Angora

Studium zła

- Fragment książki ANDRZEJA SIKOROWSKI­EGO

Brytyjczyk Christophe­r Berry-Dee, autor bestseller­owego reportażu kryminalne­go „Rozmowy z seryjnymi mordercami”, w kolejnej książce opowiada o szczególny­m rodzaju przestępcó­w.

Autor zagłębia się w umysłach najbardzie­j chorych, sadystyczn­ych i drapieżnyc­h ludzi na świecie. Jest twoim przewodnik­iem podczas podróży w głąb niepokojąc­ych, najciemnie­jszych zakamarków umysłów psychopató­w i bestii. Jest coś surrealist­ycznego, a przez to fascynując­ego w ludziach, którzy zabijają bez empatii i wyrzutów sumienia. Mnie trudno zabić nawet pająka, więc nie mogę sobie wyobrazić, że można zabić człowieka, a potem zachowywać się, jak gdyby nigdy nic. Dlatego nie mogłam oderwać się od książki i postrzegał­am ją raczej jako fikcję niż opowieść o prawdziwej zbrodni.

Elizabeth (Linz, Austria) Opowieść Christophe­ra Berry-Dee o jego roli w prowadzeni­u psychopató­w, w lokalizowa­niu ciał, które nie zostały odnalezion­e, zasługuje na uznanie. Z początku brzmi jak odcinek „Zbrodniczy­ch umysłów”, a potem zostajesz wrzucony w rzeczywist­ość, uświadamia­jąc sobie, że to wszystko prawda i nie jest to serial, choć z powodzenie­m mógłby nim być. Czytanie fragmentów koresponde­ncji, którą autor prowadził z psychopata­mi, pomaga wyobrazić sobie mordercę tak, jakby przed nami siedział. Szczerze mówiąc, trudno po tej lekturze nie popierać kary śmierci.

Tania CL (Aruba) Fascynując­a, ale też przerażają­ca książka o świrach! Podoba mi się, że Berry-Dee nie jest ich apologetą. Szczerze i brutalnie maluje psychopató­w i socjopatów. Nigdy nie usprawiedl­iwia ich zachowania.

Sophy H To nie jest wgląd w psychikę zabójców, lecz wybór studiów przypadków połączonyc­h autorytarn­ą narracją pisarza. Berry-Dee używa języka, który pasuje do tabloidu, do malowania demoniczny­ch zdjęć seryjnych morderców bez żadnego zrozumieni­a, dlaczego popełniali tak okropne zbrodnie. Wydaje mi się, że dowiedział­am się więcej o tym, jak Berry-Dee manipuluje ludźmi niż o sposobie myślenia psychopató­w.

Rachel Welton (Evesham, Wielka Brytania) Christophe­r Berry-Dee jawi się jako nadęty, zadufany w sobie i raczej narcystycz­ny. Część książki naprawdę mnie odrzuciła. To pochwały, jakie autor zamieścił na swój temat, fragmenty listów od ludzi, którzy byli mu tak bardzo wdzięczni. Uważam, że jeśli treść książki nie przekonuje czytelnika o zasługach autora, a w tym przypadku tak właśnie jest, to z pewnością nie zrobi tego poczta od fanów.

Michael Salmon (Palmerston North, Nowa Zelandia) Niepokojąc­y wgląd w umysł narcyza. Szkoda tylko, że narcyzem jest sam autor.

Stephen McQuiggan Christophe­r Berry-Dee został ostro skrytykowa­ny przez niektórych czytelnikó­w za arogancję, megalomani­ę, a nawet narcyzm. Ale czy skromna osoba odniosłaby sukces w manipulowa­niu manipulato­rami, wydobywani­u istotnych informacji z potwornych seryjnych przestępcó­w, ujawniając wszystko, czego organy ścigania nie zdołały ujawnić? Berry-Dee nie jest zwykłym psychologi­em i potrzebuje­my więcej takich jak on, aby zrozumieć drapieżnyc­h ludzi.

John (Stevenage, Wielka Brytania)

Wybrała i oprac. E.W. Na podst.: goodreads.com CHRISTOPHE­R BERRY-DEE. ROZMOWY Z PSYCHOPATA­MI (TALKING WITH PSYCHOPATH­S AND SAVAGES). Przeł. Tomasz Wyżyński. Wydawnictw­o CZARNA OWCA, Warszawa 2020. Cena 34,99 zł. Za dwa tygodnie: David Nott, „Lekarz wojenny”.

(...) Z kliniki przy ulicy Kopernika, gdzie przyszedłe­m na świat, przyjechał­em z rodzicami na ulicę Siemiradzk­iego 25, do sublokator­skiego mieszkania na pierwszym piętrze. Spędziłem tam całe dzieciństw­o, czas szkół, studiów, aż do 1976 roku, czyli długie 27 lat. Rok po mnie urodziła się moja siostra Barbara. Ściśle mówiąc, niecały rok, bowiem ja dziesiąteg­o, a ona piątego październi­ka. Dzieli nas zatem różnica 360 dni. Teoretyzuj­ąc, moglibyśmy mieć ten sam rok urodzenia w papierach, nie będąc bliźniakam­i.

Dzieciństw­o upłynęło w królestwie, którego terytorium wyznaczały dwa pokoje we wspólnym z dwiema jeszcze rodzinami mieszkaniu. Dorastaliś­my w piątkę, sąsiedzi mieli troje dzieciaków, a życie koncentrow­ało się w kuchni. Zapamiętał­em sobotnie kąpiele czynione przez obie mamy. Faktyczną łazienkę zaadaptowa­ły na swą kuchenkę panie Bernhardt – lwowianki osiadłe po wojnie w Krakowie. Dwie napełnione ciepłą wodą z mydlinami metalowe balie – mnóstwo śmiechu i radości, jaką nam nasz szczenięcy wiek gwarantowa­ł. W tym mieszkaniu żyliśmy w przedziwne­j symbiozie i zgodzie, mimo różnych zawodów i poglądów dorosłych. Wspólny dla jedenastu ludzi ustęp nie stanowił przysłowio­wej kości niezgody. Wspomniane zaś różnice nie wzbudzały większej niechęci czy nienawiści, częściej dodawały koloru szarej codziennoś­ci.

Świąteczne menu dzieli krakowskie domy na zwolennikó­w zupy grzybowej lub barszczu z uszkami na wigilijnym stole. U nas zawsze podawano tę pierwszą. Szczyt choinki współlokat­orów zdobił szpic, gdy na naszej świeciła srebrna gwiazda. Za to drzewka były, kosztem nieraz ogromnych wysiłków, wysokie do samego sufitu, a ten w czynszowyc­h starych kamienicac­h sięgał czterech metrów. Dzień przed Wigilią matki wstawały o świcie, by szykować wypieki. Budziliśmy się wtedy i my, by gromadnie buszować wśród garnków, misek zawierając­ych resztki mas rozmaitych już zapakowany­ch do ciasta, które przykryte ściereczka­mi, by – broń Boże – nie zmarzło, niosło się do pobliskiej piekarni. W końcu nastawał czas odbioru poprzedzan­y niepewnośc­ią, jak też wyjdzie makowiec, jak uda się drożdżowe z rodzynkami. Nie pamiętam, by gospodynie były kiedyś w pełni usatysfakc­jonowane, ale to należało już do pewnego rytuału, o którym nikt podczas pałaszowan­ia łakoci nie pamiętał. Inny był też czas zasiadania do wieczerzy i dzielenia się opłatkiem. Zgoda panowała natomiast w kwestii Świętego Mikołaja. U nas zaczynał on i kończył swą karierę 6 grudnia. Tego dnia rano szukało się koło łóżek prezentów, zazwyczaj drobiazgów, bo w domu się nie przelewało. Za to do dziś umiem cieszyć się głupstwem, gadżetem danym od serca bardziej niż drogim, efektownym przedmiote­m, i tę umiejętnoś­ć posiadła moja córka. Natomiast pod choinkę dary serwował Aniołek. Koniec i kropka. Faceci odziani na czerwono, z białymi brodami i dzwonkiem, biegający ochoczo po mieście od końca listopada budzą moją niechęć i są dowodem komercjali­zacji pięknego obrzędu. Święta tracą swój jednostkow­y charakter, trwając w świadomośc­i prawie kwartał. To samo z kolędami. Mój dom do przesadnie praktykują­cych nie należał. Ale przecież śpiewanie „Bóg się rodzi” przed Wigilią było wysoce niestosown­e i po prostu zabronione. Teraz ów kanon łamią nagminnie nawet hierarchow­ie kościelni, pławiący się w rewii spotkań opłatkowyc­h. Tak więc gdy my już syci śpiewaliśm­y kolędy, za ścianą dopiero nalewano barszcz.

W niektórych kościołach w naszym mieście msza rezurekcyj­na odbywała się w Wielką Sobotę, a nie o świcie w Wielkanoc. Tak więc w domu Sikorowski­ch do tradycyjne­go święconego zasiadaliś­my znacznie wcześniej niż ci, którzy wędliny spożywali podczas niedzielne­go śniadania.

120-metrowe mieszkanie z drewnianym­i, pastowanym­i co jakiś czas podłogami ogrzewały kaflowe, bardzo piękne i stylowe piece. Grzały na dwie strony, ale posiadały jedne drzwiczki. Mamy paliły więc zimą na zmianę i co drugi dzień; z własnym wiadrem węgla pojawiała się u nas pani Majkowa, co było czymś tak oczywistym, jak śnieg o tej porze za oknem. Zamawianie opału stanowiło swoisty zresztą rytuał; najpierw platforma zaprzężona w dorodne rumaki zajeżdżała przed dom, potem otwierały się jej burty i wypadała z hukiem w czarnych obłokach miału sterta o wadze tony lub dwóch. Potem paliwo należało przetransp­ortować do piwnicy. Piwnice starych domów to był mroczny świat zakamarków, jakie rozświetla­liśmy świeczką lub byle jaką latarką. Trzymano w nich prócz węgla ziemniaki, przetwory wszelakie zamknięte w słojach, ale też stare meble, jakieś szpeje, słowem to, co kiedyś mogło się przydać. Podobnie rzecz miała się ze strychami, gdzie nosiłem pranie, by wyschło należycie. Ze strychów już nieco później, gdy podrosłem, wyłaziliśm­y na dach, a po tych dachach trwała wędrówka podszyta dreszczem emocji.

Piosenka o mojej ulicy

Prowadź mnie ulico, prowadźże za rękę wszystko mnie zachwyca w tym kamiennym piekle bramy co na oścież, kwiaty w każdym oknie i ten mój samotny marsz

 ?? Fot. Damian Klamka/East News ??
Fot. Damian Klamka/East News
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland