Nowy Jork, miasto strachu
Kryzys amerykańskiej metropolii.
– Nasza społeczność jest przerażona, zdenerwowana i spanikowana – doktor Megan Martin, koordynatorka grupy 1700 mieszkańców Upper West Side, nie kryje emocji. W początkach sierpnia w tej położonej na Manhattanie dzielnicy, która uchodzi (wraz z oddzieloną od niej Parkiem Centralnym superluksusową Upper East Side) za centrum intelektualno-kulturalne metropolii, władze rozlokowały około 10 tysięcy nowych rezydentów.
Nowojorski Departament Pomocy Bezdomnym (DPB) skomasował ponad 10 tys. bezdomnych rezydujących w wielu schroniskach metropolii. Podpisał umowę z 139 hotelami, pustymi od czasu, gdy Nowy Jork stał się epicentrum pandemii. Teraz ulokowano w nich rzeszę bezdomnych, a wśród nich ludzi, którzy niedawno wyszli z więzień. Celem było ograniczenie skali nowych zarażeń. Noc w dwuosobowym pokoju kosztuje 350 dol. Kontrakt jest do października, lecz najprawdopodobniej zostanie przedłużony. 75 proc. rachunku pokrywa Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego (FEMA), a resztę miasto. Większość obiektów znajduje się w rejonie Upper West Side – to m.in. luksusowe (do niedawna...) hotele Belleclaire przy Broadwayu i Lucerne przy 79. Ulicy Zachodniej oraz bardzo przyzwoity Belnord przy Zachodniej 87. Szybko się rozeszło, że w Belleclaire umieszczono 10 przestępców seksualnych po odsiadkach. W Lucerne rozgościło się prawie 300 narkomanów i alkoholików świeżo po odwyku, ludzie z chorobami psychicznymi. Stali mieszkańcy nie zostali wcześniej poinformowani o nowych sąsiadach. Przez Upper West Side przeszedł jęk zgrozy.
– To pijacy, upijają się i awanturują, wulgarnie zaczepiają kobiety – oburza się William, mieszkaniec dzielnicy. Mariano Ouatu, który prowadzi restauracje „Coppola’s”, skarży się: – Podchodzą do stolików, napraszają o pieniądze, wrzeszczą. Są wszędzie... Na Broadwayu... W Lucerne. To był taki piękny hotel; nie chce się wierzyć. Siedzą na ławkach, piją, wszczynają bójki. To jak dżungla. Odstraszają mi klientów. W okolicznych parkach pełno jednorazowych strzykawek. Bezdomni oferują mieszkańcom narkotyki. Policja wzywana na pomoc nie reaguje.
A tak było w Nowym Jorku w latach 70., kiedy miasto zyskało przydomek Fear City – miasto strachu. Pamiętający te czasy twierdzą, że teraz jest gorzej. Mieszkańcy Upper West Side założyli stronę na Facebooku; publikują zdjęcia nowych sąsiadów sikających gdzie popadnie, śpiących na ziemi, wstrzykujących coś sobie, onanizujących się. – Żart urbanistyczny... To, co miało być dla tych z wyższej półki, jest teraz oddane tym z półki najniższej – bez środków do życia z własnej czy innych woli. Wszystko tak drożeje, że naprawdę łatwo wylądować na ulicy – mówi „Angorze” Polka Jolanta Marchel. Pracuje w agencji federalnej na dolnym Manhattanie i od 30 lat mieszka na Brooklynie i Queensie. – Mieszkańcy kiedyś buntowali się przeciw budowie hoteli kosztem małych biznesów, teraz buntują się przeciw ich nowym lokatorom... Mogę ich zrozumieć... Nikt nie pytał ich o zdanie, wszystko odbyło się bardzo szybko.
Środek Manhattanu, Midtown, kiedyś pulsujący życiem, na okrągło pełen turystów i pracujących tam nowojorczyków, teraz wyludniony. Na głowę Billa de Blasio, demokratycznego burmistrza
Nowego Jorku, spadają gromy. Już wcześniej był rugany za gwałtowny wzrost przestępczości w mieście. W półroczu 2019 było 396 strzelanin, teraz 634. Liczba morderstw wzrosła o 50 proc. – Ludzie są niestabilni emocjonalnie po lockdownie – tłumaczy de Blasio. Lecz departament policji obwinia go o spełnianie żądań ruchu Black Lives Matter, o obcięcie budżetu policji o miliard dolarów. Policyjni notable twierdzą, że skok przestępczości to wynik zwolnienia tysięcy kryminalistów z nowojorskiego więzienia na Rikers Island, żeby się nie pozarażali. Tymczasem wirus zabił 32 tys. nowojorczyków.
W budżecie miasta rośnie dziura. Obecnie to 19 mld. Stąd cięcia. W czerwcu zredukowano wydatki na sprzątanie miasta, co zaowocowało górami śmieci wzdłuż ulic. – Oburzające – żołądkuje się Hector Vasquez z Harlemu. – Pełno szczurów, myszy, karaluchów. W przewróconych kubłach żerują szopy pracze. Były gubernator stanu George Pataki, republikanin, nie ma litości dla de Blasio: – Kiedy przejmowałem władzę w roku 1995, Nowy Jork był najniebezpieczniejszym miastem USA. Teraz się cofamy. Tragiczne. Turystyka niemal zamarła, nie wpuszcza się przyjezdnych z 35 stanów, gdzie COVID buzuje, a z zagranicy mało kto przyjeżdża. 80 proc. lokatorów mieszkań nie płaci czynszu; liczba włamań na Upper East Side podskoczyła o 286 proc. w porównaniu z półroczem 2019. Tylko kradzieży ulicznych mniej, bo ulice opustoszały.
Rzecznik DPB nie przyjmuje połajanek do wiadomości: – Zapewniamy dach nad głową wszystkim bezdomnym nowojorczykom, nie patrząc na ich przeszłość. To obejmuje także pomoc w odbudowie ich życia. Dajemy im drugą szansę, by stanęli na nogi. Pogląd, że oni nie są w niektórych dzielnicach mile widziani, to afront wobec przyzwoitości. Nikogo nie dyskryminujemy. Nie będziemy w naszym mieście tworzyć zamkniętych enklaw; wyciągamy pomocną dłoń niezależnie od wszystkiego.
Ta argumentacja nie przemawia do zamożniejszych nowojorczyków. Wielu mieszkańców najbogatszych dzielnic już wcześniej uciekło z miasta ze strachu przed pandemią. Multimilionerzy, którzy tego jeszcze nie zrobili, pakują się, patrząc na nowych przybyszy. – Każdy, kto może, wyprowadza się – wzdycha anonimowo pracownik DPB. Do maja uczyniło to 420 tys. najbogatszych. Główny kierunek exodusu to Hamptons, ciąg ekskluzywnych miejscowości letniskowych u brzegów Long Island. – Tak wiele dzieci wprowadza się do rodziców na emeryturach w Hamptons, że ci kupują nowe domy – mówi agent nieruchomości. Czasem po dwa, trzy. Sprzedaż domów w cenie powyżej 15 mln dol. w East Hampton wzrosła o 292 proc. Tego jeszcze nie było. Dotychczasowi rezydenci – multimilionerzy z biznesu, śmietanka towarzyska – nie są zachwyceni. Zrobił się tłok, brakuje miejsc parkingowych (500 prywatnych sprzedano ostatnio po 25 tys. dol.). Lokatorzy rezydencji przy prywatnych ulicach prowadzących ku atlantyckim plażom zatrudniają goryli, by nie wpuszczali obcych. Milionerska stonka nowojorska ogołaca sklepy, gromadzi towary. Zapełniają lodówki, robią zapasy na czarną godzinę; skrzynka warzyw potrafi kosztować 1200 dol.
Pandemia nie jest dla nowo przybyłych powodem do zmiany stylu życia: oczekują dostępności usług i zabiegów, które mieli w Nowym Jorku. W ślad za elitą finansową podążają więc obsługujące ją biznesy: luksusowe salony masażu i odnowy, gabinety kosmetyczne. Prestiżowy dermatolog dr Dennis Gross przeniósł gabinet z 5. Alei na Manhattanie tam, gdzie są obecnie jego klienci. W Bridgehampton ogranicza praktykę medyczną do wstrzykiwania botoksu i odmładzających operacji kosmetycznych. – Dla tych ludzi ważne jest, by ich twarz wyglądała dobrze, nawet gdy ich życie się rozpada – konstatuje. – Większym niż COVID problemem jest dla nich wybranie koloru farby do włosów.
Burmistrzowi de Blasio exodus krezusów jest nie w smak. Grozi im podwyżką podatków: – Bogaci nowojorczycy mogą płacić trochę więcej, byśmy wszyscy przeszli przez ten kryzys. Nie będzie przychylania im nieba – zapowiada. – Miasto jest dla tych, którzy tu mieszkają i pracują. Wielu bogatych zostanie, a na miejsce tych, co uciekli, przybędą inni. Kilka dni wcześniej gubernator stanu Andrew Cuomo zaprezentował diametralnie inne podejście: „błagał” ten jeden procent najbogatszych, by wrócili i pomogli Wielkiemu Jabłku w finansowym kryzysie. (STOL)