Czy nasza demokracja choruje?
Muszę przyznać, że nie mam dobrych przeczuć co do przyszłości naszych demokracji, mimo iż jestem demokratą z przekonania i uważam tę formę podstawowego porządku społecznego za najbardziej sprawiedliwą. Każdy ma po jednym głosie, a głos większości decyduje. Nachodzą mnie jednak od paru lat wątpliwości. Co się wydarzy, kiedy coraz więcej osób będzie się coraz mniej interesować polityką? Co, kiedy coraz więcej osób będzie miało coraz mniejszą świadomość długoterminowych konsekwencji swoich decyzji wyborczych? Kiedy wiedza polityczna przestanie stanowić podstawę decyzji wyborczej, a staną się nią media społecznościowe?
Brexit jest z pewnością wynikiem demokratycznego procesu podejmowania decyzji. Ale czy rzeczywiście ci, którzy za nim głosowali, zdają sobie sprawę z konsekwencji opuszczenia Unii Europejskiej? Czy rzeczywiście ta większość miała wystarczającą wiedzę polityczną i ekonomiczną, aby podjąć ten krok odpowiedzialnie? Czas pokaże. Mniejszość specjalistów ma poważne wątpliwości, czy decyzja ta jest korzystna politycznie i gospodarczo dla Wielkiej Brytanii. Ale tylko mniejszość. A decydowała większość.
Nie jest tajemnicą, że także w Niemczech stale maleje liczba osób, które czytają bardziej złożone polityczne teksty w internecie albo nawet w gazetach. Większość, szczególnie młodych wyborców, buduje swoje opinie w oparciu o Twittera, YouTube’a, Facebooka... Jeżeli w ogóle jeszcze można mówić o budowie ugruntowanej opinii. Im wszystko jest krócej i zwięźlej sformułowane, tym łatwiej można to zrozumieć. Niejedna partia zwróciła już uwagę na tę właśnie kwestię. Krótko, węzłowato, łatwo do zrozumienia. Mało zróżnicowane programy wyborcze. O ile w ogóle jakieś są. Do tego coraz więcej ludzi u nas uważa, że tak jest dobrze.
Także w Ameryce prezydent Trump odkrył, jak dotrzeć do większości. Poprzez Twittera! Krótkimi, jasnymi zdaniami, które pojmie nawet największy nieuk. Jednak społeczeństwo to coś bardziej skomplikowanego, a wraz z nim także polityka, która je kształtuje. Często nie da się problemów społecznych oraz ich rozwiązań przedstawić w strukturach komunikacji sprowadzonych do zwięzłości i jasności. Co więc się dzieje, kiedy większość jakiegoś społeczeństwa wybiera nagle swoją partię ot tak, „na czuja”, podczas kiedy mniejszość, która wciąż zadaje sobie trud wsłuchiwania się w znaczenie komunikatów, przyjmuje z rozpaczą fakt, że została przegłosowana? To jasne, że sytuacja odwrotna, kiedy mniejszość objęłaby władzę nad większością, byłaby podobnie niebezpieczna. Póki co nie znajduję innego rozwiązania... Ale martwi mnie to. Martwię się również o podstawowe wartości naszej demokracji. Wolność słowa i niezależność sądownictwa są istotnymi filarami systemu demokratycznego. Ale co się dzieje, kiedy – jak to się zdarzyło – sąd w Niemczech wydaje wyrok, że anonimowe znieważanie w internecie pewnej (w tym konkretnym przypadku bardzo znanej) polityczki wyzwiskami „brudna pizda” albo „kupa gówna” mieści się w ramach wolności słowa. To pokazuje, nawet jeśli wyrok ten został później częściowo skorygowany, jakie problemy niesie za sobą nieograniczone zaufanie do wolności słowa. Jak bardzo nieograniczona powinna więc być wolność? Z drugiej strony, obserwuję na podstawie Polski, jakiego rodzaju dyskusje mogą pociągnąć za sobą ograniczenia tych wolności. „Publiczne znieważanie Narodu lub Rzeczpospolitej Polskiej” podlega karze. A to, jak mi się wydaje, kwestia interpretacji. Międzynarodowa reputacja polskiej demokracji upada. Kwestia niezależności sądownictwa jest właśnie dyskutowana w Unii. Bo co się stanie, kiedy ktoś, kto ma kogoś osądzić, staje się nagle zależny od tego, kogo ma osądzić? Tutaj także podstawowy filar demokracji oraz rozdział władzy wydają się osłabione. Dzieje się tak przede wszystkim wtedy, kiedy większość wyborcza nie ma świadomości tych złożonych, pozornych subtelności albo jest im zwyczajnie wszystko jedno.
Przyprawia mnie to o ból głowy, głównie dlatego, że nie mam żadnych innych rozwiązań. Radykalna liberalizacja powoduje takie same ryzyka jak celowe ograniczanie wolności. Czy dotyczy to zakresu wolności słowa, czy wymiaru sprawiedliwości. To do większości należy znalezienie właściwych proporcji i wybór odpowiednich polityków. Żaden Twitter, Facebook ani też fotki na Instagramie nie są w stanie nikogo na to uwrażliwić. Potrzeba więcej edukacji obywatelskiej oraz większego zrozumienia dla funkcjonowania nowych mediów. Dotyczy to tak Niemiec, jak i Polski, Ameryki oraz wielu innych demokracji. Pozostaje jedynie pytanie, czy ta większość także chce tej większej edukacji, czy woli być krótko informowana za pomocą Twittera.