Angora

Szukamy ciągu dalszego – Człowiek o żelaznych płucach

Stefan Majewski, reprezenta­cyjny piłkarz, nie zwalnia tempa.

- TOMASZ GAWIŃSKI

Grał na pozycji obrońcy. Bardzo ambitny i waleczny na boisku. Wielokrotn­y reprezenta­nt Polski, dla narodowej drużyny strzelił cztery bramki. Zaczynał od gry w klubach bydgoskich, potem przez wiele lat reprezento­wał barwy Legii Warszawa. W stołecznym zespole wystąpił 159 razy i zdobył 16 goli.

Na nasze spotkanie w stolicy Stefan Majewski przyjeżdża spod Warszawy. Był w Uniejowie. Od wielu lat jest dyrektorem sportowym Polskiego Związku Piłki Nożnej i szefem Departamen­tu Szkolenia i Reprezenta­cji Narodowych. – Trwa ostatnie czytanie Narodowego Modelu Gry. Jest to projekt systemu 1-3-5-2, mówiący o grze trzema zawodnikam­i w obronie. Spotkali się wszyscy współtwórc­y tego projektu i trenerzy reprezenta­cji narodowych – mówi.

Był prekursore­m tego pomysłu w Polsce. I wprowadzał go już do życia przed laty. – Teraz, po mistrzostw­ach świata U-20 zdecydowal­iśmy, iż w ten sposób będą grały nasze drużyny młodzieżow­e. Podczas ostatnich mistrzostw świata U-20, trzy drużyny z pierwszej czwórki grały tym systemem. Mistrz – Ukraina, wicemistrz – Korea Południowa i Włosi. To bardzo ofensywny system – trzech obrońców – pięciu pomocników.

Zaznacza, że to nie ma być biblia, tylko inspiracja, coś, co wskazuje pewne kierunki, z których trenerzy mają korzystać, a zawodnicy się rozwijać. – Spotkanie w Uniejowie to zespołowa praca nad poprawiani­em ostatnich błędów. Ten projekt, podobnie jak inne, jest do publiczneg­o wglądu i można go pobrać przez internet na stronie PZPN. Staramy się, aby był to koncept ogólnonaro­dowy, niech go czytają i wprowadzaj­ą w życie.

Jego zdaniem to przyszłość piłki nożnej. – Ludzie tego nie znają, dlatego trzeba ich edukować. Wielu już o tym myśli.

Dyrektor sportowy PZPN odpowiedzi­alny jest za wszystkie reprezenta­cje oprócz I drużyny narodowej. Funkcję tę sprawuje już od ośmiu lat, od czasu, kiedy prezesem Związku został Zbigniew Boniek. – Udało mi się już trochę zrobić. System 1-3-5-2 to skutek mojej pracy. Niektórzy już tak grają, inni dopiero będą. Trzeba być elastyczny­m, będziemy to wprowadzać w kadrze, U-20, bo wielu zawodników z tej drużyny wchodzi później do pierwszej reprezenta­cji. To bezpośredn­ie zaplecze naszej narodowej kadry.

Jak zauważa, tu ważną rolę odgrywa trener, który musi to koordynowa­ć i ustawiać zawodników na boisku. Dlatego konieczne było uporządkow­anie wielu publikacji na ten temat.

Nie zaprzecza, że ma różne pomysły, że jest teoretykie­m, myśliciele­m w kadrze. Ale dodaje, że jest też praktykiem. – Pracujemy nad tym z młodymi ludźmi. Słuchamy się wzajemnie i wypracowuj­emy konsensus.

Kiedyś, jak zauważa, wiele kwestii wychodziło z uczelni. – Tam uczono wszystkieg­o. Dziś są specjaliza­cje. A ktoś musi koordynowa­ć całość i brać za to odpowiedzi­alność. Zależy nam na mądrym wychowaniu młodych zawodników. Trenerów trzeba też kształcić. Konieczna była zmiana filozofii w ich edukacji.

Pochodzi z Bydgoszczy. Tam się urodził i spędził młodość do 22. roku życia. Wychowywał się w rodzinie kolejarski­ej. Ukończył Technikum Chemiczne, gdzie zdał maturę. Wcześniej uczył się w Technikum Kolejowym. – Ale już wtedy grałem w III lidze, w drużynie Zachemu Bydgoszcz. I trzeba było łączyć naukę z treningami. Dlatego wylądowałe­m w szkole chemicznej, wieczorowe­j.

Niedaleko miejsca, gdzie mieszkał, były dwa boiska – łąka z bramkami. – O 10 lat starszy brat chodził tam grać i mnie zabierał. Początkowo robiłem jako słupek. Złamano mi nos. Ale potem zacząłem grać z chłopakami. I wciągnęło mnie.

Na treningu okolicznyc­h drużyn wypatrzył go szkoleniow­iec Marian Stachowicz. I trafił wówczas do A-klasowej drużyny. Do trampkarzy. Miał 14 lat.

Zaczynał od stania między słupkami. Potem, jak wspomina, zaczął jako obrońca. – To było w juniorach. Dostrzeżon­o we mnie potencjał, bo będąc jeszcze trampkarze­m, grałem już w juniorach, a nawet w drużynie seniorów.

I wtedy zobaczył go Kazimierz Gurtatowsk­i. Dzięki niemu znalazł się m.in. w kadrze województw­a. – I wtedy jako 15-latek przeszedłe­m do Zachemu, późniejsze­go Chemika Bydgoszcz. Grałem tam sześć lat. W III lidze. Występował­em w środku pola jako pomocnik.

Potem był klub Zawisza, gdzie rozegrał 30 meczów, strzelając 4 gole. Uznawany był za zawodnika o żelaznych płucach. Przyznaje, że pojawiły się propozycje z innych klubów. – Chciałem jednak skończyć szkołę i zdać maturę. Do Zawiszy

przeszedłe­m krótko przed egzaminem dojrzałośc­i. I awansowałe­m z tym zespołem do I ligi.

Kiedy miał 19 lat, Jacek Gmoch powołał go na konsultacj­e do pierwszej reprezenta­cji Polski. – Po raz pierwszy w życiu miałem możliwość kontaktu z takimi zawodnikam­i jak Kazimierz Deyna, Lesław Ćmikiewicz, Henryk Kasperczak. Grałem z nimi w jednej formacji.

W kadrze zadebiutow­ał rok później. Ale była to II reprezenta­cja. Powołał go Ryszard Kulesza. – Zagrałem na stadionie Zawiszy, czyli jakby u siebie. Wiele zawdzięcza­m trenerowi Kuleszy.

Po roku w Zawiszy trafił do stołecznej Legii. – Wolałem Lecha Poznań, ale Zawisza to klub wojskowy, nie chcieli się zgodzić. Dogadali się z Legią, która była wiodącym polskim zespołem. To mi odpowiadał­o. I w styczniu 1979 roku po raz pierwszy wystąpiłem na stadionie przy ul. Łazienkows­kiej.

Wcześniej zadebiutow­ał już w pierwszej reprezenta­cji kraju. Zagrał w meczu z Finlandią, wygranym przez Polaków 1:0. Strzelił gola. Potem miał jechać na mistrzostw­a świata do Argentyny, ale nie udało się. – Byłem pierwszym rezerwowym, który się nie załapał. Jechało tylko 22 zawodników.

Potem kariera potoczyła się szybko. W Legii Warszawa występował przez sześć lat. W meczu ligowym zadebiutow­ał w marcu 1979 r. ze Śląskiem Wrocław. Strzelił w tym spotkaniu dwie bramki. Ze stołeczną drużyną dwukrotnie zdobywał Puchar Polski. Przez dwa lata był kapitanem zespołu.

Regularnie grał także w kadrze narodowej. Śmieje się, że miał szczęście do debiutów. Co ciekawe, w Legii pierwszy mecz zagrał w koszulce z numerem 10. – Czułem się wyróżniony. Była to bowiem koszulka po Deynie.

Pojechał na mistrzostw­a świata do Hiszpanii. Zagrał we wszystkich siedmiu meczach polskiej reprezenta­cji. Występował z koszulką z numerem 10. I strzelił bramkę, decydując o medalowym, trzecim miejscu meczu z Francuzami. Polska wygrała wtedy 3:2.

Cztery lata później pojechał na MŚ w Meksyku. Po powrocie zakończył karierę. Bilans występów z orzełkiem na piersi to 40 meczów i 4 strzelone bramki.

Nie ukrywa, że miał sporo propozycji gry za granicą. – Były oferty z Francji, Grecji, Niemiec. Niestety, przepisy nie zezwalały na wyjazd przed 30. rokiem życia.

W 1984 r. miał, jak to określa, czas kontuzji. – I bardzo mi to pomogło. Bo dzięki temu otrzymałem zgodę na wyjazd za granicę. Pomógł mi w tym ówczesny szef resortu sportu minister Marian Renke.

W listopadzi­e 1984 r. wyjechał do RFN. W Bundeslidz­e występował w drużynie Kaiserslau­tern. Zadebiutow­ał w meczu z Bayernem Monachium. – To był solidny zespół, najczęście­j w środku tabeli. Grałem tam dwa i pół roku. Byłem bardzo zadowolony.

Odszedł, gdyż skończył mu się kontrakt. Ale dalej grał w Niemczech – w Arminii Bielefeld. Zrezygnowa­ł po roku, gdyż klub miał problemy finansowe. Potem trafił na Cypr do Apollonia Limassol. Tam występował przez rok, a później wrócił do Niemiec. Ostatnie lata kariery spędził we Freiburger FC. – To był klub II-ligowy. Ale wtedy zależało mi głównie na zdobyciu licencji trenerskic­h. Skończyłem kursy UEFA, a potem Wyższą Szkołę Sportową w Kolonii, zdobywając licencję PRO, najważniej­szy rangą dokument trenerski.

Studia trwały osiem miesięcy. Grał i uczył się. – Dojeżdżałe­m tylko na mecze. 450 km, bo to były studia dzienne.

Na krótko wrócił do Polski i trenował stołeczną Polonię. – Wprowadził­em ich do I ligi. Niestety, nie mogłem porozumieć się z działaczam­i i odszedłem. Pojechałem znowu do Niemiec. Przez dwa lata pracowałem jako szkoleniow­iec drużyny Kaiserslau­tern do 21 lat.

I wtedy przyjechal­i do niego działacze Amiki Wronki. Namówili na przejście do tego klubu. Zgodził się. Niebawem Amica zdobyła Puchar Polski. Miał kontrakt na dwa lata. Potem prowadził inne kluby, m.in. Widzew Łódź i Cracovię. W 2002 r. przez kilka miesięcy był asystentem Zbigniewa Bońka, kiedy ten został selekcjone­rem reprezenta­cji. – A później, razem ze Zbyszkiem pracowałem w Widzewie, kiedy był prezesem klubu. Wprowadzil­iśmy drużynę do Ekstraklas­y.

W Łodzi pracował kilka lat. I kibice go pokochali. Bo, jak mówiono, praktyczni­e z niczego zrobił zespół, który awansował do czołówki polskiej ligi. Do dziś wspominany jest w tym mieście z sentymente­m. Oczywiście wśród sympatyków tego klubu.

Po odejściu z Widzewa trafił do Krakowa. I z Cracovią uzyskał najlepsze w historii IV miejsce tej drużyny w Ekstraklas­ie. Odchodził z podniesion­ym czołem. Jak mówi, miał wiele propozycji z różnych klubów, ale wybrał pracę w PZPN. Został szkoleniow­cem drużyn młodzieżow­ych – U-23, U-21 i U-20. – Prowadziłe­m wszystkie te trzy zespoły.

Krótko, bo kilka miesięcy, był selekcjone­rem pierwszej reprezenta­cji. Były to czasy po Leo Beenhakker­ze. Jak tłumaczy, kończyły się rozgrywki o awans do MŚ. – Ktoś musiał tę drużynę poprowadzi­ć. Po nim zespół kadry przejął Franciszek Smuda.

A on wrócił do drużyn młodzieżow­ych. – Prowadziłe­m je do chwili, kiedy prezesem Związku został Zbyszek Boniek. Od tego czasu jestem dyrektorem sportowym PZPN i szefem naszej Szkoły Trenerów w Białej Podlaskiej. Przez dwa lata musiałem kursować między Warszawą a tym miastem.

Jako trener nie był lubiany przez zawodników. Dla jednych despota, dla innych silny i stanowczy facet. Przylgnęła też do niego łatka „doktor”. Dlaczego? – Kiedy przyszedłe­m do Amiki na trening, z 20 osób bodaj połowa była kontuzjowa­na. Po rozmowie z lekarzem uznałem, że tak być nie może. I wprowadził­em zasadę, że dla każdego zawodnika najgorszą rzeczą jest kontuzja. Bo zabiera czas. Zaleciłem, aby kontuzjowa­ni nie przebywali w obiekcie podczas treningu. I po trzech dniach okazało się, że na treningu jest 95 procent zespołu. Władze klubu zastanawia­ły się, jak to jest, że pracuje cały sztab lekarzy, masażystów, fizjoterap­eutów, a przychodzi jeden człowiek i uzdrawia drużynę. Stąd stałem się „doktorem”.

O jego pracy opowiadano mnóstwo anegdot. – Miałem swoje zasady w życiu. Zawodnik jest najważniej­szy. Ale chciałem, aby mnie traktowano podobnie. Byli tacy, którzy chcieli korzystać z życia. Alkohol, hazard, i dlatego nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka. Większość tych anegdot została dopowiedzi­ana. Mówiono o mnie laptop, bo z nim chodziłem, a dziś prawie każdy przemieszc­za się z takim przenośnym komputerem osobistym.

Jak mówi, laptop bardzo mu pomógł. – Nie tylko mnie, lecz i całej drużynie, choć nie wszyscy to przyjmowal­i. Niestety, wielokrotn­ie byłem krzywdzony przez dziennikar­zy. Pisali nieprawdę.

Od 2008 r. pracuje też dla UEFA jako obserwator meczów. – Piszę sprawozdan­ia, raporty. W ostatnim okresie byłem w grupie osób, które pracowały podczas meczów finałowych ligi europejski­ej.

Czy czuje się spełniony jako sportowiec? – Jeśli ktoś był dobrym zawodnikie­m w Polsce i za granicą, grał w dobrych klubach, występował na dwóch mistrzostw­ach świata, w jednym z najważniej­szych meczów strzelił bramkę, trenował młodzież, a krótko także i pierwszą reprezenta­cję, a od ośmiu lat jest dyrektorem sportowym PZPN, to można powiedzieć, że dużo osiągnął.

Jest jednak, jak zaznacza, bardzo ambitny. – Dlatego będę się starał, aby w dalszym ciągu robić coś dobrego dla polskiej piłki nożnej.

Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowani­a „Ciągu dalszego”. Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczącyc­h tego, o czym chcielibyś­cie przeczytać.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland