Książki i sentymenty (Angora) Prof. Jan Tomkowski o literaturze.
W młodości chyba nie byłem specjalnie oryginalny, bo spośród wszystkich dni tygodnia najbardziej lubiłem niedzielę. W soboty dorośli chodzili jeszcze wówczas do pracy, studenci na wykłady, a uczniowie do szkoły. Dopiero niedzielny poranek przynosił nam powiew wolności. Jedni wyjeżdżali na wycieczkę, inni zostawali w domach, czekając na świąteczny obiad. Jeśli chodzi o mnie, to spacerowałem po prawie pustych ulicach Łodzi, oglądając dokładnie wystawy księgarni.
Wiedziałem oczywiście, dokąd skierować najpierw swoje kroki. Umiałbym powiedzieć bez wahania, gdzie zachwycano się przede wszystkim szatą graficzną, a gdzie ekspozycję komponował prawdziwy znawca, doskonale zorientowany w najnowszej literaturze. Taka poranna wyprawa zastępowała mi przegląd nowości wydawniczych.
Oczywiście, księgarnie były w niedzielę zamknięte i nie mogłem kupić nawet najcieńszej broszury. Jednak wracając do domu, już wiedziałem, ile pieniędzy wydam w najbliższych dniach, co przyniosę do domu i ustawię na półce, a z czego będę musiał zrezygnować. Uczniowska kieszeń nie była szczególnie zasobna, a i studenckie stypendium nie starczało oczywiście na wszystko. Pozycji wielotomowych i bibliofilskich starałem się nie zauważać.
Dyżurna „Zemsta i „Pan Tadeusz”
A potem książki zniknęły i proces ten osiągnął apogeum w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, gdy na ladzie – przy odrobinie szczęścia – można było kupić co najwyżej Pana Tadeusza ewentualnie Zemstę. Wybitne dzieła z zakresu polskiej i światowej poezji czy prozy, ale także filozofii, psychologii, socjologii, opracowania historyczne i publikacje dotyczące sztuki stały się praktycznie nieosiągalne. Trzeba było zabiegać o znajomości wśród księgarzy. Spacery połączone z oglądaniem wystaw księgarni straciły sens.
Cóż mógłbym powiedzieć dzisiaj, gdy najciekawsze z mojej perspektywy książki w ogóle nie pojawiają się na ladzie i to nie dlatego, że są rozchwytywane? Na szczęście nauczyłem się już kupować przez internet, bo nie potrafię pracować bez dobrze zaopatrzonej biblioteki. Muszę gromadzić, zdobywać, czasem wyłudzać – trudno, taki wybrałem zawód.
Sięgam pamięcią do tych lat, gdy książki jeszcze były i zastanawiam się, ile nerwów straciłem, bo upatrzonego tomu akurat dla mnie zabrakło. A znów inny (niejeden, oczywiście) kupiłem, by doświadczyć bolesnego rozczarowania. Po cóż były mi te tomy poetyckie i prozatorskie, z których dawno uleciał czar, których nikt już dziś nie bierze do ręki?
Mam nadzieję, że kierował mną przede wszystkim głód wiedzy. W ostatnich dekadach XX wieku Polacy chcieli być dobrze poinformowani i wierzyli głęboko, że nie dokonają tego bez książek na półce, w bibliotece czy księgarni. O ile dobrze sobie przypominam, nikt albo prawie nikt nie zestawiał wówczas list bestsellerów; rankingi najlepiej sprzedających się książek nie świadczyły zresztą o niczym, bo niskie zazwyczaj nakłady wypaczały sens podobnej klasyfikacji. Ale i bez oficjalnych list przebojów każdy wiedział, że istnieją książki, które trzeba po prostu znać. Nagrodą za lekturę nie będzie piątka na egzaminie maturalnym czy magisterskim, ale akceptacja środowiska. Utwory Andrzejewskiego, Konwickiego czy Dygata nie były może tak wybitne, jak niegdyś nam się wydawało, ale czytali je wszyscy. I co dziwniejsze, prawie wszyscy gotowi byli do rozmowy o nowościach wydawniczych – nie tylko humaniści, ale także lekarze czy przedstawiciele tak zwanej inteligencji technicznej. Nikt nie wybrzydzał, że Herbert czy Szymborska to poeci „trudni”, a poezja współczesna to twórczość „niszowa”, w sam raz dla wybranych. Antoniego Kępińskiego, Władysława Tatarkiewicza czy Leszka Kołakowskiego czytali także gorzej wykształceni, szukając w ich pracach po prostu życiowej mądrości. Czytano dużo i chyba wcale nie dlatego, że ówcześni Polacy mieli więcej czasu. Czytano na dworcach i w pociągach, w poczekalniach u dentysty i w kawiarniach, zabierano książki do parku, do lasu i na plażę. Nie brakowało ludzi wspaniale oczytanych, z którymi łączyły nas najpierw lektury, a potem długoletnia sympatia i przyjaźń.
Bezwstydne lekceważenie klasyki
Dziś kategoria „oczytania” wydaje się coraz bardziej mglista, skoro do lekceważenia dzieł należących do tak zwanej klasyki przyznają się bez zażenowania dziennikarze, publicyści i naukowcy, a nawet... poloniści! Właściwie trudno wskazać książkę, której nieznajomość dyskredytowałaby nas w towarzystwie. Spotkałem i takich, którzy twierdzili, że przeczytali już wszystko, co przeczytać warto.
Pół wieku temu chyba nikt by tak nie powiedział. Czytało się zresztą nie tylko książki, ale również czasopisma. Wydawano naprawdę ogromną liczbę dzienników, tygodników, miesięczników i kwartalników, lepszych i gorszych, na ogół ciekawych albo przeraźliwie nudnych. Prasa literacka, choć ograniczana przez cenzurę, miała właściwie komfortowe warunki rozwoju. Redaktorzy nie musieli walczyć o czytelników, autorzy otrzymywali honoraria za wszystkie, nawet najdrobniejsze publikacje.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych sięgano przede wszystkim po tygodniki – jedni woleli „Kulturę”, a potem „Literaturę”, inni „Tygodnik Powszechny”. O popularności pisma decydowali przede wszystkim felietoniści. Ale czytano także miesięczniki, choćby „Twórczość” czy „Więź”. Były to periodyki naprawdę wpływowe i chociaż czasem narzekano, że za mało w nich literatury, to sceptycy nie mieli chyba racji. Dzięki licznym tytułom praktycznie każda książka mogła doczekać się recenzji; sporadycznie drukowano wiersze, opowiadania, eseje, nawet powieści w odcinkach. Trudno porównać znaczenie ówczesnych publikacji z dzisiejszymi, jakże anemicznymi dokumentami życia literackiego.
Nie brakowało literatury w radiu, a słuchowisko należało do największych atrakcji, podobnie jak poetycki koncert życzeń, pozwalający docenić znane wiersze w doskonałej aktorskiej interpretacji. Telewizji daleko było do dzisiejszej różnorodności, ale audycje na żywo z udziałem Grochowiaka, Lema czy Brylla naprawdę gromadziły imponującą publiczność. Któż mógłby sobie wówczas wyobrazić świat bez literatury, zepchniętej w naszych czasach na margines?
Głos pisarza się liczył, podejmowano go w redakcjach i wydawnictwach, zapraszano do szkół i na
uczelnie. Spotkania autorskie w tak zwanym „terenie” wypadały różnie i organizowano je czasem z dość prozaicznych powodów. Ale dla maleńkich prowincjonalnych bibliotek takie odwiedziny stawały się wydarzeniem, a czasem – jak świadczą dzienniki i wspomnienia – początkiem serdecznych kontaktów.
Dziś w prawie każdym mieście odbywają się przynajmniej raz do roku targi książki i jest to impreza ważna głównie dla wydawców, czasem dla publiczności, ale znacznie już rzadziej dla pisarzy. No bo jak tu zaprezentować się czytelnikowi, siedząc przez dwie godziny na stoisku i konkurując z podpisującymi książki w pobliżu celebrytami i autorami najnowszych bestsellerów? Trudno o okazję do szczerej rozmowy, trudno o zawarcie znajomości, która kończy się zwykle z chwilą wpisania dedykacji na zakupionym egzemplarzu.
Niegdyś, w odległej przeszłości, targów było znacznie mniej. Na warszawską imprezę chodziło się, by obejrzeć na własne oczy, jak wspaniałe albumy wydają Włosi czy Francuzi. Prezentowane pozycje można było obejrzeć, ewentualnie zamówić, o ile ktoś dysponował odpowiednią sumą pieniędzy. Mniej zamożni amatorzy malarstwa czy fotografii gryźli palce z rozpaczy, mając świadomość, że nigdy nie staną się posiadaczami wspaniałych edycji. Czy kiedyś dostaną paszport i zdobędą tyle dewiz, by ten stan rzeczy zmienić? Dopiero przyszłość miała udzielić odpowiedzi na te pytania.
Rarytasy w parkowych alejkach
Pozostawały majowe kiermasze książki, których dziś już nie ma. Impreza genialna w swej prostocie i naprawdę bardzo potrzebna, skoro atrakcyjnych książek wtedy brakowało. W parkowych alejkach ustawiano długie stoły, księgarze wydobywali z najtajniejszych zakamarków najbardziej poszukiwane przez czytelników rarytasy (o ile pamiętam, przez kilka lat kupowano najchętniej praktycznie niedostępną jednotomową Encyklopedię PWN). Zapraszano paru miejscowych literatów, a czytelnicy nie zawodzili nigdy. Zwłaszcza w niedzielę na taki kiermasz ciągnęły tłumy, chociaż poza książkami atrakcji było tu niewiele. Może jakieś stoisko z cukrową watą, muzyka z megafonu i loteria, dzięki której pozbywano się najgorzej sprzedającego się towaru. Zdarzały się pomyłki i za trzy puste losy można było dostać nieosiągalne gdzie indziej Słowa Sartre’a, o czym przekonałem się na własne oczy!
Z kiermaszu nie wypadało po prostu wrócić bez książki. Najlepiej, gdy była ona opatrzona podpisem autora, z którym zamieniliśmy kilka miłych słów. Zdarzali się oczywiście wytrwali entuzjaści, znający doskonale twórczość prozaików i poetów, nawet niezbyt popularnych. Tacy spędzali przy stoisku nawet kilka godzin, dyskutując zawzięcie, przedstawiając swoje czytelnicze oczekiwania.
Może to dziwne, ale książki wypadało pokazywać wszędzie. Stanowiły coś w rodzaju wizytówki, bywały przedmiotem dumy i zazdrości. Inwazja plastikowych torebek jeszcze nie nadeszła, a zakupów nie pakowano już w szary papier przewiązany sznureczkiem. Dostawaliśmy więc książkę do ręki i w zasadzie mało komu to przeszkadzało. Przypominam sobie, w jakim radosnym nastroju szedłem przez miasto z egzemplarzem Stu lat samotności pod pachą. Powieść Márqueza kupiłem nawet nie w księgarni, lecz wypatrzyłem ją w ulicznym kiosku. Czułem się po prostu wybrańcem losu!
Wcale nie tęsknię do tych czasów, gdy najciekawsze pozycje, niedostępne na księgarskiej ladzie, zdobywało się drogą żmudnych pertraktacji albo trzeba było za nie zapłacić wielokrotność oficjalnej ceny. Jednak w tych warunkach, na pewno sprzyjających niejednej patologii, książka funkcjonowała jakoś inaczej. Krążyła między czytelnikami znacznie szybciej i sprawniej niż dziś, w dobie panowania internetu i reklamy.
O wydaniu książki decydowały głównie pozytywne recenzje pisane przez krytyków literackich, lepszych albo gorszych, na pewno nie zawsze obiektywnych. Rzecz jasna wydawca, któremu zależało na publikacji określonego tytułu, mógł tę przeszkodę bez problemów ominąć. Pozostawała jeszcze cenzura, choć niekiedy – zabrzmi to paradoksalnie – pomagała ona niepokornemu pisarzowi. Zdarzali się bowiem pasjonaci kupujący wyłącznie książki napisane przez zbuntowanych twórców i toczący boje o ten czy inny akapit źle widzianych przez władzę.
A kto decyduje dziś o wydaniu książki? Teoretycznie autor, który może wydać co zechce. Wydać i owszem, na własny koszt. Ale jak zachęcić potem czytelników do lektury, księgarzy i hurtowników do sprawnej dystrybucji, krytyków i recenzentów do zabrania głosu i uczciwej oceny?
Wydawcy raczej nie da się zastąpić, ale jeśli jego główną troską staje się walka o przetrwanie, a nie kształtowanie rynku czy formowanie czytelniczych upodobań, to powstaje sytuacja godna pożałowania. Krytykę literacką zastępuje reklama, zawodzą media, czasopisma poświęcają literaturze coraz mniej miejsca, na wystawach księgarni coraz częściej królują gry planszowe i pluszaki.
Zdaję sobie sprawę, że dawny system – uwikłany w politykę – był nie do utrzymania w nowej sytuacji. Szanuję zasady rynku, wiem, że przetrwają najsilniejsi i najbardziej zaradni. To wszystko wiem i nie buntuję się wcale.
A przecież mi żal...
Autor jest profesorem w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, historykiem literatury, prozaikiem i eseistą.
Sándor Márai, znakomity węgierski pisarz i publicysta, tuż przed wybuchem i w pierwszych latach drugiej wojny światowej komentował sytuację polityczno-społeczną dla czytelników budapeszteńskiego dziennika „Pesti Hírlap”. Zadziwiająco aktualnie i uniwersalnie brzmią dzisiaj jego słowa.
„Kronika Niedzielna” obejmująca lata 1936 – 1943 jest zapisem rozpadu Europy, jaką znał urodzony w 1900 r. dziennikarz. Na jego oczach w kąt idą wszystkie porozumienia i ustalenia, jakie państwa europejskie podpisały po pierwszej wojnie światowej. Uważny obserwator i erudyta patrzy, jak w Europie – która jeszcze dobrze nie odetchnęła po poprzednim wielkim konflikcie, i głosząc solidarność państw Starego Kontynentu, solennie przyobiecała sobie, że nigdy więcej tak tragicznej w skutkach wojny – zaczynają podnosić głowę nacjonalizmy, w tym najgroźniejsze: niemiecki i włoski. Światopogląd Máraiego lokował go w grupie pokolenia uznającego, że bycie Europejczykiem zobowiązuje do rozumu, wyważonych działań i wzajemnej solidarności państw Europy. Wierzyliśmy, że prawdziwymi patriotami jesteśmy wówczas, gdy wszystko, co stanowi oryginalne, narodowe cechy i wartość naszej ojczyzny, potrafimy wpasować w wyższą harmonię europejskiej solidarności.
Márai publicysta patrzył przenikliwie, potrafił odczytać pewne symptomy, spoglądał na Europę w ciągłości historycznej i przewidział jej podział na Wschód i Zachód. Warto do tych rozważań powrócić.
Prócz historycznych i politycznych komentarzy znajdziemy tu szkice o sprawach uniwersalnych: powinności mierzenia się z obowiązkami, jakie stawiają przed nami współczesne czasy, godnym stawaniu wobec choroby, pielęgnowaniu własnego intelektu i gotowości do życia umysłowego.
AGNIESZKA FREUS SÁNDOR MÁRAI. KRONIKA NIEDZIELNA (VASÁRNAPI KRÓNIKA). Przeł. Irena Makarewicz. Wydawnictwo CZYTELNIK, Warszawa 2019. Cena 39 zł.
„O tym się nie mówi” to pozycja wyjątkowa. W sześciu rozdziałach zawiera się pogrupowane tematycznie szczere wyznanie kobiety imieniem Emilie. Narratorka opowieści jest po czterdziestce, mieszka w Irlandii, pracuje na uniwersytecie jako wykładowczyni dramatu. Mieszka z wieloletnim partnerem, jest bezdzietna. Przeszła rozwód rodziców, alkoholizm ojca, walkę o zajście w ciążę, poronienia, informację, że jest niezdolna do utrzymania ciąży. Uszczegóławiając swoją opowieść, Emilie pisze o dzieciństwie spędzonym w niedostatku, ponieważ w Irlandii do 1997 r. nie było rozwodów i ojciec nie musiał płacić na dzieci, nawet jeśli rodzina się rozpadła. Mówi o głodzeniu się, izolacji od rówieśników, wieloletnim poczuciu, że jest „inna”, o ucieczkach, imprezowaniu z piciem i braniem narkotyków w wieku nastoletnim, o dwóch gwałtach, które wówczas się wydarzyły, czyli o całym etapie dążenia do autodestrukcji – aż po ucieczkę w naukę za sprawą jednego z nauczycieli w kolejnej szkole, do której ją przeniesiono.
Książka – o czym autorka mówi otwarcie – jest jej autobiografią: Starałam się nie opowiadać niczyjej innej historii, a jedynie swoją własną. Tak wiernie, jak to tylko możliwe. Wydaje się katalogiem wszystkich nieszczęść, które zgromadziły się w jednej osobie... Są w niej, to prawda, że nieliczne, fragmenty radosne, jak w eseju o trudzie zaakceptowania własnego ciała: Moje ciało jest zdrowe i sprostało kilku wyzwaniom. Moje pokryte cellulitem uda są silne, doprowadziły mnie na górskie szczyty. Cieszy mnie widok blizny po guzku, jasnej linii na prawej piersi... Poprzez swoją szczerość jest to literatura niosąca pomoc. Powinny ją przeczytać młode i starsze kobiety, które doznały krzywd. I matki córek.
AGNIESZKA FREUS EMILIE PINE. O TYM SIĘ NIE MÓWI (NOTES TO SELF). Przeł. Joanna Figiel. Wydawnictwo CYRANKA. Cykl „Eseje”, Warszawa 2020. Cena 34 zł.