Zbigniew Wodecki z córką Katarzyną Wodecka-Stubbs
– Jest takie zdjęcie, najpewniej z początku lat 80., z pani rodzinnego domu w Krakowie. Na pierwszym planie siedzą Zbigniew Wodecki i Janusz Terakowski (autor tekstów m.in. do „Zacznij od Bacha” czy „Izoldy”). W tle przez drzwi zagląda pani jako kilkuletnia dziewczynka. Często z rodzeństwem podglądaliście tatę przy pracy?
– Tata komponował i pracował w domu, więc była to zwyczajnie część naszego życia. Ale staraliśmy się nie przeszkadzać tacie i Januszowi podczas wspólnej pracy. On miał swój kącik, a my ganialiśmy wokół. Jednak to były też fajne spotkania rodzinne, ponieważ z rodziną Terakowskich byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni.
– Denerwował się, gdy biegaliście po domu w czasie jego pracy?
– Nie przypominam sobie jakichś specjalnych szaleństw i nerwów. Kręciliśmy się tam gdzieś, jak panowie spotykali się przy kawce, papierosku czy cygarze i komponowali sobie. To było tło naszego dzieciństwa. Jednak gdy tato już sam komponował, zapisywał partytury przy fortepianie, to staraliśmy się nie wchodzić. Drzwi były zamknięte. Nerwowo robiło się czasem, gdy poprosił, żebyśmy mu coś dośpiewali, jakiś chórek, jakąś linię melodyczną, którą łączył instrumentalnie. A dla nas to jednak był stres śpiewać przy nim. I wyzwanie, bo miał słuch absolutny. – Często was wołał? – Tata lubił się dzielić muzyką. Gdy coś nowego komponował, zabierał nas do fortepianu, żeby to zagrać, żebyśmy posłuchali, choć nie jestem pewna, czy potrzebował naszej opinii. Pamiętam takie obrazki od momentu, gdy miałam kilka lat, aż po dorosłe życie. Wołał do fortepianu, mówiąc, że skomponował coś fajnego, i pytał, co o tym myślimy. A w późniejszych latach, gdy pracował w studiu, umawiał się gdzieś z nami na obiad, zapraszał nas do samochodu, gdzie odsłuchiwaliśmy muzykę czy fragmenty sesji.
– Sam niejednokrotnie opowiadał, że dom jego rodziców tętnił muzyką. Pani dziadek Józef był trębaczem w krakowskiej orkiestrze radiowej, babcia Irena zachwycała sopranem koloraturowym. Pamięta pani krakowski dom dziadków?
– Przede wszystkim z zewnątrz. Co roku robiliśmy rundkę samochodem z tatą, jadąc na cmentarz do naszej babci, bo tato bardzo był związany ze swoją mamą. To było w okolicach urodzin babci lub dziadka. Podjeżdżaliśmy pod ten stary dom i szukaliśmy na murze pod oknem litery „Z”, którą tato wydrapał na elewacji kamienicy, jak był małym chłopcem. Myślę, że ta litera wciąż tam jest. To był taki nasz rytuał odwiedzania ulicy Ułanów. Dom dziadków, chociaż był niewielki, to grał – zawsze pełen gości muzyków. Natomiast babcia, która przepięknie śpiewała, uwielbiała ich gościć i gotować dla wszystkich obiady. To był dom rozśpiewany, pachnący rosołkiem i wypiekami. – A wasz dom rodzinny był podobny? – Tak było szczególnie w latach 70. i 80., gdy tato grał w krakowskich klubach, przede wszystkim w Piwnicy pod Baranami, pod Jaszczurami czy w Kolorowej. Panowie spotykali się tam, żeby grać jazz, muzykę Jana Kantego Pawluśkiewicza i Marka Grechuty, czy muzykę Piwnicy pod Baranami. Mieszało się więc krakowskie towarzystwo. Ale tak zawsze było, że wokół Rynku wszyscy się znali. Do tej pory – pomijając czas pandemii – nie da się wyjść na Rynek, żeby kogoś znajomego nie spotkać. Wtedy byli to głównie pan Piotr Skrzynecki, pani Krystyna Zachwatowicz, która przecież inicjowała działalność Piwnicy, gdzie tato dużo grał. W naszym domu kłębiło się dużo osób. Oglądając zdjęcia z wesela moich rodziców, widać tłum towarzystwa artystycznego Krakowa. Na tych fotografiach na niewielkiej przestrzeni kotłuje się około stu osób, a wśród nich właśnie Piotr Skrzynecki czy pani Ewa Demarczyk oraz całe towarzystwo muzyczne i aktorskie tamtejszego Krakowa.
