Henryk Martenka,
Roześmiałby się ten, kto odniósłby te przymioty do cech polskich. Wszak każdego dnia przekonujemy się sami, jak potrafimy skutecznie walczyć, kłócić się i zabiegać, by zniszczyć antagonistę, a zacięta toczona walka staje się coraz bardziej bezwzględna i brutalna. Na tym ponoć polega polityka. Szkoda, że dzieje się to między swymi, bo tylko w Polsce okazujemy się tak waleczni, prowadząc tę toksyczną, międzyplemienną wojenkę. Ale już gdy znajdziemy się poza ojczyzną, polska natura ze żrącej zaczyna łagodnieć i przystawać do nowych warunków. Precyzyjnie przeczy tej, którą znamy znad Wisły. Staje się dobrze postrzegana, nawet przydatna. Tak działa czynnik zewnętrzny: życie na obczyźnie. Chemicy mają dobre porównanie: fluor, chlor czy brom to silnie żrące gazy, ale wystarczy podziałać na nie sodem, by utraciły fatalne właściwości i stały się nieszkodliwymi kryształkami soli.
Metamorfoza, jaka odróżnia Polaka w kraju od Polaka na obczyźnie, zajmuje nie tylko nas. Niemcy nazwali to nawet mistrzostwem świata w integracji, gdyż nieznane w Niemczech są przypadki, by zarzucano Polakom zdradę, brak lojalności i patriotyzmu, czyli to, co stanowi polityczne paliwo konfliktu wyniszczającego nas w kraju. Niemców zaś niepokoi to, że Polacy tkwią w głębokim cieniu, integrują się bezszelestnie, nie tworzą żadnych lobby, nie wchodzą w struktury władzy, nie interesują się polityką, nawet w samorządach. Polacy są zauważalni w swych zawodach, mają świetną markę, ale pomysł, by grono deputowanych polskiego pochodzenia stworzyło klub w Bundestagu, brzmi tak abstrakcyjnie jak wniosek o pokojowego Nobla dla Łukaszenki. Bo grona deputowanych o polskich korzeniach nie ma.
Pół wieku istnieją w Niemczech Rady Integracyjne reprezentujące interesy cudzoziemców, czytam na portalu Deutche Welle, do których może zostać wybrany nawet ten, kto nie ma niemieckiego obywatelstwa. Wystarczy, że mieszka na danym terenie. Zgłaszają ich organizacje imigranckie, partie, społeczności lokalne. W Radach Integracyjnych Nadrenii Północnej-Westfalii działają przedstawiciele 70 narodów, ale prawie nie ma w nich Polaków! Warum? Przecież żyje tam 650 tysięcy naszych! Aktywni politycznie w ojczyźnie, za granicą wtapiamy się w społeczne tło. Znikamy, jakby nas nie było! Nie jest to tylko zjawisko niemieckie. Polacy stronią od członkostwa w organizacjach mających wpływ na politykę, i to zarówno na szczeblu komunalnym, landowym (stanowym), jak i federalnym.
Żeby to potwierdzić, o obecność Polaków na stanowiskach wybieralnych zapytałem zagranicznych współpracowników „Angory”, wiele lat żyjących poza Polską. „Możemy mówić o sporej grupie Polaków żyjących we Francji, lepiej lub gorzej zintegrowanych, czasami radzących sobie nad Sekwaną naprawdę dobrze. Ale o Polonii działającej wspólnie, mającej jakikolwiek znaczący wpływ na życie społeczne czy intelektualne dookoła, raczej nie można mówić” – jednoznacznie stwierdziła Magda Sawczuk z Paryża. „We Włoszech Polacy to niecałe 2 proc. cudzoziemców, ale to nacja rozpoznawalna dzięki Janowi Pawłowi II. Ważne urzędy Polacy piastują tylko w Watykanie, a życie społeczne i kulturalne koncentruje się wokół polskich kościołów. Na włoską politykę Polonia nie ma realnego wpływu, chociaż część polskiej społeczności – zwłaszcza ta, której przysługuje prawo wyborcze – potrafi się łudzić, że jest inaczej” – napisała z Rzymu Agnieszka Nowak-Samengo. „Odnoszę wrażenie, że Polacy w Czechach są też «zintegrowani bezszelestnie». Kiedyś pojedyncze osoby z Zaolzia można było odnaleźć w czeskim parlamencie, teraz już nie” – odpowiedziała Ewa Klosova z Pragi. Najbardziej zacukał się Cezary Stolarczyk, nasz człowiek na Florydzie, który napisał: „Ani w Tampie na środkowej Florydzie, ani chyba nigdzie na Florydzie nie ma Polaka na znaczącym wybieralnym stanowisku. W Kongresie USA jest kilkoro Amerykanów polskiego pochodzenia, ale specjalnie się z tym nie obnoszą...”.
Stany Zjednoczone są dla Polaków ważniejszym miejscem na Ziemi niż Bundesrepublik. Żyje tam naszych niemal 10 milionów, a przybyliśmy tu kilkanaście lat wcześniej niż legendarni angielscy Ojcowie Założyciele (1620). Nasi wcześniej stali się Amerykanami niż Włosi, Żydzi i Irlandczycy. I co? I nic. Choć walczył tu Kościuszko i umierał Pułaski, niewielu z naszych wykazało zmysł polityczny i trafiło do instytucji państwa. Owszem, sam pamiętam dobroduszną senator Barbarę Mikulski, demokratkę z Marylandu; oglądałem też w amerykańskiej telewizji senator Lisę Murkowski, a zapamiętałem ją, bo jest z mojego rocznika i pochodzi z Alaski. Kojarzę też kongresmena z New Jersey Toma Malinowskiego, ale tylko dlatego, że urodził się w Słupsku, zaś czytałem niedawno, że w jednym z miasteczek New Jersey wybrano na burmistrza 24-letniego Daniela Gołąbka, urodzonego tamże i z tego powodu mającego szansę nawet na prezydencką karierę. That’s all. Czy 10-milionowa polska diaspora też integruje się bezszelestnie?
Jest bardzo wielu Polaków na świecie, którzy zrobili kariery w nauce, sporcie, kulturze i biznesie, ale niewielu z nich uwiodła polityka. Czyżby uważali, jak poczciwa Solejukowa w moim ulubionym serialu „Ranczo”, że lepiej dorabiać się uczciwie?