Historie spod palm
Poznać i zrozumieć świat. Indie.
Kerala jest rajem dla turystów. Nazwa stanu pochodzi od słowa kera, co znaczy kokos. Ma urozmaicony krajobraz, a jej roślinność jest wyjątkowo piękna. Kerala to długie Wybrzeże Malabarskie, górskie pasmo Ghatów Zachodnich, sieć czterdziestu czterech rzek, a także niezliczone rozlewiska i wodospady. Można wybierać pomiędzy kąpielami w Morzu Arabskim a przejażdżkami na słoniach wśród herbacianych pól, podziwiać klasyczny teatr kathakali albo wybrać się na kurację w którejś z najsławniejszych klinik ajurwedyjskich.
36 palm
Z lotniska w Kochi w godzinę można dostać się na wybrzeże wzdłuż wyspy Vipin. Gęsto tu od hotelików, ale bez namysłu wybieram 36 Palm, gdy dowiaduję się, że prowadzi go polsko-indyjska para. – To jedyny hotel w Indiach, w którym może pani płacić w złotówkach – upewnił mnie przez telefon menedżer.
Dorota i Gautam kupili kawałek ziemi 10 lat temu, ale plan wybudowania na niej butikowego hotelu rodził się powoli. Oboje mieszkali w Delhi. Dorota była dyrektorem w międzynarodowej korporacji, a Gautam prowadził duży rodzinny biznes. – Musieliśmy się wszystkiego nauczyć. Nic nie przyszło łatwo, z wyjątkiem nazwy – śmieje się Dorota. – Policzyliśmy drzewa na naszej działce. Było 36 palm. I tak zostało. Kochają każdą z nich. Niektóre zdają się wyrastać z dachu, bo – żeby nie wyciąć żadnego drzewa – kilka z nich wkomponowano w bryłę budynku. Hotel jest kameralny, a lokalny charakter nadaje mu stolarka. Drewniane elementy, rzeźbione kolumny, drzwi i inne ozdoby pochodzą ze starej keralskiej chaty. Pokoi jest kilkanaście, a każdy ma nieco inny charakter. Meble gospodarze przywieźli z Radżastanu, malowidła na ścianach wykonał tutejszy artysta. Dorota zajęła się wystrojem hotelu, Gautam rozwiązywaniem kwestii budowlanych. – Teraz pasjonuje mnie projekt opuszczanego pomostu wychodzącego w morze – mówi z zapałem. Najwyraźniej nowa rola w życiu sprawia mu radość. Działka dłuższym bokiem przylega do morza. Obserwowanie go to przyjemność, której można oddawać się tu stale. Obszerny drewniany taras wydaje się wychodzić w morze, maleńka restauracja wisieć ponad falami, nawet basen stapia się w jedno z oceanem. Ostatni akt codziennego spektaklu, powolne wtapianie się słonecznej kuli w horyzont, można obserwować przez wielkie okno sypialni. Czasem, kiedy morze jest gładkie, można zobaczyć bawiące się niedaleko stado delfinów.
Dorota i jej przyjaciele
Dorota i Gautam z każdym kolejnym rokiem mocniej wrastali w okolicę i lepiej poznawali mieszkańców. Aż stali się „tutejsi”. – Z Gautamem to nietrudne, kocha ludzi i uwielbia z nimi rozmawiać. Rzeczywiście, właściciel wiele czasu spędza na pogawędkach z hotelowymi gośćmi. Jest optymistą, pełnym humoru i radości życia, co sprawia, że atmosfera tego miejsca jest rodzinna i ciepła. Obok rodowitych Keralczyków sąsiadami są przybysze z daleka, którzy odnaleźli tu swe miejsce na ziemi. Eduardo z Portugalii prowadzi znakomitą włoską restaurację, ekscentryczny Brytyjczyk Miki założył pensjonat dla emerytów i całymi popołudniami gra z nimi w wista albo plotkuje przy herbacie po angielsku. Hotel prowadzi Ghi, który przyjechał tu z Francji. Dorota najczęściej odwiedza Carmen. To Kolumbijka, która w swoim rajskim przydomowym ogrodzie prowadzi profesjonalne studio jogi.
Kiedy widzę, że Dorota wybiera się gdzieś sama, proszę, żeby zabrała mnie ze sobą, bo ciekawi mnie ta niecodzienna lokalność. Tym razem pyta tajemniczo: – Na pewno chcesz tam ze mną jechać? Wąska droga prowadzi przez niekończący się ciąg wiosek i miasteczek, które płynnie przechodzą jedne w drugie. Kerala jest najliczniej zaludnionym stanem Indii, nie ma tu wolnej przestrzeni między osadami. Dom dla osieroconych i bezdomnych chłopców, do którego jedziemy, ulokowany jest w cichej okolicy. Na powitanie wychodzi grupa kilkunastu chłopaków, którzy najwyraźniej bardzo lubią Dorotę, a ona pamięta imię każdego z nich i zna jego historię, najczęściej, niestety, smutną. Pyta o postępy w nauce. – Staram się, żeby moje wizyty miały jakiś sens, więc uczę ich angielskiego. Po zajęciach jemy razem kolację przy długim stole w obszernej jadalni. Dowiaduję się, że dom utrzymuje się z datków. Prowadzony jest przez fundację, która stawia przed sobą ambitne plany. Właśnie znaleźli finansowanie na budowę nowego obiektu dla dziewczynek. – W Kerali nie ma problemu bezdomności dzieci, tym bardziej na masową skalę, z czym można, niestety, spotkać się w innych regionach Indii – wyjaśnia opiekunka. – Instytucjom socjalnym i charytatywnym udaje się nie dopuścić do tego.
Kerala jest wyjątkowa pod wieloma względami. To jedyny stan, w którym nie ma analfabetyzmu. Jedyny rządzony od lat przez partię komunistyczną, a kobiety potrafią tu odważnie protestować w obronie swoich praw. Niedawno wywalczyły prawo wstępu do 800-letniego kompleksu świątynnego Sabarimala, który dotąd był niedostępny dla kobiet.
Niewierny Tomasz
Kiedy przekraczasz bramę 36 Palm, wita cię kamienna kapliczka, a w niej figurki: Matki Boskiej, Jezusa, Buddy,
Shiwy, Parwati i kilku innych bóstw. To pomysł Doroty. – W Kerali ostatecznie zrozumiałam, że nieważne są drogi, jakimi ludzie szukają Boga. Czy wiesz, że nikogo z mieszkańców wsi nigdy nie zdziwiła ta multireligijna kapliczka? Polubili ją nawet nasi pracownicy. Niezależnie, czy wyznają hinduizm, czy chrześcijaństwo, codziennie modlą się przy niej przed pracą. Bo w wiosce, jak w całej Kerali, kościół stoi obok meczetu i hinduistycznej świątyni. Pierwszym chrześcijaninem, który dotarł do Indii, był św. Tomasz, zwany Niewiernym. Wylądował na Wybrzeżu Malabarskim w 1552 roku. W portowym miasteczku Kodungallur znajduje się relikwiarz z fragmentem ramienia, tego samego, które dotykało ran Chrystusa, jak zapewnia miejscowy proboszcz. Kościół, w którym znajdują się relikwie, przypomina dziecinną podróbkę Watykanu. Ramiona krużganków wokół dziedzińca wyciągają się w stronę rozlewiska. Na brzegu siedzą rybacy i miejscowi, oczekując na prom. Serdeczni i rozmowni, jak wszyscy mieszkańcy tego stanu. Widząc, że zwiedzałam wcześniej kościół, prowadzą mnie do staruszka na
ławeczce, sączącego lokalny napój przypominający lemoniadę, ale słony i pikantny. – Ma na imię Tomasz – przedstawiają mężczyznę. – Jak święty!
Morska droga do Indii
Wszyscy są już śmiertelnie zmęczeni, kiedy okręty Vasco da Gamy docierają do wąskiej plaży. Brzeg jest zielony, pocięty długimi pniami palm, zwieńczonych zielonymi pióropuszami. Jest maj 1498 r. Na plaży tłum przywykły do wizyt arabskich kupców, ale flota czterech portugalskich okrętów jest okazała. – Poszukuję chrześcijan i przypraw – powie do nich da Gama. W tym sensie wyprawa będzie udana. Poza przyprawami kapitan wywiezie z Kerali mylne przekonanie, że jej mieszkańcy, włącznie z władcą, są chrześcijanami. Jednak w pamięci żeglarza najmocniej utkwi poczucie poniżenia śmiechem, jakim wybuchnął król Zamorin na widok przywiezionych przez niego darów. Ten władca, wówczas najważniejszego ośrodka handlowego południowo-zachodnich Indii, miał powiedzieć: – Jak może być potężnym władca, który przysyła tak nędzne podarunki? Podobno nawet arabscy kupcy, którzy służyli Portugalczykom za tłumaczy, nie chcieli towarzyszyć da Gamie podczas audiencji. Spis prezentów mówi sam za siebie: – Trochę ubrań, tuzin płaszczy, sześć kapeluszy, sześć miednic, kilka koralowców, głowa cukru, dwie beczki masła i miodu.
Gaspar z Poznania
Z pierwszą wyprawą łączy się wątek polski. Przed wypłynięciem kapitan kazał aresztować tajemniczego mężczyznę, który niespodziewanie pojawił się na pokładzie statku, podejrzewając, że jest szpiegiem Zamorina. Dobrze ubrany mężczyzna, władający biegle dialektem weneckim, początkowo utrzymywał, że jest chrześcijaninem z Bliskiego Wschodu, siłą zmuszonym do przyjęcia islamu. Jednak w drodze powrotnej, torturowany, przyznał, że jest Żydem z Królestwa Polskiego, z miasta Poznania, stolicy Wielkopolski i siedziby biskupa, znacznego i silnie obwarowanego miasta. Żeglarze, zanim dotrą do Lizbony, ochrzczą żydowskiego podróżnika z Polski imieniem Gaspar, a nazwiska udzieli mu sam da Gama. Co ciekawe, po powrocie z wyprawy poznaniak stanie się faworytem króla Manuela. Sprytny podróżnik początkowo ponoć potwierdzał wersję Vasco da Gamy, że Hindusi, z samym Zamorinem na czele są chrześcijanami, jednak z czasem rozpowie na dworze, że kapitan i jego załoga się mylą.
Da Gama wracał do Kerali dwukrotnie, ale Indii, które dały mu sławę i bogactwo, nie polubił. Jak na ironię umarł właśnie tu w wigilię Bożego Narodzenia i został pochowany w kościele św. Franciszka w Forcie Kochi. Do dziś kamienna tablica nagrobna w posadzce przypomina o nim, chociaż ciało po kilkunastu latach
zostało zabrane i pochowane z honorami w klasztorze Hieronimitów w Lizbonie.
Stare świątynie
W Forcie Kochi mieszkają wyznawcy czterech religii: hinduiści, chrześcijanie, muzułmanie i przedstawiciele diaspory żydowskiej od stuleci żyjącej w Kerali. Tych ostatnich, w samym Kochi pozostało dziś tylko siedem rodzin. Dumnego dziedzictwa tej społeczności dowodzi XVI-wieczna synagoga. To najstarsza żydowska świątynia w Indiach. Ogromne szklane żyrandole górują nad drewnianą bimą, a ich światło odbija się w posadzce wykładanej niebieskimi emaliowanymi kaflami.
Synagoga sąsiaduje z pałacem, w którym dzisiaj jest muzeum. Drewniane, malowane w keralskim stylu drzwi prowadzą do sal, w których prezentowane zbiory przypominają o potędze portugalskiego panowania. Podczas gdy kościoły, meczety i synagogi są murowane, stare świątynie hinduistyczne w Kerali są drewniane. Zachwycają prostotą bryły i wyrafinowaniem zdobień, harmonią kolumnad i tajemniczym pięknem rzeźbień. W Kochi warto odwiedzić ponadstuletnią dżajnistyczną świątynię Dharmanath i Ernakulam poświęconą Sziwie. Niespełna dziesięć kilometrów od miasta jest słynna Thrikkakara poświęcona Wisznu. Do niej, jak i do pobliskiego Guruvayur, warto wybrać się w trakcie uroczystości, żeby zobaczyć świątynne słonie.
Chińskie sieci
To znak rozpoznawczy Kochi i okolic. Rysują się na tle nieba wzdłuż wybrzeży niewielkich portów i rozlewisk jak wielkie, dziwne ptaki. Już od sześciuset lat wpisują się w lokalny krajobraz. Sprowadzili je Chińczycy, którzy dotarli tu podobno już w VIII stuleciu. Mechanizm ich działania i sposób budowy nie zmieniły się mimo upływu wieków. Rozpięty płasko ogromny kwadrat sieci, zawieszony na potężnej, długiej drewnianej dźwigni, opuszcza się do wody, zwalniając ciężar przeciwwagi. Kiedy jest wypełniona rybami, za pomocą lin i dźwigni rybacy unoszą ją w górę.
Kerala żyje przede wszystkim z rybołówstwa, które oprócz turystyki jest głównym zajęciem i źródłem dochodu mieszkańców. Z tarasu 36 Palm można zobaczyć zarys jednego z portów. Z tej odległości chińskie sieci przypominają spławiki, które miarowo unoszą się i opadają. Wszystko odbywa się w rytmie, który dyktuje morze. Co rano gęsiego wypływają kutry i znikają za linią horyzontu, żeby w tym samym porządku powrócić wieczorem. Bliżej lądu na połów wyprawiają się rybacy w płaskich, wiosłowych łodziach, zaś przy samym brzegu każdego ranka rozrzuca sieci mężczyzna, który unosi się na falach, siedząc w kole pływackim. Zbiera je krótko przed zachodem słońca.