– Pani rodzice pobrali się z początkiem lat 70. A później?
– Później też się u nas dużo grało, spotykało się w kuchni przy dużym stole. My, dzieci, nieszczególnie śpiewaliśmy, tylko biegaliśmy. Śpiewano też arie operowe. A jak przyjeżdżały Wały Jagiellońskie, to wtedy była zabawa na całego. Karty, poker, my na barana i fikołki. W latach 90., gdy sama byłam nastolatką, tata coraz więcej wyjeżdżał, więc takich spotkań było już mniej.
– Pamiętam ze wspomnień zarówno pana Zbigniewa, jak i jego siostry Elżbiety Wodeckiej-Smosarskiej, że pani dziadek dość zasadniczo podchodził do ich wykształcenia muzycznego, w szczególności pani taty. Czy pan Zbigniew też wywierał na was presję?
– Na szczęście nie. Dzięki Bogu nie. Tato wielokrotnie podkreślał, że miał trudne dzieciństwo, jeśli chodzi o ćwiczenie gry na instrumencie. Bo gdy inni chłopcy biegali po łąkach i grali w piłkę, on po kilka godzin dziennie musiał ćwiczyć. Dziadek był znakomitym muzykiem i nie pozwalał na byle jakie granie. Pilnował, aby tato intensywnie ćwiczył już od szkoły podstawowej. Ale tato nie przeniósł tego na nas, chociaż też chodziliśmy do podstawowej szkoły muzycznej. Dzięki temu mieliśmy dużą przyjemność niećwiczenia, gdy tato był w domu. Po prostu nie mógł wytrzymać, gdy graliśmy na instrumentach. Nauka gry na przykład na skrzypcach, jak się ma 7 lat, jest bardzo trudna. Żeby nie fałszować, trzeba poświęcić kilka lat i mieć jednocześnie znakomity słuch. W moim przypadku był to obój. Jak zaczynałam grać, tato wychodził. Nie był w stanie tego znieść ( uśmiech). Najlepiej znosił naszą grę na fortepianie. Na początku próbował z nami ćwiczyć. Chciał być kochany. Ale po pięciu minutach dostawał szału i wychodził. Po dwóch, trzech latach szkoły podstawowej skończyło się na tym, że graliśmy, gdy taty nie było w domu, żeby nie narażać się na jakąś niecierpliwość z jego strony.
– Nie tylko nie graliście przy nim, ale nie słuchaliście razem muzyki, prawda?
– Tato nie przepadał za muzyką popularną. Śpiewanie, granie w domu – tak. Ale radio nie mogło być włączone. Gdy słuchaliśmy swojej muzyki, to tylko na słuchawkach walkmana albo w swoim pokoju. Tato nie przepadał za muzyką, którą moglibyśmy nazwać popową. Jesteśmy wychowani na muzyce Nata Kinga Cole’a, Quincy’ego Jonesa czy Franka Sinatry, ale gdy tato wracał do domu, to „muzykę radiową” się wyłączało. Chodziło o to, żeby nie drażnić jego słuchu. Czasami może też chodziło o zwykłe zmęczenie. Muzykę z radia nazywał „brzęczącą”. A także określał ją jako „popelinę”. Tak mówił o części muzyki środka, adresowanej do masowego odbiorcy, o muzyce, która nie wychodzi z jakichś form, norm i ma być lekka i przyjemna. To, co nie drażni tłumu, drażni artystów, dla których nawet piosenka jest kompozycją, a nie jakimś biciem rytmu i wymyśloną na syntezatorze melodyjką. Tata cenił kompozycję. Uważał, że muzyk powinien mieć wykształcenie muzyczne i dopiero wtedy może sobie robić, co chce. Nie lubił bylejakości w muzyce.
– Na różnych etapach życia ma się różne relacje z rodzicami. Jak pani patrzy z perspektywy czasu, to jakim ojcem był Zbigniew Wodecki?
– To bardzo proste. Tato dla wszystkich był taki sam – wobec rodziny, przyjaciół. Nawet wobec muzyków. Szybko skracał dystans i przyjaźnił się z ludźmi. Dla nas był bardzo fajny i partnerski. Nie ukrywam, że jak byliśmy mali, nie interesowaliśmy go w sensie