Tajemnicze zniknięcie
Fajbusiewicz na tropie
W Polsce co roku policja otrzymuje około dwudziestu tysięcy zgłoszeń o zaginięciu osób. W 90 proc. są to ucieczki młodych ludzi z rodzicielskiego domu albo dorosłych, którzy chcą zerwać z dotychczasowym życiem. Niewielki ułamek procentu to samobójcy, których ciała odnajdywane są po jakimś czasie. Nikt, niestety, nie prowadzi statystyk, jaki procent zaginionych nie odnajduje się na przykład po upływie 5 – 10 lat. Z mojego doświadczenia mogę stawiać na 4 – 5 proc., ale w tej liczbie mieszczą się także takie przypadki, kiedy to owi poszukiwani stali się ofiarami zbrodni, a zwłoki morderca skutecznie ukrył. Dziś zajmę się właśnie jedną z takich spraw.
Lubsko to niewielka miejscowość w województwie lubuskim. Dwurodzinny, wolnostojący, zaniedbany dom. W nim mieszkało kilku lokatorów, m.in. 42-letni Grzegorz D.
20 lutego 2000 roku wcześnie rano z mieszkania na parterze wyszła starsza kobieta Barbara M. Zauważyła leżące w nieładzie na dziedzińcu przed domem kapcie oraz męską koszulę w kratę. Zaniepokojona zaglądnęła w górę schodów, a następnie powoli ruszyła w tamtym kierunku. Chwilę później znalazła się przy mieszkaniu sąsiada. Drzwi były uchylone. Zapukała, ale nikt jej nie odpowiedział. Sąsiadka powoli weszła do środka. Klucze były w zamku, telewizor i radio włączone. Na stole puste butelki po wódce, puszki po piwie oraz resztki jedzenia. W mieszkaniu bałagan.
– Panie Grzesiu! Panie Grzesiu! – wołała sąsiadka. Cisza. Nikt nie odpowiedział. Kobieta rozglądała się jeszcze przez chwilę, a następnie szybko wyszła na zewnątrz. Kilka godzin później przed domem pojawiła się policja, którą o tajemniczym zniknięciu sąsiada powiadomiła pani Barbara. Kobieta opowiedziała policji: „Zacznę od tego, że wczoraj w nocy słyszałam na klatce jakieś hałasy. Nie zwróciłam na to specjalnej uwagi, bo u sąsiada często się coś działo. To był samotny mężczyzna w sile wieku. A mężczyźni mają swoje potrzeby, więc schodziło się tu różne towarzystwo i hałasów nie brakowało. Ale jak dzisiaj rano szłam do komórki, to znalazłam na podwórku jego kapcie i koszulę. Poszłam sprawdzić na górę, a tam drzwi otwarte, radio i telewizor grają na cały regulator, a jego nie ma. Dzwoniłam do jego pracy do piekarni, ale tam nie dotarł. Wtedy pomyślałam, że coś się mogło stać. Przecież jest koniec lutego. Gdzie poszedłby bez kapci i koszuli...”.
Grzegorz D. miał 42 lata, zaginął 20 lutego 2000 roku. Mieszkał i pracował w Lubsku, w piekarni. Miał żonę, która razem z dwójką dzieci wyprowadziła się od niego kilka lat wcześniej. Nie byli rozwiedzeni. Pan Grzegorz po ślubie, z niewiadomego powodu, przyjął nazwisko panieńskie żony. Wcześniej się nazwiskiem W.
W dniu zaginięcia w mieszkaniu znaleziono jego dowód osobisty, paszport oraz kartę kredytową. Policja była prawie pewna, że doszło do zabójstwa. Przedstawione dalej zdarzenia opierają się na ustalonych w trakcie dochodzenia faktach i są próbą przedstawienia ostatnich dni życia zaginionego.
W sobotę 19 lutego dwie dziewczyny – Malwina i Ewa – złożyły wizytę kuzynowi „naszego bohatera” – niejakiemu Krzysztofowi T. Dość szybko wypiły pół litra wódki ze znajomym. Po godzinie podchmielone towarzystwo przeniosło się do Grzegorza. Tam kontynuowano libację, a przy zastawionym stole czas szybko mijał. W pewnym momencie kuzyn wyszedł z mieszkania do toalety mieszczącej się na podwórku. Według relacji dziewcząt w czasie jego nieobecności gospodarza odwiedziło dwóch mężczyzn w wieku około 30 lat (o ciemnej karnacji), nie mówili poprawnie po polsku, mogli być obywatelami Armenii, gdyż właśnie z Ormianami utrzymywał kontakty Grzegorz. Mężczyźni ci wyszli razem z nim. Nie było żadnej awantury. Po kilkunastu minutach Grzegorz wrócił. Po chwili pojawił się też Krzysztof T. Z jego wyjaśnień wynikało, że nie widział Grzegorza w towarzystwie owych mężczyzn. W tym dniu gospodarz był ubrany w dresy z białymi lampasami i koszulę w kratę, na nogach miał kapcie. posługiwał