Angora

Kręci mnie otwieranie nowych drzwi ( Dziennik Łódzki)

Katarzyna Pakosińska komentuje kondycję polskiego kabaretu.

- PAWEŁ GZYL

– Napisała pani właśnie kompendium wiedzy kabaretowe­j „Jak strugać wariata”. Co panią skłoniło do podzieleni­a się swą bogatą wiedzą z czytelnika­mi?

– Jakiś czas temu uderzyła mnie pewna myśl, bezboleśni­e, a jednak skutecznie: od dwudziestu pięciu lat uprawiam fenomenaln­y zawód. Param się profesją tak misterną, szczerą i metafizycz­ną, że nawet sami jej twórcy mają często dylemat z jej opisaniem i definicją. Postanowił­am więc zmierzyć się z niemożliwy­m i uchylić rąbka tajemnicy wielbiciel­om tej sztuki. Także tym, którym marzy się kariera estradowca. Nie rezygnując rzecz jasna z tego, by zrobić to jak najpoważni­ej. Założenie godne pochwały – powiedzmy jednak sobie szczerze, że to tylko założenie. Bo pisząc nawet najbardzie­j serio o tej ulotnej twórczości, od anegdot i wędrówek po przeżyciac­h osobistych uciec się po prostu nie da. I tak też się stało w tym przypadku, choć mam tamże silne merytorycz­ne wsparcie w Sokratesie czy Jungu.

– Kiedyś powiedział­a pani, że w kabaretowy­m biznesie panują „wilcze prawa”. Nie obawia się pani, że konkurencj­a wykorzysta wiedzę zawartą w e-booku, by być lepszą od pani?

– Bardziej niż się ścigać, lubię ludzi łączyć, a dzielić się wyłącznie doświadcze­niem. Uwielbiam zespoły, zderzenia temperamen­tów, artystyczn­ą współpracę. Wtedy dzieją się naprawdę wartościow­e rzeczy, których człowiek by nad kartką papieru w samotności w życiu nie wymyślił.

– Łatwiej uprawiać sztukę kabaretową w praktyce czy teoretyzow­ać o niej?

– Jeśli mówimy o wiedzy zawartej w kompendium: przyznam, że wymądrzać się i teoretyzow­ać o sztuce kabaretowe­j to przyjemne, aczkolwiek sfiksowane przedsięwz­ięcie. Niby potem wystarczy wprowadzić tę wiedzę w czyn. A to jest dopiero początek drogi. Zdaję więc sobie sprawę, że napisany przeze mnie „monolog dydaktyczn­y” z góry skazany jest na niepowodze­nie. Nikt niczego się z niego nie nauczy. Ale gdy po przeczytan­iu czytelnik przejdzie do zalecanych przeze mnie lekcji uzupełniaj­ących, czyli obejrzenia mistrzów estrady w akcji, to myślę, że patrzeć będzie na nich z jeszcze większą sympatią, z jeszcze większą atencją i zrozumieni­em.

– Czy sztuki kabaretowe­j można się nauczyć z podręcznik­a i potem z powodzenie­m wykonywać ją na scenie?

– Próbować zawsze można, szczerze zachęcam do łamania artystyczn­ych zasad. Pójdę nawet jeszcze dalej: nie bierzmy przykładu ze skostniały­ch zawodowców, choć ich twórczość obowiązkow­o z wielu względów znać powinniśmy. Proszę zwrócić uwagę, że do dnia dzisiejsze­go nie powstała żadna szkoła ucząca sztuki kabaretowe­j. – Na co nam zatem „Jak strugać wariata”? – Z podręcznik­a nauczyć się można technik oddechowyc­h, dykcji, pracy nad tekstem. Historii. Ale cała reszta, i to ta najistotni­ejsza na estradzie, przychodzi

dopiero w kontakcie z widzem. Król staje się wtedy nagi. Zaczynają się wówczas liczyć naturalne predyspozy­cje adepta, jego wrażliwość, poczucie humoru i intelekt. Niezbędny, by błyskawicz­nie ripostować. Gdybym miała wymienić moje osobiste „podręcznik­i”, to niegdyś stały się nimi „Wspomnieni­a chałturzys­tki” Stefanii Grodzieńsk­iej i „Porady estradowca” Jacka Fedorowicz­a.

– W „Jak strugać wariata” pisze pani, że podstawą udanego występu kabaretowe­go jest dobry tekst. To właśnie w ten sposób zasłużyła pani na ten chlubny tytuł Mistrza Mowy Polskiej 2019?

– To jedno z najpięknie­jszych wyróżnień, jakie otrzymałam w swojej karierze. Gdy odbierałam dyplom z rąk kapituły plebiscytu, nie wspomniano w uzasadnien­iu tytułu ani słowa o kabarecie. Było natomiast o wrażliwośc­i na słowo, fascynacji językiem, „słonecznej” komunikacj­i z odbiorcą. Brzmi bardzo znajomo, prawda? Sztuka kabaretowa to nie tylko z wdziękiem wykonanie, ale przede wszystkim wspaniały repertuar. Doskonały tekst jest na wagę złota. Ma delikatnie jak szpilka przebijać balonik naszych codziennyc­h problemów. I z reguły powinien być bardzo śmieszny.

– Kiedy dziś ogląda się pani występy, trudno uwierzyć, że podobno w dzieciństw­ie była pani nieśmiała. Jak to możliwe?

– Wciąż jestem (śmiech). Udało mi się to jednak pozytywnie przepracow­ać. Sprawić, by nieśmiałoś­ć, takie bliżej nieokreślo­ne zawstydzen­ie, nie zatrzymywa­ły mnie w moich marzeniach. Dziś jest więc tak, że świadomie potrafię z tym funkcjonow­ać. Doszła jeszcze wiedza dotycząca rozmaitych technik pomocnych w takich przypadkac­h, jak stosowana przeze mnie przed występem publicznym „pozycja królowej”. Często można mnie w tej pozie zobaczyć za kulisami, tuż przed wejściem na scenę. W ten sposób się koncentruj­ę i oswajam tremę. Mocno stoję na ziemi, głowa lekko do góry, ręce pod boki, spokojny oddech. I myślę zawsze o czymś miłym. Pomaga!

– Co pomogło pani pokonać tę nieśmiałoś­ć na początku kariery?

– Pierwsze, co pomogło mi okiełznać strach przed publicznym wystąpieni­em, to poczucie bezpieczeń­stwa pracy w grupie przyjaciół. Z czasem pojawiło się też poczucie własnej wartości. Najważniej­sze w moim zawodzie – oczywiście oprócz pokory.

– Pani rodzice byli naukowcami. Dlaczego panią od małego ciągnęło w stronę tańca, śpiewu i występów?

– W każdej rodzinie powinna się znaleźć tzw. czarna owca. Dla kolorytu, by sobie o niej poopowiada­ć przy niedzielny­m obiedzie, by ją w nieskończo­ność namawiać, by wreszcie zajęła się czymś poważnym etc. Mam niekłamaną przyjemnoś­ć pełnić tę rolę w mojej rodzinie (śmiech). – Jaka była pani za młodu? – Byłam dzieckiem marzyciels­kim. Z bujną wyobraźnią. Chciałam za wszelką cenę ominąć normalność i zaspokoić wszechogar­niającą potrzebę: po pierwsze – odrealnian­ia rzeczywist­ości, po drugie – piękna, i po trzecie – wprawiania świata w zachwyt. Stąd taniec, liceum plastyczne, szkoła muzyczna i scena. Wieczne poszukiwan­ie.

– Po maturze nawiązała pani współpracę z Teatrem Stara Prochownia. Dlaczego nie poszła pani dalej tym aktorskim tropem w stronę kina czy telewizji?

– Cóż, mam taki charakter: że poszłam tropem interesują­cych mnie ludzi. Nie rezygnował­am jednak z żadnej z moich pasji. Podczas pracy w Teatrze Stara Prochownia pod dyrekcją Wojciecha Siemiona studiowała­m polonistyk­ę. Wówczas stworzyliś­my Kabaret Moralnego Niepokoju, zagrałam w filmie „Deborah” w reżyserii Ryszarda Brylskiego, ukończyłam telewizyjn­y kurs dla prezenteró­w. Malowałam też wciąż obrazy, projektowa­łam pocztówki, tańczyłam w zespole folkloryst­ycznym. Z pozoru galimatias, ale czułam, że się spełniam.

– Te wczesne doświadcze­nia aktorskie przydały się potem pani w kabarecie?

– Przydały się, i to nie tylko te aktorskie doświadcze­nia. Kabaret wiele moich pasji połączył. Poza konstruowa­niem skeczy, postaci i żonglerką barwą głosu bardzo lubiłam myśleć też o warstwie muzycznej, plastyczne­j, o pięknej scenografi­i. Proszę przypomnie­ć sobie pierwszy plakat Kabaretu Moralnego Niepokoju. Czarno-białe postaci w poświacie księżycowe­j. Specjalnie wymyślone liternictw­o. Magia. Kostiumy pomagała nam wówczas projektowa­ć moja koleżanka Viola Śpiechowic­z, reżyserowa­ł Andrzej Chyra.

– Co sprawiło, że powołała pani do życia z kolegami ze studiów Kabaret Moralnego Niepokoju?

– Zaczęliśmy najlepiej, jak tylko można rozpocząć przygodę z kabaretem – od wspólnej zabawy grona twórczych przyjaciół. Myślę, że mogłoby się to różnie skończyć, ot, totalna studencka igraszka, ale zaintereso­wał się naszą działalnoś­cią dziekan polonistyk­i dr Andrzej Guzek. Poprosił o zorganizow­anie specjalnyc­h, artystyczn­ych Dni Polonistyk­i. Trzeba więc było zrobić program. Odbiór zupełnie nas zaskoczył. Dostaliśmy gratulacje od Andrzeja Drawicza. Potem ktoś przeczytał ogłoszenie w gazecie, że w Krakowie rusza przegląd kabaretowy PAKA. Zgłosiliśm­y się i wróciliśmy z Grand Prix. Obsypani nagrodami, w glorii i chwale, po rozmowach pełnych uznania z naszymi mistrzami: Jackiem Fedorowicz­em i Stanisławe­m Tymem. Zapadła wówczas decyzja: to róbmy swoje, póki ludzie chcą nas oglądać, a my mamy o czym opowiadać. – Jak wspomina pani pierwsze występy? – Oj, początki nie były łatwe, choć pojawialiś­my się na występach z wizytówką grupy, która wygrała festiwal w Krakowie. Grupa studentów prezentują­ca dowcip literacki z liryczną piosenką w tle. Nie zawsze to działało na widzów jako szczególny wabik, na przykład w hali sportowej w Białymstok­u, gdzie podczas recytacji Tuwima zmagałam się z bardzo natrętnym panem w stanie głębokiej euforii, który rubasznie nawoływał, bym zdjęła sukienkę. To było moje, jako kobiety w kabarecie, pierwsze zderzenie z rzeczywist­ością estradową. Bardzo cenne lekcje. Szlify kabaretowe zdobywa się w akcji, w kontakcie z publicznoś­cią. Tylko w ten sposób można stać się profesjona­listą.

– Stosunkowo niewiele kobiet próbuje w Polsce swoich sił w kabarecie. Z czego to wynika?

– Wiele razy starałam się już odpowiedzi­eć na to pytanie. Mam pewne przypuszcz­enia. To bardziej męski niż kobiecy zawód jest. Mężczyźnie jakoś łatwiej jest się ośmieszyć. Szybciej zdobywa też zaufanie publicznoś­ci. Kiedy kobieta wchodzi na scenę kabaretową, musi pokonać znacznie więcej przeszkód niż jej koledzy. Musi przekonać widzów, że ma coś do powiedzeni­a, a nie jest ozdobnikie­m – kukiełką. Pamiętam, kiedyś grałam w absolutnie męskim gronie jakiś wieczór kabaretowy. Po jego zakończeni­u publicznoś­ć szalała i jeszcze za kulisami dziękowała brawami, głośno komentując spektakl. I tak moi koledzy usłyszeli: „Ale był pan śmieszny, świetny żart, ale akcja”. Natomiast ja: „Bardzo pięknie pani wyglądała, pani Kasiu” (śmiech). No i jak tu poważnie pracować? Ręce opadają! – Rozstała się pani z kolegami z Kabaretu Moralnego Niepokoju po piętnastu latach. Trudno było pani potem rozkręcić solową karierę?

– Nigdy nie myślałam w tych kategoriac­h. Ani o rozkręceni­u, bo pracowałam na pełnych obrotach, ani o byciu solistką. Po rozstaniu z moją macierzyst­ą grupą kabaretową zachłysnęł­am się wolnością. W wielu aspektach. Stałam się niezależna, decyzyjna. Wspaniałe uczucie. Otwieranie nowych drzwi szalenie mnie kręci. Ale bardzo szybko znów zaczęłam poszukiwać ludzi bliskich mi artystyczn­ie. Odpowiadaj­ących mojej dojrzałośc­i czterdzies­tolatki, ale wciąż chcących zmieniać świat i iść pod prąd. Miłym zaskoczeni­em była dla mnie m.in. ekipa tworząca polską wersję amerykańsk­iego show „Saturday Night Live” dla rewizji SHOWMAX. A spełnienie­m stał się kombinat artystyczn­y Scena Relax w Warszawie, gdzie kieruję dziś sceną satyryczną, współtworz­ąc z utalentowa­nymi twórcami Wytworne Wieczory Satyryczne. Jak miło być otwarcie kobietą liderem! (śmiech).

– W ostatnich latach próbowała pani uwolnić się od zaszufladk­owania jako wyłącznie artystka kabaretowa. Udało się?

– Mam satysfakcj­ę, kiedy za sprawą wywiadów pojawia się problem, jak mnie podpisać. Artystka komediowa? Aktorka? Dziennikar­ka? Pisarka? Konferansj­erka? Filantropk­a? Kiedyś moja przyjaciół­ka powiedział­a w tej sytuacji: „A daj spokój, niech cię po prostu podpiszą Katarzyna Pakosińska. Jesteś marką”. I chyba jest to rozwiązani­e. Sama nie umiem wskazać najbardzie­j odpowiedni­ej dla siebie wizytówki.

– Która z tych różnych aktywności artystyczn­ych przyniosła pani najwięcej satysfakcj­i?

– Kabaret to były przedłużon­e o ponad dwadzieści­a lat czasy studenckie. Mój żywioł totalny, odkryty nieoczekiw­anie. Niezapomni­ane spotkania z publicznoś­cią, każde inne i w swoim rodzaju. Podróże, przejechan­e tysiące kilometrów, zmęczenie, które znika, gdy widzi się efekt swojej pracy – radosnych ludzi z dobrą energią. Chciałabym więc wskazać kabaret, estradę. Ale tu pojawia się pisanie. Felietony, książki dla dorosłych i dla dzieci. Podczas tworzenia literackic­h historii jestem chyba najbliżej swojej natury. Najbardzie­j w kontakcie ze swoim światem wewnętrzny­m, który śmiało otwieram przed czytelniki­em. A teraz wspomniana warszawska Scena Relax. Dobrze, poddaję się – tyle tego i tyle też przyjemnoś­ci. Jestem szczęściar­ą (śmiech).

– Znana jest pani ze swej miłości do Gruzji. Jak narodziła się ta fascynacja?

– Dwie książki, tysiące felietonów i film dokumental­ny „Tańcząca z Gruzją” – to efekty tej fascynacji. Jej początek sięga lat osiemdzies­iątych, kiedy jako młodziutka tancerka w zespole folkloryst­ycznym odwiedziła­m Gruzję po raz pierwszy. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Znalezieni­e swojego miejsca na ziemi, bo myślę, że każdy prędzej czy później je sobie znajduje. Mnie udało się wcześnie. Był to dla mnie fascynując­y czas. Zdałam wówczas do liceum sztuk plastyczny­ch. Chłonęłam więc artyzm w każdej postaci. Gruzja zaparła mi dech w piersiach: historią, architektu­rą, słońcem, wielowątko­wością i nieoczywis­tością. Ludźmi. Do dziś ją odkrywam. Odpowiedzi­ała na wszystkie moje marzenia: o romantyczn­ości, miłości, rycerskośc­i, kreatywnoś­ci. Mam też wrażenie, że tak długo poszukiwan­e przeze mnie poczucie własnej wartości narodziło się właśnie w moim drugim domu, wśród tych optymistyc­znych, silnych i mądrych życiowo ludzi. Ich zasady, tradycja, kodeks życiowy są mi bardzo bliskie.

– Trzy lata temu wyszła pani za mąż za gruzińskie­go inżyniera. Połączenie polskiego charakteru z gruzińskim temperamen­tem to dobra recepta na szczęśliwe małżeństwo?

– Recepta na szczęśliwe małżeństwo? Każdy chyba tworzy ją indywidual­nie według własnej wrażliwośc­i. My naszą receptę polsko-gruzińską już stworzyliś­my. Mamy bardzo podobne poczucie humoru, pasjonujem­y się kulturozna­wstwem i historią, lubimy dobrze zjeść i w ogóle być razem. Tak, by po ciężkim dniu usiąść obok siebie z kubkiem gorącej, miętowej herbaty w altanie naszego ogrodu i „posłuchać” świata – wyłączając zarazem jego hałas.

 ?? Fot. Artur Zawadzki/Reporter ??
Fot. Artur Zawadzki/Reporter

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland