Jestem aniołem (Uroda Życia) Rozmowa z Iloną Łepkowską, scenarzystką filmową.
Rozmowa z ILONĄ ŁEPKOWSKĄ, pisarką, producentką i scenarzystką filmową
– Zdarza się pani jeszcze oglądać seriale dla przyjemności?
– Oczywiście. Z każdego polskiego serialu staram się obejrzeć dwa, trzy pierwsze odcinki z poczucia zawodowego obowiązku, choć to bywa bolesne. Ale pasjami oglądam zagraniczne seriale z platform streamingowych. Właśnie skończyłam „The Morning Show” w Apple TV. Bardzo aktualny serial. Niedawno Harvey Weinstein został uznany za winnego gwałtu i molestowania. Tak, to fantastyczne, że kiedy powstał ruch #MeToo i kilku pierwszych mężczyzn z branży usłyszało zarzuty, twórcy tego serialu zdecydowali się przepisać scenariusz. Ale podoba mi się przede wszystkim dlatego, że pokazuje kwestię #MeToo dużo szerzej niż media. Krytycznie. Pokazuje, że to polowanie na mężczyzn posunęło się za daleko i wymknęło się spod kontroli. Ja zresztą też mam dość krytyczny stosunek do ruchu #MeToo. Uważam, że skoro w środowisku show-biznesu w Hollywood panowały aż tak niemoralne reguły, jak dzisiaj zeznają ofiary, to trzeba było to środowisko jak najszybciej opuścić.
– Ale nie każdy... – Chce pani powiedzieć, że nie każdego na to stać? Moim zdaniem w tak drastycznych sprawach sytuacja osobista nie ma znaczenia. Ja miałam 22 lata, kiedy odeszłam od pierwszego męża, bo mnie uderzył. Powiedziałam sobie, że to pierwszy i ostatni raz, kiedy mężczyzna traktuje mnie w ten sposób. A nie miałam nic – ani żadnych oszczędności, ani gdzie się podziać. – Rodzice? – Powiedzieli, że po moim ślubie zrobili remont i mój pokój jest już zajęty.
– Dokładnie tak, jak rodzice głównej bohaterki w pani nowej książce „Idealna rodzina”. Pisze pani: „W domu rodzinnym panowały nieznośna dyscyplina i emocjonalny chłód”.
– Tak, jeśli chodzi o relacje rodzinne, ta książka jest w dużej mierze autobiograficzna. Mój dom był chłodny, a reguły twarde. Po szkole musiałam spieszyć się do domu; żadnych pogaduszek z koleżankami, każde spóźnienie było karane. Mój ojciec miał jasne wyobrażenie tego, jak powinien wyglądać mój dzień. I nie było dyskusji. Piszę o tym w książce, bo wiem, jak bardzo mnie to ukształtowało.
– To pomaga w życiu czy raczej przeszkadza?
– To spadek w dobrym i złym znaczeniu, chociaż chyba częściej przeszkadza. Po ojcu, który był niesamowicie bezwzględny w osądach, mam tendencję do oceniania innych, skłonność do tego, żeby pouczać, traktować innych surowo, wymagać tyle, ile od siebie. Na maturze na 16 ocen miałam trzy czwórki, ale mój tata był niezadowolony – uważał, że to porażka, że mogłam postarać się bardziej. Jednocześnie dzięki takiemu dzieciństwu nauczyłam się, że muszę polegać wyłącznie na sobie, że muszę być silna. I kiedy opuściłam pierwszego męża, jakoś sobie sama poradziłam. Dziś wiem, że poradzę sobie w każdej sytuacji.
– Ale nie każdy ma w sobie tyle siły.
– Jeśli mówimy o samotnej matce z małej miejscowości, która żyje w tradycyjnym środowisku, gdzie przyjmuje się, że mężczyźnie wolno więcej, to rozumiem, że może ona latami tkwić w koszmarze, i nigdy w życiu bym jej za to nie winiła. Tyle że my mówimy o Hollywood, o nowoczesnych kobietach, które emancypację mają dawno za sobą, a ich życiowych wyborów nie ogranicza konieczność wykarmienia trójki dzieci. Przepraszam, ale wymagam od nich więcej.
– Czy trzy małżeństwa czegoś panią nauczyły?
– Tak, że następnym razem trzeba się poważniej zastanowić! Z moim obecnym partnerem nie mamy ślubu, chociaż mamy obrączki. A serio, nauczyły mnie tego, żeby być w stosunku do siebie szczerą. Latami skutecznie okłamywałam się w poprzednich związkach. Nikogo nie potrafiłam tak oszukiwać jak siebie. – A o mężczyznach? – Niczego. A dlaczego miałabym się zajmować wadami moich byłych mężów? Co mnie dziś obchodzi mój były mąż hazardzista, skoro jest już dla mnie przeszłością? Jego problem. Dla mnie lekcja z tych małżeństw dotyczy wyłącznie moich własnych niedostatków, bo to ja wybierałam sobie tych złych mężczyzn. A wybierałam ich z potrzeby ciepła i akceptacji, z głodu bliskości, który wyniosłam z domu. Nie chciałam być samotna. W dużym stopniu doszłam do tej lekcji sama, ale przez ostatnie trzy lata chodziłam na terapię, która otworzyła mi oczy na wiele spraw i pomogła mi uporządkować siebie. Polecam, bo to najlepszy prezent, jaki można sobie samemu dać. Myślę, że gdybym poszła na terapię w wieku 30 lat, to uchroniłoby mnie to przed wieloma życiowymi błędami. Tyle że w tamtych czasach na kozetce leżał tylko Woody Allen w swoich filmach.
– A pani dom rodzinny wpłynął na to, jak sama wychowywała pani córkę?
– Nasz związek jest prawdopodobnie za mocny, bo przez wiele lat wychowywałam ją sama; rozstałam się z jej ojcem, kiedy miała trzy lata. Kontakty z nim miewała okresowe – w zależności od tego, jaką miał w danym momencie żonę. Przez większość jej dzieciństwa byłam dla niej matką i ojcem, kierowcą i koleżanką, doradcą i organizatorką życia kulturalnego. – Przyjaciółką? – Staram się tej granicy nie przekraczać. Uważam, że babskie zwierzenia to sfera, którą należy uprawiać z rówieśniczkami, koleżankami, a nie z matką.
– Bywa pani taką jędzą jak bohaterka pani nowej książki?
– Ja jestem aniołem! Córka była kiedyś świadkiem mojej rozmowy telefonicznej z podwładnym z produkcji serialu. Powiedział, że coś przede mną ukrył ze strachu. Skończyłam rozmowę i mówię do niej: „Dlaczego oni się mnie tak boją?! Przecież ja jestem aniołem!”. A ona na to: „Oczywiście, ale tylko ja to wiem”. To teraz jest was dwie. A mówiąc poważnie, wydaje mi się, że łagodnieję z wiekiem. W książce zawsze lepiej być dla siebie zbyt niesprawiedliwym niż
za bardzo pobłażliwym. Poza tym lubię autoironię, uważam, że to narzędzie, które jest w życiu bardzo pomocne. Nie można siebie traktować zbyt poważnie, zwłaszcza kiedy odnosi się w życiu sukcesy. Lepiej przekłuć balonik, niż pozwolić, żeby inni pompowali go ponad miarę.
– Od lat jest pani królową polskich seriali, a władza absolutna psuje; łatwo z władcy stać się tyranem...
– Niby tak, ale dla mnie władza to odpowiedzialność, a nie chęć tyranizowania czy poniżania podwładnych. Z drugiej strony potrzebne jest zdecydowane działanie, czasem trzeba kogoś ukarać albo zwolnić z pracy. Nie da się tego uniknąć. Nie będę udawała, że jestem dobra dla wszystkich i wszystkich kocham, że nigdy na nikogo nie nakrzyczałam, nikogo nie ukarałam. Ale karanie, zwalnianie ludzi nie przychodzi mi łatwo. – A uśmiercanie postaci? – Tylko wtedy, kiedy grają je aktorzy, których lubię. Olaf Lubaszenko odchodził z „Barw szczęścia” na własne życzenie, ale poprosił, żeby nie wysyłać go w scenariuszu na stypendium ani do sanatorium, bo wolałby umrzeć. A ponieważ wszyscy bardzo go lubimy, urządziliśmy mu piękną śmierć. Umarł jak bohater. Gorzej, jeśli mnie jakiś aktor wkurzy, jest nielojalny, łamie zasady współpracy. Wtedy... ginie w męczarniach. W każdym razie mało efektownie! Ale zdarza się też tak, że popełnimy błąd obsadowy i potem latami męczymy się z jakimś aktorem...
– Pani bohaterka w „Idealnej rodzinie” ma dość radykalne zdanie na temat aktorów i dziennikarzy.
– I na pewno jest w tym sporo ze mnie. Ale to dotyczy słabych aktorów i pseudodziennikarzy. A tych jest coraz więcej. Niewiedza i brak przygotowania do rozmowy doprowadzają mnie do szału. I te ich głupie pytania.
– Książka zaczyna się od rozmowy z dziennikarką, która pyta, z którą ze stworzonych przez siebie postaci najchętniej by się pani zaprzyjaźniła. – Naprawdę je usłyszałam! – Ale czy to jest takie głupie pytanie? Przecież jak tworzy pani postaci, to jedne lubi pani bardziej, a drugie mniej? – Nie. – Nie ma pani żadnej relacji do swoich bohaterów?
– Żadnej. Scenariusz serialu to bardzo zrutynizowana forma podlegająca wielu ograniczeniom. Przynajmniej takich seriali, jakie dotąd pisałam. To nie jest twórczość, tylko rzemiosło. Sukces polega na pilnowaniu dobrych proporcji między postaciami pozytywnymi i negatywnymi, budowaniu odpowiednich napięć między nimi. Ale z drugiej strony zawsze powtarzam moim autorom, że w momencie, kiedy pisze się scenariusz, trzeba wierzyć, że te postaci istnieją, mają swoją historię, żyją, coś się z nimi dzieje między odcinkami. Tylko wtedy scenariusz jest wiarygodny. Ja tak piszę. Ale jak już napiszę i zamknę laptop, to ten świat przestaje dla mnie istnieć. – Z książkami jest podobnie? – Nie, pisanie książek to moja osobista wypowiedź. Wkładam w nią więcej serca.
– Anna Sobańska, bohaterka „Idealnej rodziny”, scenarzystka ulubionego serialu Polaków, bez reszty zajęta jest karierą. Zaniedbuje rodzinę, współpracownicy jej nienawidzą. Ale dochodzi w życiu do punktu, w którym musi się zmienić. Przeszła pani w życiu podobne przewartościowanie?
– Może nie byłam aż tak nastawiona na robienie kariery, nie wierzyłam tak mocno jak ona, że liczy się tylko cel i mniejsza o środki, ale zdarzyło mi się zatracić się w pracy, zapominać o rodzinie i przyjaciołach, pracować po 18 godzin na dobę. To przypadło na moment, kiedy moja córka studiowała już w Łodzi, ale odpowiedź „Nie mam czasu z tobą rozmawiać” zdarzała mi się zbyt często i z dzisiejszej perspektywy widzę, jakie to było niezdrowe, wyniszczające.
– Co się takiego stało, że uznała pani, że czas na zmianę?
– W tamtym czasie byłam kierownikiem literackim i współproducentem serialu. Pracowałam jednocześnie nad odcinkami, które dzieli kilka tygodni emisji, organizowałam pracę nad odcinkami, które właśnie są kręcone i nadzorowałam montaż tych, które już powstały. Jednocześnie. Doszłam do momentu, kiedy pisałam i poprawiałam odcinki seriali w zasadzie automatycznie i czułam, że zwariuję, jeśli będę to wszystko równolegle ciągnąć. Przestałam lubić swoją pracę, pisanie było dla mnie koszmarem. Jako autor czułam się martwa. Któregoś dnia mąż zastał mnie w szlafroku, z mokrą głową (wyszłam spod prysznica), siedzącą przy biurku, kurczowo trzymającą się jego brzegu i płaczącą. Jedyne, co byłam w stanie z siebie wykrztusić, to to, że nie pójdę do firmy, że już nie chcę, po prostu nie ma mowy. Wtedy zrozumiałam, że przekroczyłam swoją granicę i muszę coś zmienić.
– Do dziś powoli zrzeka się pani władzy.
– Tak. Nie wylądowałam na szczęście w szpitalu psychiatrycznym jak moja bohaterka, ale czułam, że było blisko. Dałam sobie wtedy czas, żeby stopniowo zrzucić z siebie część obowiązków. I oddałam wtedy „Barwy szczęścia”.
– Ciężko jest odciąć taką pępowinę?
– Czułam, że po prostu nie mam wyboru. Ale to nigdy nie był dla mnie problem. Jestem osobą odpowiedzialną, więc nie zostawiłam żadnego z moich seriali w sytuacji, w której byłby zagrożony – wręcz przeciwnie, zawsze zostawiałam je w dobrej kondycji.
– I nie martwi się pani losem tych swoich porzuconych dzieci?
– Martwię, w związku z tym na wszelki wypadek nie sprawdzam, co u nich słychać. Nie można całe życie robić tego samego. Nawet szewc nie robi całe życie tylko jednego modelu butów – tym zajmują się fabryki. A rzemiosło wymaga wyzwań. Gdybym do dziś tłukła „M jak miłość”, to z pewnością nie wiedziałabym, co robić z pieniędzmi. Ale nie mam dużych potrzeb, nie kręci mnie pławienie się w luksusach.
– Nie oddaliła się pani za mocno od świata bohaterów seriali, które pani pisze? I ich widzów?
– Uważam, że nie. Jestem ciągle blisko normalnego życia. Owszem, mój status materialny się zmienił, ale nie wykorzystuję tego na co dzień. Nie jestem kutwą, ale jak lecę za granicę, to w pierwszej kolejności sprawdzam połączenia w tanich liniach. I z reguły takimi podróżuję. Nigdy nie leciałam biznesem. Mieszkam w niedrogich trzygwiazdkowych hotelach, bo cały dzień spędzam na zwiedzaniu, więc nie widzę powodu, żeby wydawać więcej na pokój, w którym w zasadzie wyłącznie śpię. Nigdy nie kupiłam niczego w Vitkacu ani innym luksusowym domu towarowym, nie szyję niczego u modnych projektantek i nie przepadam za galami. A chwalenie się fotkami z imprez, drogich hoteli czy restauracji w mediach społecznościowych uważam za bezgranicznie głupie. – A praca znów panią cieszy? – Tak, chociaż już nie tak jak kiedyś. Mam 66 lat, jestem w wieku, w którym większość kobiet w naszym kraju zajmuje się co najwyżej niańczeniem wnuków.
– To co panią teraz najbardziej cieszy w życiu?
– Mój pies, terier rosyjski Irmo, którego nazywam czasem panem Łepkowskim. Jestem szczęśliwa, że mimo podeszłego wieku, bo właśnie skończył 13 lat, wciąż jeszcze jest ze mną... Wzruszyłam się niesamowicie, jak przeczytałam, że po śmierci swojego ostatniego corgi królowa brytyjska powiedziała, że już nie będzie miała psów, bo zdaje sobie sprawę z tego, że musiałyby przeżyć jej odejście. I tu pojawia się druga radość mojego życia: zwiedzanie angielskich ogrodów. To wspólna pasja moja i mojego partnera. Dwa lata temu byliśmy w Sandringham House, wiejskiej rezydencji rodziny królewskiej, gdzie zawsze spędzają Boże Narodzenie. W murze okalającym ogród wmurowane są tablice pamiątkowe wszystkich psów królewskich. W tym roku zamierzamy zwiedzić ogrody na pograniczu Szkocji i Anglii.
– Wasz ogród wzorowany jest na angielskich?
– Daleko mu do ideału, ale staramy się. Mamy też przepiękny warzywnik i szklarnię. Co roku pojawia się w nich coś nowego – dosadzamy, dosiewamy, wprowadzamy nowe warzywa.
– Więcej warzyw i mniej obowiązków w pracy?
– Byłoby idealnie!