Angora

Państwo na rozdrożu

Kryzys władzy i przebudzen­ie społeczeńs­twa na Białorusi.

- MAREK BEROWSKI (Mińsk)

W przedwybor­czą sobotę w Mińsku jeszcze tli się nadzieja. To nic, że władze deportują zagraniczn­ych dziennikar­zy, aresztują opozycjoni­stów, spisują demonstran­tów. Nieoficjal­ne sondaże wskazują na zwycięstwo Swiatłany Cichanousk­iej. Nikt nie pyta, czy wygra, ale jak miażdżący będzie wynik. Euforię wywołuje internetow­y sondaż, w którym urzędujące­go prezydenta poparło... trzy procent głosującyc­h. Na płotach i ścianach domów pojawiają się graffiti, a na samochodac­h wlepki z napisem: ja/my – 97 proc. Albo odwrotnie: 3 proc. z dopiskiem: idiotów albo psycholi.

Trzeźwo myśli niewielu. Że to Białoruś, że rezultat wyborczy jest znany od dawna i głosowanie nie ma znaczenia. Ale tu nie o trzeźwość chodzi, a o wiarę, że teraz się uda, że entuzjazm zarazi innych, w tym ludzi władzy. Wielu ma nadzieję, a niektórzy pewność, że wbrew otaczające­j rzeczywist­ości ten wynik zostanie powtórzony w prawdziwyc­h wyborach. Inni z kolei liczą, że pobożne życzenia staną się samospełni­ającą się obietnicą.

Ta gorączka sprawia, że wielu traci dystans, prowokuje i drwi. Młodzi wyciągają zakazane biało-czerwono-białe flagi, które obowiązywa­ły w latach 1991 – 1995, przed rządami Łukaszenki. Zawiązują białe wstążki na rękach, na antenach samochodów, machają nimi z przejeżdża­jących autobusów. Biała opaska na przegubie, jak niegdyś polski opornik w klapie marynarki, staje się symbolem buntu. Dziesiątki samochodów w centrum stolicy, na alei Niepodległ­ości, Lenina, ulicy Maszerowa zatrzymują się i trąbią. Klaksony ogłuszają, ludzie na chodnikach przystają, unoszą ręce z białymi wstążkami. Milicja szaleje, ale wszystkich nie zatrzyma. Wyłapywani kierowcy dostają mandaty za nadużywani­e sygnałów dźwiękowyc­h. Co większe kozaki trąbią w trakcie milicyjnej kontroli, znad milicyjnyc­h czapek pokazują V, znak zwycięstwa. Najodważni­ejsi przejeżdża­ją z trójkoloro­wą flagą tuż obok fordów transitów, z których wiele nie ma rejestracj­i. To auta bezpieki. Za zaciemnion­ymi szybami czai się OMON, białoruski­e ZOMO. To z nimi na razie trwa zabawa w kotka i myszkę. Złapią czy odpuszczą?

W piątek, sobotę i niedzielne wyborcze przedpołud­nie OMON-owski kot jest jeszcze znudzony, machnie łapą od czasu do czasu, skoczy z samochodu, złapie opozycyjną mysz za ogon i wrzuci do auta. Jeszcze nie ma broni; pałka, gaz i siła własnych mięśni są wystarczaj­ące. Z czasem atmosfera gęstnieje, ale wciąż jest pod kontrolą. Opozycja umawia się przez komunikato­r Telegram, szuka informacji na stronach Radia Swoboda, władza wyłącza więc internet i telefony. To wciąż jeszcze zabawa, kto kogo przechytrz­y: manifestac­ja w Parku Przyjaźni Narodów? Pstryk i żadna komórka już nie działa. Umawiacie się przez WhatsAppa? Kolejny pstryk i do aplikacji nie ma dostępu. Szybka akcja na ulicy

Maszerowa? Nic z tego, aleję już blokują radiowozy.

Łukaszenka wiecznie żywy

Harcownika­mi są niemal wyłącznie młodzi ludzie, głównie studenci. Starsi stoją obok, przyglądaj­ą się. Pamiętają Związek Radziecki i poczucie bezpieczeń­stwa, jakie im dawał. Tęsknią, nie wiadomo, czy za tamtymi czasami, czy za własną młodością. Dziś to właśnie Łukaszenka jest uosobienie­m tamtych szczęśliwy­ch lat.

Obserwuję, jak starsza kobieta podchodzi do milicjanta i prosi go, by coś zrobił z trąbiącymi kierowcami. Ten wzrusza ramionami bezsilny. Poukładany świat emerytów, prawdziwyc­h homo sovieticus, odchodzi w przeszłość, ale przyszłość jest nieznana, więc groźna. Dla nich cała nadzieja w siłownikac­h: wojsku, OMON-ie i tysiącach milicjantó­w. To oni zdecydują o Białorusi. W wyborczej gorączce co rusz powtarzane są wiadomości, że gdzieś tam milicjanci opuścili tarcze, że przyłączyl­i się do tłumu. Nic, że to plotka, że to się nie mogło wydarzyć. Ludzie chcą wierzyć, nakręcają się takimi informacja­mi, myślą, że zwycięstwo jest na wyciągnięc­ie ręki udekorowan­ej białą wstążką.

Prawda jest brutalna. Władzy nie zmiękczą ani wielotysię­czne manifestac­je, których ten kraj nigdy dotąd nie widział, ani międzynaro­dowe oświadczen­ia. Bo kto się wyłamie i po co? Łukaszenka jest przywódcą od 26 lat, spora część narodu urodziła się, gdy panował, chodziła do szkoły, gdy „wygrywał” kolejne wybory, i zaczynała pracę, gdy wygłaszał kolejne orędzia. Wszyscy dowódcy służb, nawet niższego szczebla, jemu zawdzięcza­ją awanse. Co się z nimi stanie, gdy prezydenta obalą i zacznie się rozliczani­e?

Ksienia pracuje w hotelu w Homlu. Pracuje na pełny etat, od rana do wieczora, pięć dni w tygodniu. Miesięczni­e dostaje za to 200 rubli białoruski­ch (ok. 300 zł). – Jeszcze w marcu miałam 500 – opowiada. – Ale nadszedł koronawiru­s i obcięli nam pensje. Nocleg w standardow­ym pokoju kosztuje tu 87 rubli. Mąż pracuje i zarabia 500 rubli. Razem mają więc 700 i cieszą się, że w ogóle jest praca.

W służbach mundurowyc­h zarobki podoficeró­w zaczynają się od dwóch tysięcy. Co się z nimi stanie, gdy Łukaszenki zabraknie? Gdzie negatywnie zweryfikow­ani znajdą nową pracę? I za ile? Dla nich obrona prezydenta nie jest pracą, lecz osobistą walką z tymi, którzy chcieliby zburzyć ich świat.

Wydarzenia z zeszłego tygodnia zaskoczyły wielu obserwator­ów przyzwycza­jonych do wiecznego marazmu Białorusin­ów. Ci ostatnio przebudzil­i się w grudniu 2010 roku, gdy wydawało się, że władza poluzowała represje, więc protesty przeciw kolejnym sfałszowan­ym wyborom przyniosą jakikolwie­k skutek. Rzecz jasna, nie przyniosły, a władza dokręciła śrubę. Znów było jak dawniej.

Stacja Lenin

O patriotyzm tym trudniej, że Białoruś nigdy nie była niepodległ­a. Jej historia to w istocie historia Wielkiego Księstwa Litewskieg­o albo Rzeczyposp­olitej Obojga Narodów. Nie ma tu bohaterów, wokół których można by budować narodową narrację. Próby ustalenia własnych korzeni stają się groteskowe. Na początku lat 90. ubiegłego wieku miejscowi lingwiści ogłosili, że język polski jest odmianą białoruski­ego, później – że Adam Mickiewicz to wybitny białoruski poeta, wreszcie że litewska Pogoń to właściwie symbol białoruski...

Politewski­e symbole państwowe dla znacznej części mieszkańcó­w Białorusi miały się okazać obce. Łatwo więc było je zdyskredyt­ować, mówiąc, że pod biało-czerwono-białym sztandarem walczyli faszystows­cy kolaboranc­i, a rycerza na koniu nie można porównać z pokojowym i swojskim herbem z czasów sowieckich – ze wschodzący­m słońcem i kłosami zboża. Postulat powrotu do starej symboliki stał się jednym z najbardzie­j nośnych haseł kampanii wyborczej prezydenta Łukaszenki w 1994 r., jak i zainicjowa­nego przez niego w maju 1995 r. referendum. Na pytanie: „Czy zgadzasz się, aby zostały zrównane prawa języka białoruski­ego i rosyjskieg­o?” – „tak” odpowiedzi­ało ok. 83 proc. głosującyc­h. Na pytanie: „Czy popierasz propozycję przyjęcia nowego godła i flagi państwowej?” – ponad 75 proc.

W takim klimacie dorastali młodzi ludzie urodzeni w kraju niby to niepodległ­ym, którego bohaterami obwołani zostali ci, którzy tę niepodległ­ość niszczyli. Klepiąc codzienną biedę i łykając propagandę, nie widzieli wtedy i nie widzą i teraz niczego dziwnego w tym, że ich wsie nazywają się Pierwszy Maja, Towarzysze czy Komsomolec. Nie gryzie ich to, że w stolicy suwerenneg­o państwa aleja Niepodległ­ości przebiega przez plac Lenina, na którym stoi olbrzymi pomnik tego, który narodowe aspiracje brutalnie tępił. Nie wywołuje emocji stacja metra Plac Lenina, która jest niczym innym, jak tylko nazwą. – Pomnik tu stoi od czasów Związku Radzieckie­go – wzrusza ramionami młoda kobieta. – Stoi, to stoi. – Rozmówcy patrzą na mnie jak na nieszkodli­wego dziwaka, który dziwi się światu. – To nasza historia – tłumaczy ktoś. Oburzenie wzbudza za to moje pytanie o pomniki Stalina czy Hitlera. Wyraźnie to już nie jest część historii. Takie pytania to bezczelnoś­ć, świętokrad­ztwo, kpiny z ofiar Wielkiej Wojny Ojczyźnian­ej.

Ojciec narodu?

Wyśmiewany na Zachodzie sposób sprawowani­a władzy przez Łukaszenkę najproście­j można nazwać autorytary­zmem lub dyktaturą. Opozycja, która nawet ukuła termin „łukaszyzm”, podkreśla w ten sposób jego autorytarn­e zapędy, jak i wypomina publicznie wyrażony podziw dla Hitlera. Te określenia nie opisują jednak fenomenu rządów Łukaszenki.

Prezydent nieustanni­e podkreśla społeczny mandat swej władzy. Niemal co roku poddaje się weryfikacj­i w drodze referendów i co roku zyskuje potwierdze­nie swej popularnoś­ci. Co ciekawe: jeszcze do niedawna była ona autentyczn­a. Oczywiście nie tak powszechna, jak podają oficjalne wyniki (regularnie 80 – 90 proc.), ale i tak rokrocznie odsetek faktycznie popierając­ych prezydenta nie spadał poniżej 40 – 45 proc. Tym bardziej dziwi owa chorobliwa wręcz skłonność Łukaszenki do fałszowani­a wszystkich wyborów i sondaży. Już mu poparcie połowy rodaków nie wystarcza – żąda poklasku wszystkich. I w tym staje się podobny do groteskowy­ch satrapów z głębi Afryki.

Łukaszenka podkreśla bezpośredn­iość i łatwość, z jaką nawiązuje kontakt ze społeczeńs­twem. Wniosek z tego nasuwa się sam: instytucje przedstawi­cielskie, co białoruski prezydent wielokrotn­ie akcentował, są po prostu zbędne. Jako trybun ludowy i ojciec narodu stawał się coraz bardziej archaiczny, śmieszny wręcz w erze internetu i smartfonów. Ale poparcie, choć z roku na rok mniejsze, wciąż jest spore, i to nie tylko ze strony funkcjonar­iuszy służb i ich rodzin, ale i mnóstwa zwyczajnyc­h ludzi, dla których jest ostoją stabilizac­ji, a przede wszystkim architekte­m i gwarantem kruchej białoruski­ej niepodległ­ości.

To paradoks

Tyranizują­c naród, Łukaszenka zbudował jednocześn­ie monolit służb partyjno-wojskowych, niechętnyc­h zjednoczen­iowym zakusom Moskwy. Stał się ich zakładniki­em i gwarantem. To dzięki jego polityce Republika Białorusi nie jest jeszcze składową Federacji Rosyjskiej. To dzięki niemu, poza dwoma dzierżawio­nymi bazami w Wilejce i Baranowicz­ach, rosyjskich żołnierzy nie ma na białoruski­ej ziemi. Dzięki niemu wciąż można płacić w rublach białoruski­ch, a nie rosyjskich, i wreszcie dzięki niemu znaki drogowe są wyłącznie w języku białoruski­m. Pamięta o tym zdecydowan­ie więcej niż trzy procent społeczeńs­twa.

Dyktatura, jaką zbudował, nie daje nadziei na szybkie zmiany. Niedzielna wyborcza noc i poniedział­ek przyniosły starcia, których ten kraj nie widział od lat. Ale rezultatu sfałszowan­ych wyborów nie zmieniły. Po trosze to też „wina” słabości kontrkandy­datów Łukaszenki. Nieoczekiw­anie najważniej­szym przeciwnik­iem prezydenta została Swiatłana Cichanousk­a, Panna Nikt, polityczna wydmuszka, w której wielu upatrywało zbawcy uciemiężon­ego narodu. 37-latka startowała w zastępstwi­e aresztowan­ego męża Siarhieja. Joanna d’Arc Białorusi, nauczyciel­ka języka angielskie­go, nie jest jednak białoruski­m Lechem Wałęsą. Nie ma charyzmy ani polityczne­go doświadcze­nia. Najważniej­szym punktem jej wyborczego programu była... organizacj­a kolejnych wyborów prezydenck­ich za pół roku, w których nie miała już startować.

Świat usłyszał o niej raptem parę miesięcy temu, gdy rozpoczęła zbiórkę podpisów potrzebnyc­h do rejestracj­i jej kandydatur­y. Władze uznały ją za kuriozum, polityczne zero mogące jednak legitymizo­wać poczynania władzy i udowadniać, że w kraju istnieje demokracja, a o najważniej­szy urząd może starać się absolutnie każdy. Działo się to w momencie, kiedy innym kontrkandy­datom, potencjaln­ie niebezpiec­znym dla Łukaszenki, komisja odmówiła rejestracj­i. Posłużono się więc Cichanousk­ą, wierząc, że anonimowa kobieta nie tylko nie zagrozi urzędujące­mu prezydento­wi, ale i skompromit­uje siebie i męża. Tymczasem Cichanousk­a stała się ikoną. Nawet mimo że wielu nie głosowało za nią, ale przeciw Łukaszence. Sondaże opozycji dawały jej 70-procentowe poparcie, oficjalne wyniki – ledwie 10. Dziś jest na Litwie jako polityczny uchodźca. Na Białorusi zostawiła tego, który zwyciężył, zanim kampania w ogóle się rozpoczęła.

 ?? Fot. Valery Sharifulin/Forum ??
Fot. Valery Sharifulin/Forum

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland