Szukamy ciągu dalszego – Człowiek o żelaznych płucach
Stefan Majewski, reprezentacyjny piłkarz, nie zwalnia tempa.
Grał na pozycji obrońcy. Bardzo ambitny i waleczny na boisku. Wielokrotny reprezentant Polski, dla narodowej drużyny strzelił cztery bramki. Zaczynał od gry w klubach bydgoskich, potem przez wiele lat reprezentował barwy Legii Warszawa. W stołecznym zespole wystąpił 159 razy i zdobył 16 goli.
Na nasze spotkanie w stolicy Stefan Majewski przyjeżdża spod Warszawy. Był w Uniejowie. Od wielu lat jest dyrektorem sportowym Polskiego Związku Piłki Nożnej i szefem Departamentu Szkolenia i Reprezentacji Narodowych. – Trwa ostatnie czytanie Narodowego Modelu Gry. Jest to projekt systemu 1-3-5-2, mówiący o grze trzema zawodnikami w obronie. Spotkali się wszyscy współtwórcy tego projektu i trenerzy reprezentacji narodowych – mówi.
Był prekursorem tego pomysłu w Polsce. I wprowadzał go już do życia przed laty. – Teraz, po mistrzostwach świata U-20 zdecydowaliśmy, iż w ten sposób będą grały nasze drużyny młodzieżowe. Podczas ostatnich mistrzostw świata U-20, trzy drużyny z pierwszej czwórki grały tym systemem. Mistrz – Ukraina, wicemistrz – Korea Południowa i Włosi. To bardzo ofensywny system – trzech obrońców – pięciu pomocników.
Zaznacza, że to nie ma być biblia, tylko inspiracja, coś, co wskazuje pewne kierunki, z których trenerzy mają korzystać, a zawodnicy się rozwijać. – Spotkanie w Uniejowie to zespołowa praca nad poprawianiem ostatnich błędów. Ten projekt, podobnie jak inne, jest do publicznego wglądu i można go pobrać przez internet na stronie PZPN. Staramy się, aby był to koncept ogólnonarodowy, niech go czytają i wprowadzają w życie.
Jego zdaniem to przyszłość piłki nożnej. – Ludzie tego nie znają, dlatego trzeba ich edukować. Wielu już o tym myśli.
Dyrektor sportowy PZPN odpowiedzialny jest za wszystkie reprezentacje oprócz I drużyny narodowej. Funkcję tę sprawuje już od ośmiu lat, od czasu, kiedy prezesem Związku został Zbigniew Boniek. – Udało mi się już trochę zrobić. System 1-3-5-2 to skutek mojej pracy. Niektórzy już tak grają, inni dopiero będą. Trzeba być elastycznym, będziemy to wprowadzać w kadrze, U-20, bo wielu zawodników z tej drużyny wchodzi później do pierwszej reprezentacji. To bezpośrednie zaplecze naszej narodowej kadry.
Jak zauważa, tu ważną rolę odgrywa trener, który musi to koordynować i ustawiać zawodników na boisku. Dlatego konieczne było uporządkowanie wielu publikacji na ten temat.
Nie zaprzecza, że ma różne pomysły, że jest teoretykiem, myślicielem w kadrze. Ale dodaje, że jest też praktykiem. – Pracujemy nad tym z młodymi ludźmi. Słuchamy się wzajemnie i wypracowujemy konsensus.
Kiedyś, jak zauważa, wiele kwestii wychodziło z uczelni. – Tam uczono wszystkiego. Dziś są specjalizacje. A ktoś musi koordynować całość i brać za to odpowiedzialność. Zależy nam na mądrym wychowaniu młodych zawodników. Trenerów trzeba też kształcić. Konieczna była zmiana filozofii w ich edukacji.
Pochodzi z Bydgoszczy. Tam się urodził i spędził młodość do 22. roku życia. Wychowywał się w rodzinie kolejarskiej. Ukończył Technikum Chemiczne, gdzie zdał maturę. Wcześniej uczył się w Technikum Kolejowym. – Ale już wtedy grałem w III lidze, w drużynie Zachemu Bydgoszcz. I trzeba było łączyć naukę z treningami. Dlatego wylądowałem w szkole chemicznej, wieczorowej.
Niedaleko miejsca, gdzie mieszkał, były dwa boiska – łąka z bramkami. – O 10 lat starszy brat chodził tam grać i mnie zabierał. Początkowo robiłem jako słupek. Złamano mi nos. Ale potem zacząłem grać z chłopakami. I wciągnęło mnie.
Na treningu okolicznych drużyn wypatrzył go szkoleniowiec Marian Stachowicz. I trafił wówczas do A-klasowej drużyny. Do trampkarzy. Miał 14 lat.
Zaczynał od stania między słupkami. Potem, jak wspomina, zaczął jako obrońca. – To było w juniorach. Dostrzeżono we mnie potencjał, bo będąc jeszcze trampkarzem, grałem już w juniorach, a nawet w drużynie seniorów.
I wtedy zobaczył go Kazimierz Gurtatowski. Dzięki niemu znalazł się m.in. w kadrze województwa. – I wtedy jako 15-latek przeszedłem do Zachemu, późniejszego Chemika Bydgoszcz. Grałem tam sześć lat. W III lidze. Występowałem w środku pola jako pomocnik.
Potem był klub Zawisza, gdzie rozegrał 30 meczów, strzelając 4 gole. Uznawany był za zawodnika o żelaznych płucach. Przyznaje, że pojawiły się propozycje z innych klubów. – Chciałem jednak skończyć szkołę i zdać maturę. Do Zawiszy
przeszedłem krótko przed egzaminem dojrzałości. I awansowałem z tym zespołem do I ligi.
Kiedy miał 19 lat, Jacek Gmoch powołał go na konsultacje do pierwszej reprezentacji Polski. – Po raz pierwszy w życiu miałem możliwość kontaktu z takimi zawodnikami jak Kazimierz Deyna, Lesław Ćmikiewicz, Henryk Kasperczak. Grałem z nimi w jednej formacji.
W kadrze zadebiutował rok później. Ale była to II reprezentacja. Powołał go Ryszard Kulesza. – Zagrałem na stadionie Zawiszy, czyli jakby u siebie. Wiele zawdzięczam trenerowi Kuleszy.
Po roku w Zawiszy trafił do stołecznej Legii. – Wolałem Lecha Poznań, ale Zawisza to klub wojskowy, nie chcieli się zgodzić. Dogadali się z Legią, która była wiodącym polskim zespołem. To mi odpowiadało. I w styczniu 1979 roku po raz pierwszy wystąpiłem na stadionie przy ul. Łazienkowskiej.
Wcześniej zadebiutował już w pierwszej reprezentacji kraju. Zagrał w meczu z Finlandią, wygranym przez Polaków 1:0. Strzelił gola. Potem miał jechać na mistrzostwa świata do Argentyny, ale nie udało się. – Byłem pierwszym rezerwowym, który się nie załapał. Jechało tylko 22 zawodników.
Potem kariera potoczyła się szybko. W Legii Warszawa występował przez sześć lat. W meczu ligowym zadebiutował w marcu 1979 r. ze Śląskiem Wrocław. Strzelił w tym spotkaniu dwie bramki. Ze stołeczną drużyną dwukrotnie zdobywał Puchar Polski. Przez dwa lata był kapitanem zespołu.
Regularnie grał także w kadrze narodowej. Śmieje się, że miał szczęście do debiutów. Co ciekawe, w Legii pierwszy mecz zagrał w koszulce z numerem 10. – Czułem się wyróżniony. Była to bowiem koszulka po Deynie.
Pojechał na mistrzostwa świata do Hiszpanii. Zagrał we wszystkich siedmiu meczach polskiej reprezentacji. Występował z koszulką z numerem 10. I strzelił bramkę, decydując o medalowym, trzecim miejscu meczu z Francuzami. Polska wygrała wtedy 3:2.
Cztery lata później pojechał na MŚ w Meksyku. Po powrocie zakończył karierę. Bilans występów z orzełkiem na piersi to 40 meczów i 4 strzelone bramki.
Nie ukrywa, że miał sporo propozycji gry za granicą. – Były oferty z Francji, Grecji, Niemiec. Niestety, przepisy nie zezwalały na wyjazd przed 30. rokiem życia.
W 1984 r. miał, jak to określa, czas kontuzji. – I bardzo mi to pomogło. Bo dzięki temu otrzymałem zgodę na wyjazd za granicę. Pomógł mi w tym ówczesny szef resortu sportu minister Marian Renke.
W listopadzie 1984 r. wyjechał do RFN. W Bundeslidze występował w drużynie Kaiserslautern. Zadebiutował w meczu z Bayernem Monachium. – To był solidny zespół, najczęściej w środku tabeli. Grałem tam dwa i pół roku. Byłem bardzo zadowolony.
Odszedł, gdyż skończył mu się kontrakt. Ale dalej grał w Niemczech – w Arminii Bielefeld. Zrezygnował po roku, gdyż klub miał problemy finansowe. Potem trafił na Cypr do Apollonia Limassol. Tam występował przez rok, a później wrócił do Niemiec. Ostatnie lata kariery spędził we Freiburger FC. – To był klub II-ligowy. Ale wtedy zależało mi głównie na zdobyciu licencji trenerskich. Skończyłem kursy UEFA, a potem Wyższą Szkołę Sportową w Kolonii, zdobywając licencję PRO, najważniejszy rangą dokument trenerski.
Studia trwały osiem miesięcy. Grał i uczył się. – Dojeżdżałem tylko na mecze. 450 km, bo to były studia dzienne.
Na krótko wrócił do Polski i trenował stołeczną Polonię. – Wprowadziłem ich do I ligi. Niestety, nie mogłem porozumieć się z działaczami i odszedłem. Pojechałem znowu do Niemiec. Przez dwa lata pracowałem jako szkoleniowiec drużyny Kaiserslautern do 21 lat.
I wtedy przyjechali do niego działacze Amiki Wronki. Namówili na przejście do tego klubu. Zgodził się. Niebawem Amica zdobyła Puchar Polski. Miał kontrakt na dwa lata. Potem prowadził inne kluby, m.in. Widzew Łódź i Cracovię. W 2002 r. przez kilka miesięcy był asystentem Zbigniewa Bońka, kiedy ten został selekcjonerem reprezentacji. – A później, razem ze Zbyszkiem pracowałem w Widzewie, kiedy był prezesem klubu. Wprowadziliśmy drużynę do Ekstraklasy.
W Łodzi pracował kilka lat. I kibice go pokochali. Bo, jak mówiono, praktycznie z niczego zrobił zespół, który awansował do czołówki polskiej ligi. Do dziś wspominany jest w tym mieście z sentymentem. Oczywiście wśród sympatyków tego klubu.
Po odejściu z Widzewa trafił do Krakowa. I z Cracovią uzyskał najlepsze w historii IV miejsce tej drużyny w Ekstraklasie. Odchodził z podniesionym czołem. Jak mówi, miał wiele propozycji z różnych klubów, ale wybrał pracę w PZPN. Został szkoleniowcem drużyn młodzieżowych – U-23, U-21 i U-20. – Prowadziłem wszystkie te trzy zespoły.
Krótko, bo kilka miesięcy, był selekcjonerem pierwszej reprezentacji. Były to czasy po Leo Beenhakkerze. Jak tłumaczy, kończyły się rozgrywki o awans do MŚ. – Ktoś musiał tę drużynę poprowadzić. Po nim zespół kadry przejął Franciszek Smuda.
A on wrócił do drużyn młodzieżowych. – Prowadziłem je do chwili, kiedy prezesem Związku został Zbyszek Boniek. Od tego czasu jestem dyrektorem sportowym PZPN i szefem naszej Szkoły Trenerów w Białej Podlaskiej. Przez dwa lata musiałem kursować między Warszawą a tym miastem.
Jako trener nie był lubiany przez zawodników. Dla jednych despota, dla innych silny i stanowczy facet. Przylgnęła też do niego łatka „doktor”. Dlaczego? – Kiedy przyszedłem do Amiki na trening, z 20 osób bodaj połowa była kontuzjowana. Po rozmowie z lekarzem uznałem, że tak być nie może. I wprowadziłem zasadę, że dla każdego zawodnika najgorszą rzeczą jest kontuzja. Bo zabiera czas. Zaleciłem, aby kontuzjowani nie przebywali w obiekcie podczas treningu. I po trzech dniach okazało się, że na treningu jest 95 procent zespołu. Władze klubu zastanawiały się, jak to jest, że pracuje cały sztab lekarzy, masażystów, fizjoterapeutów, a przychodzi jeden człowiek i uzdrawia drużynę. Stąd stałem się „doktorem”.
O jego pracy opowiadano mnóstwo anegdot. – Miałem swoje zasady w życiu. Zawodnik jest najważniejszy. Ale chciałem, aby mnie traktowano podobnie. Byli tacy, którzy chcieli korzystać z życia. Alkohol, hazard, i dlatego nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka. Większość tych anegdot została dopowiedziana. Mówiono o mnie laptop, bo z nim chodziłem, a dziś prawie każdy przemieszcza się z takim przenośnym komputerem osobistym.
Jak mówi, laptop bardzo mu pomógł. – Nie tylko mnie, lecz i całej drużynie, choć nie wszyscy to przyjmowali. Niestety, wielokrotnie byłem krzywdzony przez dziennikarzy. Pisali nieprawdę.
Od 2008 r. pracuje też dla UEFA jako obserwator meczów. – Piszę sprawozdania, raporty. W ostatnim okresie byłem w grupie osób, które pracowały podczas meczów finałowych ligi europejskiej.
Czy czuje się spełniony jako sportowiec? – Jeśli ktoś był dobrym zawodnikiem w Polsce i za granicą, grał w dobrych klubach, występował na dwóch mistrzostwach świata, w jednym z najważniejszych meczów strzelił bramkę, trenował młodzież, a krótko także i pierwszą reprezentację, a od ośmiu lat jest dyrektorem sportowym PZPN, to można powiedzieć, że dużo osiągnął.
Jest jednak, jak zaznacza, bardzo ambitny. – Dlatego będę się starał, aby w dalszym ciągu robić coś dobrego dla polskiej piłki nożnej.
Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania „Ciągu dalszego”. Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać.