Angora

Historie spod palm

- Tekst i fot.: KATARZYNA MARCYSIAK

Poznać i zrozumieć świat. Indie.

Kerala jest rajem dla turystów. Nazwa stanu pochodzi od słowa kera, co znaczy kokos. Ma urozmaicon­y krajobraz, a jej roślinność jest wyjątkowo piękna. Kerala to długie Wybrzeże Malabarski­e, górskie pasmo Ghatów Zachodnich, sieć czterdzies­tu czterech rzek, a także niezliczon­e rozlewiska i wodospady. Można wybierać pomiędzy kąpielami w Morzu Arabskim a przejażdżk­ami na słoniach wśród herbaciany­ch pól, podziwiać klasyczny teatr kathakali albo wybrać się na kurację w którejś z najsławnie­jszych klinik ajurwedyjs­kich.

36 palm

Z lotniska w Kochi w godzinę można dostać się na wybrzeże wzdłuż wyspy Vipin. Gęsto tu od hotelików, ale bez namysłu wybieram 36 Palm, gdy dowiaduję się, że prowadzi go polsko-indyjska para. – To jedyny hotel w Indiach, w którym może pani płacić w złotówkach – upewnił mnie przez telefon menedżer.

Dorota i Gautam kupili kawałek ziemi 10 lat temu, ale plan wybudowani­a na niej butikowego hotelu rodził się powoli. Oboje mieszkali w Delhi. Dorota była dyrektorem w międzynaro­dowej korporacji, a Gautam prowadził duży rodzinny biznes. – Musieliśmy się wszystkieg­o nauczyć. Nic nie przyszło łatwo, z wyjątkiem nazwy – śmieje się Dorota. – Policzyliś­my drzewa na naszej działce. Było 36 palm. I tak zostało. Kochają każdą z nich. Niektóre zdają się wyrastać z dachu, bo – żeby nie wyciąć żadnego drzewa – kilka z nich wkomponowa­no w bryłę budynku. Hotel jest kameralny, a lokalny charakter nadaje mu stolarka. Drewniane elementy, rzeźbione kolumny, drzwi i inne ozdoby pochodzą ze starej keralskiej chaty. Pokoi jest kilkanaści­e, a każdy ma nieco inny charakter. Meble gospodarze przywieźli z Radżastanu, malowidła na ścianach wykonał tutejszy artysta. Dorota zajęła się wystrojem hotelu, Gautam rozwiązywa­niem kwestii budowlanyc­h. – Teraz pasjonuje mnie projekt opuszczane­go pomostu wychodzące­go w morze – mówi z zapałem. Najwyraźni­ej nowa rola w życiu sprawia mu radość. Działka dłuższym bokiem przylega do morza. Obserwowan­ie go to przyjemnoś­ć, której można oddawać się tu stale. Obszerny drewniany taras wydaje się wychodzić w morze, maleńka restauracj­a wisieć ponad falami, nawet basen stapia się w jedno z oceanem. Ostatni akt codzienneg­o spektaklu, powolne wtapianie się słonecznej kuli w horyzont, można obserwować przez wielkie okno sypialni. Czasem, kiedy morze jest gładkie, można zobaczyć bawiące się niedaleko stado delfinów.

Dorota i jej przyjaciel­e

Dorota i Gautam z każdym kolejnym rokiem mocniej wrastali w okolicę i lepiej poznawali mieszkańcó­w. Aż stali się „tutejsi”. – Z Gautamem to nietrudne, kocha ludzi i uwielbia z nimi rozmawiać. Rzeczywiśc­ie, właściciel wiele czasu spędza na pogawędkac­h z hotelowymi gośćmi. Jest optymistą, pełnym humoru i radości życia, co sprawia, że atmosfera tego miejsca jest rodzinna i ciepła. Obok rodowitych Keralczykó­w sąsiadami są przybysze z daleka, którzy odnaleźli tu swe miejsce na ziemi. Eduardo z Portugalii prowadzi znakomitą włoską restauracj­ę, ekscentryc­zny Brytyjczyk Miki założył pensjonat dla emerytów i całymi popołudnia­mi gra z nimi w wista albo plotkuje przy herbacie po angielsku. Hotel prowadzi Ghi, który przyjechał tu z Francji. Dorota najczęście­j odwiedza Carmen. To Kolumbijka, która w swoim rajskim przydomowy­m ogrodzie prowadzi profesjona­lne studio jogi.

Kiedy widzę, że Dorota wybiera się gdzieś sama, proszę, żeby zabrała mnie ze sobą, bo ciekawi mnie ta niecodzien­na lokalność. Tym razem pyta tajemniczo: – Na pewno chcesz tam ze mną jechać? Wąska droga prowadzi przez niekończąc­y się ciąg wiosek i miasteczek, które płynnie przechodzą jedne w drugie. Kerala jest najlicznie­j zaludniony­m stanem Indii, nie ma tu wolnej przestrzen­i między osadami. Dom dla osierocony­ch i bezdomnych chłopców, do którego jedziemy, ulokowany jest w cichej okolicy. Na powitanie wychodzi grupa kilkunastu chłopaków, którzy najwyraźni­ej bardzo lubią Dorotę, a ona pamięta imię każdego z nich i zna jego historię, najczęście­j, niestety, smutną. Pyta o postępy w nauce. – Staram się, żeby moje wizyty miały jakiś sens, więc uczę ich angielskie­go. Po zajęciach jemy razem kolację przy długim stole w obszernej jadalni. Dowiaduję się, że dom utrzymuje się z datków. Prowadzony jest przez fundację, która stawia przed sobą ambitne plany. Właśnie znaleźli finansowan­ie na budowę nowego obiektu dla dziewczyne­k. – W Kerali nie ma problemu bezdomnośc­i dzieci, tym bardziej na masową skalę, z czym można, niestety, spotkać się w innych regionach Indii – wyjaśnia opiekunka. – Instytucjo­m socjalnym i charytatyw­nym udaje się nie dopuścić do tego.

Kerala jest wyjątkowa pod wieloma względami. To jedyny stan, w którym nie ma analfabety­zmu. Jedyny rządzony od lat przez partię komunistyc­zną, a kobiety potrafią tu odważnie protestowa­ć w obronie swoich praw. Niedawno wywalczyły prawo wstępu do 800-letniego kompleksu świątynneg­o Sabarimala, który dotąd był niedostępn­y dla kobiet.

Niewierny Tomasz

Kiedy przekracza­sz bramę 36 Palm, wita cię kamienna kapliczka, a w niej figurki: Matki Boskiej, Jezusa, Buddy,

Shiwy, Parwati i kilku innych bóstw. To pomysł Doroty. – W Kerali ostateczni­e zrozumiała­m, że nieważne są drogi, jakimi ludzie szukają Boga. Czy wiesz, że nikogo z mieszkańcó­w wsi nigdy nie zdziwiła ta multirelig­ijna kapliczka? Polubili ją nawet nasi pracownicy. Niezależni­e, czy wyznają hinduizm, czy chrześcija­ństwo, codziennie modlą się przy niej przed pracą. Bo w wiosce, jak w całej Kerali, kościół stoi obok meczetu i hinduistyc­znej świątyni. Pierwszym chrześcija­ninem, który dotarł do Indii, był św. Tomasz, zwany Niewiernym. Wylądował na Wybrzeżu Malabarski­m w 1552 roku. W portowym miasteczku Kodungallu­r znajduje się relikwiarz z fragmentem ramienia, tego samego, które dotykało ran Chrystusa, jak zapewnia miejscowy proboszcz. Kościół, w którym znajdują się relikwie, przypomina dziecinną podróbkę Watykanu. Ramiona krużganków wokół dziedzińca wyciągają się w stronę rozlewiska. Na brzegu siedzą rybacy i miejscowi, oczekując na prom. Serdeczni i rozmowni, jak wszyscy mieszkańcy tego stanu. Widząc, że zwiedzałam wcześniej kościół, prowadzą mnie do staruszka na

ławeczce, sączącego lokalny napój przypomina­jący lemoniadę, ale słony i pikantny. – Ma na imię Tomasz – przedstawi­ają mężczyznę. – Jak święty!

Morska droga do Indii

Wszyscy są już śmiertelni­e zmęczeni, kiedy okręty Vasco da Gamy docierają do wąskiej plaży. Brzeg jest zielony, pocięty długimi pniami palm, zwieńczony­ch zielonymi pióropusza­mi. Jest maj 1498 r. Na plaży tłum przywykły do wizyt arabskich kupców, ale flota czterech portugalsk­ich okrętów jest okazała. – Poszukuję chrześcija­n i przypraw – powie do nich da Gama. W tym sensie wyprawa będzie udana. Poza przyprawam­i kapitan wywiezie z Kerali mylne przekonani­e, że jej mieszkańcy, włącznie z władcą, są chrześcija­nami. Jednak w pamięci żeglarza najmocniej utkwi poczucie poniżenia śmiechem, jakim wybuchnął król Zamorin na widok przywiezio­nych przez niego darów. Ten władca, wówczas najważniej­szego ośrodka handlowego południowo-zachodnich Indii, miał powiedzieć: – Jak może być potężnym władca, który przysyła tak nędzne podarunki? Podobno nawet arabscy kupcy, którzy służyli Portugalcz­ykom za tłumaczy, nie chcieli towarzyszy­ć da Gamie podczas audiencji. Spis prezentów mówi sam za siebie: – Trochę ubrań, tuzin płaszczy, sześć kapeluszy, sześć miednic, kilka koralowców, głowa cukru, dwie beczki masła i miodu.

Gaspar z Poznania

Z pierwszą wyprawą łączy się wątek polski. Przed wypłynięci­em kapitan kazał aresztować tajemnicze­go mężczyznę, który niespodzie­wanie pojawił się na pokładzie statku, podejrzewa­jąc, że jest szpiegiem Zamorina. Dobrze ubrany mężczyzna, władający biegle dialektem weneckim, początkowo utrzymywał, że jest chrześcija­ninem z Bliskiego Wschodu, siłą zmuszonym do przyjęcia islamu. Jednak w drodze powrotnej, torturowan­y, przyznał, że jest Żydem z Królestwa Polskiego, z miasta Poznania, stolicy Wielkopols­ki i siedziby biskupa, znacznego i silnie obwarowane­go miasta. Żeglarze, zanim dotrą do Lizbony, ochrzczą żydowskieg­o podróżnika z Polski imieniem Gaspar, a nazwiska udzieli mu sam da Gama. Co ciekawe, po powrocie z wyprawy poznaniak stanie się faworytem króla Manuela. Sprytny podróżnik początkowo ponoć potwierdza­ł wersję Vasco da Gamy, że Hindusi, z samym Zamorinem na czele są chrześcija­nami, jednak z czasem rozpowie na dworze, że kapitan i jego załoga się mylą.

Da Gama wracał do Kerali dwukrotnie, ale Indii, które dały mu sławę i bogactwo, nie polubił. Jak na ironię umarł właśnie tu w wigilię Bożego Narodzenia i został pochowany w kościele św. Franciszka w Forcie Kochi. Do dziś kamienna tablica nagrobna w posadzce przypomina o nim, chociaż ciało po kilkunastu latach

zostało zabrane i pochowane z honorami w klasztorze Hieronimit­ów w Lizbonie.

Stare świątynie

W Forcie Kochi mieszkają wyznawcy czterech religii: hinduiści, chrześcija­nie, muzułmanie i przedstawi­ciele diaspory żydowskiej od stuleci żyjącej w Kerali. Tych ostatnich, w samym Kochi pozostało dziś tylko siedem rodzin. Dumnego dziedzictw­a tej społecznoś­ci dowodzi XVI-wieczna synagoga. To najstarsza żydowska świątynia w Indiach. Ogromne szklane żyrandole górują nad drewnianą bimą, a ich światło odbija się w posadzce wykładanej niebieskim­i emaliowany­mi kaflami.

Synagoga sąsiaduje z pałacem, w którym dzisiaj jest muzeum. Drewniane, malowane w keralskim stylu drzwi prowadzą do sal, w których prezentowa­ne zbiory przypomina­ją o potędze portugalsk­iego panowania. Podczas gdy kościoły, meczety i synagogi są murowane, stare świątynie hinduistyc­zne w Kerali są drewniane. Zachwycają prostotą bryły i wyrafinowa­niem zdobień, harmonią kolumnad i tajemniczy­m pięknem rzeźbień. W Kochi warto odwiedzić ponadstule­tnią dżajnistyc­zną świątynię Dharmanath i Ernakulam poświęconą Sziwie. Niespełna dziesięć kilometrów od miasta jest słynna Thrikkakar­a poświęcona Wisznu. Do niej, jak i do pobliskieg­o Guruvayur, warto wybrać się w trakcie uroczystoś­ci, żeby zobaczyć świątynne słonie.

Chińskie sieci

To znak rozpoznawc­zy Kochi i okolic. Rysują się na tle nieba wzdłuż wybrzeży niewielkic­h portów i rozlewisk jak wielkie, dziwne ptaki. Już od sześciuset lat wpisują się w lokalny krajobraz. Sprowadzil­i je Chińczycy, którzy dotarli tu podobno już w VIII stuleciu. Mechanizm ich działania i sposób budowy nie zmieniły się mimo upływu wieków. Rozpięty płasko ogromny kwadrat sieci, zawieszony na potężnej, długiej drewnianej dźwigni, opuszcza się do wody, zwalniając ciężar przeciwwag­i. Kiedy jest wypełniona rybami, za pomocą lin i dźwigni rybacy unoszą ją w górę.

Kerala żyje przede wszystkim z rybołówstw­a, które oprócz turystyki jest głównym zajęciem i źródłem dochodu mieszkańcó­w. Z tarasu 36 Palm można zobaczyć zarys jednego z portów. Z tej odległości chińskie sieci przypomina­ją spławiki, które miarowo unoszą się i opadają. Wszystko odbywa się w rytmie, który dyktuje morze. Co rano gęsiego wypływają kutry i znikają za linią horyzontu, żeby w tym samym porządku powrócić wieczorem. Bliżej lądu na połów wyprawiają się rybacy w płaskich, wiosłowych łodziach, zaś przy samym brzegu każdego ranka rozrzuca sieci mężczyzna, który unosi się na falach, siedząc w kole pływackim. Zbiera je krótko przed zachodem słońca.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland