Studium zła
Brytyjczyk Christopher Berry-Dee, autor bestsellerowego reportażu kryminalnego „Rozmowy z seryjnymi mordercami”, w kolejnej książce opowiada o szczególnym rodzaju przestępców.
Autor zagłębia się w umysłach najbardziej chorych, sadystycznych i drapieżnych ludzi na świecie. Jest twoim przewodnikiem podczas podróży w głąb niepokojących, najciemniejszych zakamarków umysłów psychopatów i bestii. Jest coś surrealistycznego, a przez to fascynującego w ludziach, którzy zabijają bez empatii i wyrzutów sumienia. Mnie trudno zabić nawet pająka, więc nie mogę sobie wyobrazić, że można zabić człowieka, a potem zachowywać się, jak gdyby nigdy nic. Dlatego nie mogłam oderwać się od książki i postrzegałam ją raczej jako fikcję niż opowieść o prawdziwej zbrodni.
Elizabeth (Linz, Austria) Opowieść Christophera Berry-Dee o jego roli w prowadzeniu psychopatów, w lokalizowaniu ciał, które nie zostały odnalezione, zasługuje na uznanie. Z początku brzmi jak odcinek „Zbrodniczych umysłów”, a potem zostajesz wrzucony w rzeczywistość, uświadamiając sobie, że to wszystko prawda i nie jest to serial, choć z powodzeniem mógłby nim być. Czytanie fragmentów korespondencji, którą autor prowadził z psychopatami, pomaga wyobrazić sobie mordercę tak, jakby przed nami siedział. Szczerze mówiąc, trudno po tej lekturze nie popierać kary śmierci.
Tania CL (Aruba) Fascynująca, ale też przerażająca książka o świrach! Podoba mi się, że Berry-Dee nie jest ich apologetą. Szczerze i brutalnie maluje psychopatów i socjopatów. Nigdy nie usprawiedliwia ich zachowania.
Sophy H To nie jest wgląd w psychikę zabójców, lecz wybór studiów przypadków połączonych autorytarną narracją pisarza. Berry-Dee używa języka, który pasuje do tabloidu, do malowania demonicznych zdjęć seryjnych morderców bez żadnego zrozumienia, dlaczego popełniali tak okropne zbrodnie. Wydaje mi się, że dowiedziałam się więcej o tym, jak Berry-Dee manipuluje ludźmi niż o sposobie myślenia psychopatów.
Rachel Welton (Evesham, Wielka Brytania) Christopher Berry-Dee jawi się jako nadęty, zadufany w sobie i raczej narcystyczny. Część książki naprawdę mnie odrzuciła. To pochwały, jakie autor zamieścił na swój temat, fragmenty listów od ludzi, którzy byli mu tak bardzo wdzięczni. Uważam, że jeśli treść książki nie przekonuje czytelnika o zasługach autora, a w tym przypadku tak właśnie jest, to z pewnością nie zrobi tego poczta od fanów.
Michael Salmon (Palmerston North, Nowa Zelandia) Niepokojący wgląd w umysł narcyza. Szkoda tylko, że narcyzem jest sam autor.
Stephen McQuiggan Christopher Berry-Dee został ostro skrytykowany przez niektórych czytelników za arogancję, megalomanię, a nawet narcyzm. Ale czy skromna osoba odniosłaby sukces w manipulowaniu manipulatorami, wydobywaniu istotnych informacji z potwornych seryjnych przestępców, ujawniając wszystko, czego organy ścigania nie zdołały ujawnić? Berry-Dee nie jest zwykłym psychologiem i potrzebujemy więcej takich jak on, aby zrozumieć drapieżnych ludzi.
John (Stevenage, Wielka Brytania)
Wybrała i oprac. E.W. Na podst.: goodreads.com CHRISTOPHER BERRY-DEE. ROZMOWY Z PSYCHOPATAMI (TALKING WITH PSYCHOPATHS AND SAVAGES). Przeł. Tomasz Wyżyński. Wydawnictwo CZARNA OWCA, Warszawa 2020. Cena 34,99 zł. Za dwa tygodnie: David Nott, „Lekarz wojenny”.
(...) Z kliniki przy ulicy Kopernika, gdzie przyszedłem na świat, przyjechałem z rodzicami na ulicę Siemiradzkiego 25, do sublokatorskiego mieszkania na pierwszym piętrze. Spędziłem tam całe dzieciństwo, czas szkół, studiów, aż do 1976 roku, czyli długie 27 lat. Rok po mnie urodziła się moja siostra Barbara. Ściśle mówiąc, niecały rok, bowiem ja dziesiątego, a ona piątego października. Dzieli nas zatem różnica 360 dni. Teoretyzując, moglibyśmy mieć ten sam rok urodzenia w papierach, nie będąc bliźniakami.
Dzieciństwo upłynęło w królestwie, którego terytorium wyznaczały dwa pokoje we wspólnym z dwiema jeszcze rodzinami mieszkaniu. Dorastaliśmy w piątkę, sąsiedzi mieli troje dzieciaków, a życie koncentrowało się w kuchni. Zapamiętałem sobotnie kąpiele czynione przez obie mamy. Faktyczną łazienkę zaadaptowały na swą kuchenkę panie Bernhardt – lwowianki osiadłe po wojnie w Krakowie. Dwie napełnione ciepłą wodą z mydlinami metalowe balie – mnóstwo śmiechu i radości, jaką nam nasz szczenięcy wiek gwarantował. W tym mieszkaniu żyliśmy w przedziwnej symbiozie i zgodzie, mimo różnych zawodów i poglądów dorosłych. Wspólny dla jedenastu ludzi ustęp nie stanowił przysłowiowej kości niezgody. Wspomniane zaś różnice nie wzbudzały większej niechęci czy nienawiści, częściej dodawały koloru szarej codzienności.
Świąteczne menu dzieli krakowskie domy na zwolenników zupy grzybowej lub barszczu z uszkami na wigilijnym stole. U nas zawsze podawano tę pierwszą. Szczyt choinki współlokatorów zdobił szpic, gdy na naszej świeciła srebrna gwiazda. Za to drzewka były, kosztem nieraz ogromnych wysiłków, wysokie do samego sufitu, a ten w czynszowych starych kamienicach sięgał czterech metrów. Dzień przed Wigilią matki wstawały o świcie, by szykować wypieki. Budziliśmy się wtedy i my, by gromadnie buszować wśród garnków, misek zawierających resztki mas rozmaitych już zapakowanych do ciasta, które przykryte ściereczkami, by – broń Boże – nie zmarzło, niosło się do pobliskiej piekarni. W końcu nastawał czas odbioru poprzedzany niepewnością, jak też wyjdzie makowiec, jak uda się drożdżowe z rodzynkami. Nie pamiętam, by gospodynie były kiedyś w pełni usatysfakcjonowane, ale to należało już do pewnego rytuału, o którym nikt podczas pałaszowania łakoci nie pamiętał. Inny był też czas zasiadania do wieczerzy i dzielenia się opłatkiem. Zgoda panowała natomiast w kwestii Świętego Mikołaja. U nas zaczynał on i kończył swą karierę 6 grudnia. Tego dnia rano szukało się koło łóżek prezentów, zazwyczaj drobiazgów, bo w domu się nie przelewało. Za to do dziś umiem cieszyć się głupstwem, gadżetem danym od serca bardziej niż drogim, efektownym przedmiotem, i tę umiejętność posiadła moja córka. Natomiast pod choinkę dary serwował Aniołek. Koniec i kropka. Faceci odziani na czerwono, z białymi brodami i dzwonkiem, biegający ochoczo po mieście od końca listopada budzą moją niechęć i są dowodem komercjalizacji pięknego obrzędu. Święta tracą swój jednostkowy charakter, trwając w świadomości prawie kwartał. To samo z kolędami. Mój dom do przesadnie praktykujących nie należał. Ale przecież śpiewanie „Bóg się rodzi” przed Wigilią było wysoce niestosowne i po prostu zabronione. Teraz ów kanon łamią nagminnie nawet hierarchowie kościelni, pławiący się w rewii spotkań opłatkowych. Tak więc gdy my już syci śpiewaliśmy kolędy, za ścianą dopiero nalewano barszcz.
W niektórych kościołach w naszym mieście msza rezurekcyjna odbywała się w Wielką Sobotę, a nie o świcie w Wielkanoc. Tak więc w domu Sikorowskich do tradycyjnego święconego zasiadaliśmy znacznie wcześniej niż ci, którzy wędliny spożywali podczas niedzielnego śniadania.
120-metrowe mieszkanie z drewnianymi, pastowanymi co jakiś czas podłogami ogrzewały kaflowe, bardzo piękne i stylowe piece. Grzały na dwie strony, ale posiadały jedne drzwiczki. Mamy paliły więc zimą na zmianę i co drugi dzień; z własnym wiadrem węgla pojawiała się u nas pani Majkowa, co było czymś tak oczywistym, jak śnieg o tej porze za oknem. Zamawianie opału stanowiło swoisty zresztą rytuał; najpierw platforma zaprzężona w dorodne rumaki zajeżdżała przed dom, potem otwierały się jej burty i wypadała z hukiem w czarnych obłokach miału sterta o wadze tony lub dwóch. Potem paliwo należało przetransportować do piwnicy. Piwnice starych domów to był mroczny świat zakamarków, jakie rozświetlaliśmy świeczką lub byle jaką latarką. Trzymano w nich prócz węgla ziemniaki, przetwory wszelakie zamknięte w słojach, ale też stare meble, jakieś szpeje, słowem to, co kiedyś mogło się przydać. Podobnie rzecz miała się ze strychami, gdzie nosiłem pranie, by wyschło należycie. Ze strychów już nieco później, gdy podrosłem, wyłaziliśmy na dach, a po tych dachach trwała wędrówka podszyta dreszczem emocji.
Piosenka o mojej ulicy
Prowadź mnie ulico, prowadźże za rękę wszystko mnie zachwyca w tym kamiennym piekle bramy co na oścież, kwiaty w każdym oknie i ten mój samotny marsz