Tajemnicza ucieczka
Fajbusiewicz na tropie
Wydarzenia, do których teraz wracam, miały miejsce w lutym 1989 roku we Wrocławiu. Tragicznymi bohaterami tej nierozwikłanej do dziś zagadki są dwaj chłopcy, którzy zniknęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Zrozpaczeni rodzice przez lata wierzyli, że ich dzieci żyją. Do dziś zresztą nikt nie dowiódł, że tak nie jest.
15-letni Boguś Zieliński pochodził z wielodzietnej rodziny, która mieszkała przy ul. Marcinkowskiego 10. Zajmowała ona niewielki pokój w kamienicy na drugim piętrze. W tym samym lokalu za przepierzeniem mieszkała jeszcze jedna rodzina. Chyba ze względu na ciasnotę Boguś nie bardzo lubił przebywać w domu. Jego królestwem było najczęściej podwórko. Boguś Zieliński chodził do szkoły podstawowej we Wrocławiu. Sam twierdził, że nauka nie jest jego największą pasją, a więc i wagarował. Chłopak jednak był lubiany przez uczniów VIIb, a nauczyciele też nie byli jego wrogami.
Nasz drugi bohater – 14-letni Robert Iwaniuk – mieszkał również w stolicy Dolnego Śląska, kilkaset metrów od domu Bogusia, w dużej kamienicy przy ulicy Grunwaldzkiej 100. Robert miał dwoje rodzeństwa. Mama pracowała jako sprzątaczka, a tata był mechanikiem samochodowym. Pasją Roberta była piłka nożna i judo. Podobnie jak Boguś, Robert również nie przepadał za szkołą. Choć miał już 14 lat, chodził dopiero do 5 klasy. Pedagog szkolny twierdził, że Robert to chłopiec niespokojny, ulegający wpływom starszych kolegów. „W domu także sprawia kłopoty wychowawcze” – można było wyczytać w opinii szkolnego pedagoga. Dodajmy, że Robert popadł w tamtym czasie w ogromne tarapaty. Był zamieszany w kradzież dżinsowej kurtki ze szkolnej szatni, ale jego rodzice starali się załatwić sprawę kradzieży polubownie. Łatwo się domyślić, że Boguś i Robert się przyjaźnili. Takie papużki nierozłączki. Spędzali ze sobą prawie każde popołudnie i często wspólnie wagarowali. Tajemnicze zdarzenia rozegrały się w piątek 24 lutego 1989 roku we Wrocławiu. Około godziny 8 mieszkanie opuścił Boguś Zieliński. W tym czasie do szkoły przygotowywał się także Robert Iwaniuk. Po chwili spotkali się na podwórku. Tam chłopcy zniszczyli swoje fotografie, aby – jak im się wydawało – zatrzeć za sobą wszelkie ślady. Tu też porzucili tornistry. Tramwajem linii „0” pojechali na Dworzec Główny we Wrocławiu. Tu pojawili się około godziny 12. I właściwie to jest ostatni moment, kiedy widziano uciekinierów. Dalej to już tylko hipotezy. Chłopcy najprawdopodobniej kupili bilety na pociąg do Jeleniej Góry. Mieli przy sobie bochenek chleba, cztery kostki smalcu, sól, 5 tysięcy złotych oraz najprawdopodobniej srebrne łańcuszki.
W hipotezie którą wtedy przyjęliśmy w naszej telewizyjnej inscenizacji („Magazyn Kryminalny 997”), założyliśmy, że młodzieńcy dojechali pociągiem do Szklarskiej Poręby, tam przez Karkonosze dotarli do Czechosłowacji i ruszyli dalej na Zachód – trochę jak bohaterowie filmu „300 mil do nieba”. Filmowa historia znalazła z czasem pozytywne rozwiązanie, natomiast w sprawie zniknięcia dwójki wrocławskich uczniów policjanci mieli wiele hipotez. W jednej z tragicznych wersji założono, że chłopcy, uciekając przez karkonoskie grzbiety, a była to śnieżna zima, wpadli w jakąś szczelinę i tam zginęli. Do dziś jednak nikt nie znalazł ich ciał. Jeśli natomiast żyją, to dziś Robert Iwaniuk i Bogusław Zieliński są blisko 50-letnimi mężczyznami. Ale czy żyją? Już mało kto wierzy w tę wersję...