Można było wówczas sądzić, że to zarys jakiegoś wielkiego projektu, którego poeta z powodu choroby i przedwczesnej śmierci nie zdołał zrealizować. Ale dzisiejsi badacze nie są już tego pewni, bo może jednak arcydzieło mimo wszystko istnieje, natomiast musimy się nauczyć, jak je odczytać.
Tymczasem prawie nazajutrz po śmierci Wyspiańskiego, który żył jeszcze krócej niż Słowacki, Stanisław Lack nazwał autora Wesela „artystą spełnionym”. No tak, możemy oczywiście wierzyć, że gdyby los okazał się bardziej łaskawy, otrzymalibyśmy nowe dramaty, obrazy, grafiki, inscenizacje teatralne. Ale nie w tym rzecz, skoro ujrzało światło dzienne to, co miało zostać powiedziane i pokazane, bo umierający pozostawił żywym dzieło godne przemyślenia, nad którym warto się pochylić.
Takie przypadki wcale nie należą do rzadkości. Symbolem młodzieńczego buntu jest od dawna wspaniała liryka francuskiego poety Rimbauda, który swoją właściwą twórczość rozpoczął w wieku piętnastu lat, a zakończył zaledwie pięć lat później. I wcale nie dlatego, że spotkał go jakiś życiowy kataklizm, choć z natury miał skłonności włóczęgi i awanturnika. Rimbaud po napisaniu Iluminacji oraz Sezonu w piekle złamał pióro. Dowiódł swego geniuszu i w zasadzie nie miał już po co żyć. Kolejnych siedemnaście lat wypełniły mu zajęcia tak prozaiczne jak handel, dziś powiedzielibyśmy – biznes. Dla literatury umarł znacznie wcześniej, w połowie życia. Smutne to i jednocześnie godne podziwu.
Czytelnicy i biografowie na ogół pamiętają o twórcach, którzy zmarli młodo, pod warunkiem że obdarzyli nas przynajmniej jedną ważną książką. Rimbaud ćwiczył dopiero łacińską kaligrafię, gdy Isidore Ducasse, znany lepiej jako hrabia Lautréamont, zaszokował nie tylko paryską publiczność bluźnierczymi Pieśniami Maldorora. Dzieła Rimbauda poznać nie zdążył, bowiem umarł w dwudziestym czwartym roku życia. O dwa lata przeżył go angielski romantyk John Keats, autor nieśmiertelnej Ody do słowika, niegdyś najbardziej poetyckiego spośród ptaków. Nieco starszy był w chwili śmierci niemiecki mistyk i prozaik Novalis, którego portret przywodził mi zawsze na myśl zabłąkanego na ziemi anioła. Wśród prozaików zasługuje na wzmiankę Alain-Fournier – jego powieść Mój przyjaciel Meaulnes zaliczałem do swoich ulubionych młodzieńczych lektur. Świetnie zapowiadający się pisarz zginął zaraz na początku pierwszej wojny światowej w wieku zaledwie dwudziestu ośmiu lat.
Osobne miejsce w tej kolekcji należy się młodym poetom polskim, którzy stracili życie podczas okupacji. Jest ich co najmniej kilkunastu, mniej i bardziej wybitnych. Mają swoich badaczy, którzy wydobyli z zapomnienia pozostawione w rękopisach utwory, a nazwiskami poległych nazywa się czasem ulice. Nie wszyscy są dziś powszechnie znani, ale o Krzysztofie Kamilu Baczyńskim i Tadeuszu Gajcym nie zapomni żaden szanujący się historyk literatury polskiej. Po latach heroiczne biografie nie wydają się już argumentem decydującym. Liczy się dzieło – naprawdę imponujące, a przecież stworzone przez dwudziestoletnich artystów, dla których czas jakby się zatrzymał.
Piękne marnotrawienie czasu
W gronie trzydziestolatków też nie brak pisarzy uważanych dziś za klasyków literatury, czytanych w szkołach i na uniwersytetach. Niespełna trzydzieści lat przeżył Percy Bysshe Shelley, trzydzieści sześć George Gordon Byron. Ten pierwszy umarł śmiercią tragiczną, ten drugi śmiercią naturalną, co prawda trawiony chorobą i źle leczony. W trzydziestym piątym roku życia zginął z własnej ręki niemiecki dramaturg i nowelista Henryk Kleist. Już w XX wieku w niewyjaśnionych do końca okolicznościach urywają się losy dwóch bardzo odmiennych poetów rosyjskich. Sergiusz Jesienin ledwie przekroczył trzydziestkę, Włodzimierz Majakowski odszedł w trzydziestym siódmym roku życia. Według oficjalnej wersji, obaj zmarli śmiercią samobójczą – z tą opinią nie wszyscy się zgadzają. Szczerze mówiąc, życie mieli naprawdę burzliwe, a i wrogów niemało. W literaturze rosyjskiej zajęli jednak miejsce na pewno bardziej znaczące niż niejeden dostojny starzec, którego utworów nikt już dziś nie bierze do ręki. Liczba przeżytych lat nie zapewnia nikomu sławy, a tym bardziej nieśmiertelności. Nie zawsze przekłada się również na obfitość dorobku artystycznego.
Artyści umieją bowiem marnotrawić czas wcale nie gorzej od zwykłych śmiertelników, choć niekiedy czynią to pięknie, stwarzając pozory nieludzkiego zapracowania. Spędzają całe godziny nad pustą kartką papieru, dyscyplinują nieprzyjazne otoczenie, marzą o dalekich podróżach, które mogłyby przynieść jakieś ekscytujące doświadczenia i niesamowite inspiracje. Warunki pracy są oczywiście ważne, ale nie ma tu żadnych reguł. Jednym wystarcza tapczan, kartka papieru i długopis, a inni znajdują odpowiedni nastrój dopiero w murach zamkowych czy wnętrzach książęcych pałaców.
Do zaistnienia w literaturze ojczystej czy nawet światowej długie życie nie jest potrzebne, a liczba lat spędzonych w dobrym zdrowiu o niczym nie decyduje. Natomiast z punktu widzenia czytelnika wygląda to nieco inaczej. Jakkolwiek jedni pochłaniają nawet kilka tomów dziennie, a inni ograniczają swój wysiłek do zaledwie paru stron, to mimo wszystko, żyjąc długo i w miarę szczęśliwie, mamy szansę poznać większość arcydzieł. Przynajmniej teoretycznie. Idę o zakład, że ten żwawy staruszek, którego spotykam często w bibliotece, poznał więcej książek niż młodziutki roztargniony student, któremu mylą się jeszcze autorzy i tytuły. Więcej nie znaczy oczywiście lepiej ani dokładniej.
Tak czy inaczej, jest na tym świecie mnóstwo książek do przeczytania. Żyjmy więc jak najdłużej, by wziąć do ręki przynajmniej te najciekawsze.
Autor jest profesorem w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, historykiem literatury, prozaikiem i eseistą.