Siedem scen (siedmiu) wspaniałych Paryski nie-co-dziennik Leszka Turkiewicza.
Maj – w tym roku bez Cannes. Największy na świecie festiwal filmu autorskiego stał się ofiarą bandy Koronawirusa, zwanego Pandemiarzem. Na nic się zdała brawura „Siedmiu wspaniałych” z McQueenem i Bronsonem na czele, co od 60 lat bronią najmłodszej z muz uwodzącej sztuką śnienia. Szczęście, że kino jest wszędzie – jak mawiał Hitchcock – to go poszukam gdzie indziej, najlepiej najbliżej siebie, w imaginacji. Zaciągam więc maskokominiarkę na usta i nos, i dodatkowo na oczy, by pod osłoną ciemności pełniej poddać się magii ruchomych obrazków. A zatem – klaps: Cannes numer 2020. Zaczynamy.
Scena pierwsza: Włóczęga Wim Wenders. Poszukiwacz nowego kina drogi porzuca swe pustynne pejzaże i przybywa do Cannes. Zatrzymuje się w hotelu „Martinez”, pokój 666, gdzie rozgrywa się jego krótki metraż Chambre 666. Do pokoju wchodzą kolejno Godard, Spielberg, Herzog, nieżyjący Antonioni i Fassbinder i kilku innych mistrzów iluzji. Opowiadają o śmierci kina. Ale kino łatwo nie umiera. Za oknem bulwar Croisette zmienia się w filmową dekorację, a ludzie w fantomy. Ciepło, kolorowo, odświętnie. Na plaży plenerowe kino pod gwiazdami z ekranem w morzu. Widzowie rozluźnieni na leżakach pomrukują, popijają, przekąszają. Śnią na jawie. Muzyka Nino Roty miesza się z różnojęzycznym gwarem. Obok Palais des Cinéma. Po schodach wyłożonych czerwonym dywanem w blasku fleszy odbywa się uroczysty rytuał wprowadzania gwiazd na filmowy Olimp w eskorcie gwardii honorowej. Aura uniesienia. Najmłodsza z muz kokietuje blichtrem, luksusem, słodką próżnością. Słychać głos spikera: Mesdames et Messieurs, Ladies and Gentlemen, seans czas zacząć.
Scena druga: Hipnotyzer Wong Kar-Wai. Wysmakowana noc, samotność, miłość i niespełnienie. Tylko wykreowane życie ma sens, bo widać je w całości w czasie i przestrzeni zamkniętego kadru. Potęgowanie złudzeń. Powiew buddyjskiego zen Chińczyka nazywanego azjatyckim Antonionim. Wystudiowana elegancja w ciemnym uniformie tajemnicy oszalałej historii „Spragnionych miłości”. Wielki melancholik, maniak detalu, kreator perfekcji w chaosie. Jego odrestaurowaną kopię obrazu In the Mood for Love zamierzano pokazać na odwołanym festiwalu. To jedyna repertuarowa zapowiedź, która uprzedziła atak koronazarazy. Czekając na oficjalny program, brnę dalej w głąb tego śnienia: fabuł, obrazów, luster wyobraźni tych siedmiu wspaniałych bywalców Cannes.
Scena trzecia: Filozof Terrence Malick. Ostatni Mohikanin kina zdolny zmusić hollywoodzkich bossów do wyłożenia milionów dolarów na medytacyjny eksperyment pełen symboli, znaków, metafizycznych spekulacji. Pyta zuchwale o sens i kierunek ewolucji świata, o istotę naszych relacji z rzeczywistością i Bogiem. The Tree of Life zmontował w formie zapożyczonej z Ecce Homo Nietzschego. Rodzinna saga błąka się w kosmicznym świetle absolutu, sięgając Big Bangu, w sekwencjach odległych galaktyk, czarnych dziur, wybuchów na Słońcu, erupcji wulkanów, podziału komórek. Wszystko faluje: pył kosmiczny, morza, trawy. Brad Pitt przypomina starotestamentowego Jahwe, a błąkająca się dusza Seana Penna próbuje uchwycić ład stworzenia zagubiony w nowoczesnym świecie.
Scena czwarta: Szaman Lars von Trier. Tańczy w ciemnościach. Manipuluje obsesjami z maestrią wyrafinowanego stylisty. Jego antykino Dogville i Manderlay przekracza granice filmowej konwencji, stygnąc w pół drogi między teatrem a filmem, by po chwili wprowadzić w ruch pięknie wystylizowaną opowieść o końcu świata. Ostatnie dni przed wielką czarną pustką, przed zagładą Ziemi, do której zbliża się planeta Melancholia. Przypomina Saturna, planetę zarazem zgubną i pożądaną, pod której władanie dostawali się w średniowieczu melancholicy uważani za głos Szatana, ale i Boga.
Scena piąta: Biedaczysko Aki Kaurismäki. Wyrazisty aż do bólu. Chaplinowski wagabunda drążący temat samotności. W stanie lekkiej nieważkości. Perfekcyjnie opanował trudną sztukę oddychania bólem. Dramat na przedmieściach Helsinek, gdzie w ekstremalne uczucia wpisuje się beznadzieja z domieszką szlachetności. Twarze, gesty, pejzaże zbudowane z obrazów, które łączą się w boleśnie niepokojącą kompozycję. Bohaterowie Fina nie mogą wyjść z cienia fatalizmu, snują się smutnymi ulicami, szukając schronienia w jakimś zapomnianym Nigdzie.
Scena szósta: Kąsający bracia Cohen. Nie, to nie jest kraj dla starych ludzi. No country for old men. Zaraza nienaturalnej śmierci. Człowiek prowokuje sytuację, która go przerasta. Uruchamia własną Apokalipsę w postaci hybrydy łączącej w sobie Anioła-Eksterminatora, Frankensteina i Golema. Czarny humor, krwawa farsa, pesymistyczna metafizyka. Połączenie filmu drogi, westernu, thrillera.
Scena siódma: Rozbitek Jim Jarmusch. Miesza rozpacz z witalnością, absurd z melancholią, okrucieństwo ze wzniosłością. „Inaczej niż w raju” dokonuje poetyckiej kontemplacji pięknego śmietnika świata, na którym „Tylko kochankowie przeżyją”, pod warunkiem że są wampirami, jak Adam i Eve. Na bulwarze Croisette narodziła się wielkość jego „Nieustających wakacji”. Tu, gdzie kontury canneńskich zabudowań zlewają się i oddalają długą blednącą plamą. Tło się rozmywa. Obraz staje się nieczytelny. Pokazują się jakieś esy-floresy, zakłócenia, w końcu wytrącający z sennego marzenia napis – The End.