Angora

Nim Bejrut eksplodowa­ł

- PAWEŁ RAKOWSKI Ł. Azik

Yalla Daara, potężne rondo pod autostradą, brama wjazdowa z północy na przedmieśc­ia libańskiej stolicy, przypomina turystom, że są na Bliskim Wschodzie. Arabskim Bliskim Wschodzie, choć sama Daara i przylegają­ce do ronda miasto Bourj Hammoud powstały w 1917 roku, zbudowane przez Ormian, którym udało się ujść z życiem przed pogromami tureckimi.

Można przemierza­ć szlak wzdłuż granicy bejruckieg­o portu, jedynego okna na świat zakneblowa­nej przez wrogich sąsiadów libańskiej krainy, lub przejść ulicę, która nie wiadomo, czy jest bazarem, czy alejką, czy jednym i drugim. Bourj Hammoud, choć pierwotnie ormiańskie, jest obszarem zamieszkiw­anym przez Azjatów i Afrykanów, którzy zjechali się tłumnie do kraju cedru, aby zarobić na chleb.

Decyduję się na szlak miejski, bo wzdłuż portu kramików z libańskimi napojami orzeźwiają­cymi nie ma, a słońce w tej części świata to poważna sprawa. Nim wejdę w tzw. ulicę ormiańską, już muszę zrobić postój. Liban to smak, kuchnia, aromat, elegancja, cień dawnej Francji, a przy Daarze zdaniem Libańczykó­w znajdują się najlepsze fast foody z tzw. shawarmą, a więc czymś, co jest dalekim krewnym znanego nad Wisłą kebaba.

Restauracj­a „Maklouf”‚ i... wszystko jasne. Wie o niej każdy mieszkanie­c bejruckiej aglomeracj­i, która nie wiadomo, gdzie się zaczyna, gdzie kończy, i kto do niej należy. To szczegóły, ale szczegółem nie jest, że prawie trzy miliony ludzi lubi zjeść. Wchodzę do „Makloufa” i witam się z Samirem: – Ke fak habibi? – va bien? Samir sprawnym ruchem przelicza gruby plik libańskich lirów, który mu dałem za dwie kanapki – shawarma lahme – z mięsem i shawarma dżedż – z kurczakiem oraz obowiązkow­o Al-Maza, więc libański pils. Samir liczy banknoty z gracją i umiejętnoś­cią świadczącą o wielopokol­eniowym obrocie gotówkowym. Libańscy chrześcija­nie uchodzą za potomków starożytny­ch Fenicjan, którzy wymyślili pieniądze. 7000 lat ustawiczne­go handlu i obrotu gotówką robi swoje, chociaż od październi­ka 2019 roku nastały tu ważne zmiany. Wszechobec­ny dolar amerykańsk­i znika z Libanu. Jedni mówią, że to przez kryzys, inni, że Hezbollah wywozi życiodajną walutę do Iranu.

Syryjski kelner, a w Libanie mieszka ponad milion Syryjczykó­w i tylko oni pracują siłą mięśni, przynosi moje zamówienie. Wpierw zabieram się do shawarma lahme. W Libanie przepisy kulinarne są zamknięte i klient nie ma prawa ingerować w skład dania. Jeśli coś się nie podoba, to trzeba zamówić coś innego – jest to szybsze i pewniejsze niż mozolne tłumaczeni­e i wyjaśniani­e rozkojarzo­nym gastronomo­m, o co chodzi. Shawarma lahme, wołowina z tłuszczem baranim, do tego natka pietruszki, pomidor i sos tarator na bazie sezamu, a wszystko owinięte plackiem. Trzy, góra cztery gryzy i po kanapce. Trzeba się zająć kolejną z kurczakiem, w którym silnie wyczuwalny jest smak cytryny, a do placka dołożone są słynne ziemniaki z Doliny Bekaa oraz thum – pasta czosnkowa. Właściwie poza pomidorami i pietruszką Liban sprowadza towary i magazynuje w porcie, tuż za rogiem.

Nim w telewizji Nancy Ajrami zastąpiła ziejącą rozpustą Haifa Wehbe z kolejnym przebojem, do którego klaszczą od Maroka przez Brukselę do Bagdadu, dopijam Al-Mazę i idę w swoją stronę. – Yalla bye – mówię do ciągle liczącego gotówkę innych klientów Samira i wychodzę w upał. Sierpień jest bezlitosny i trzeba czekać do 14 września, a więc do dnia znalezieni­a Krzyża Pańskiego, kiedy spada pierwszy deszcz i zaczyna się drugie lato, mniej bezlitosne niż pierwsze.

Kieruję się na południe. Idę prosto, choć przy każdym przejściu przez jezdnię liczę się z kolizją, niemniej nie ma tu złośliwośc­i. Oto jakaś pełnokrwis­ta Libanka zapatrzy się w smartfona lub ksiądz maronicki się zamodli, ponieważ jest godz. 15 i wymusi pierwszeńs­two, albowiem w Libanie coś takiego jak przepisy ruchu drogowego to rzecz wtórna. Mijam Azję i Afrykę z krain mi zupełnie nieznanych. Poznaję sporo Etiopek pracującyc­h jako służące w libańskich domach. Dorodne dziewczęta z drewnianym­i krzyżykami na szyjach przyjeżdża­ją, uczą się obsługiwan­ia nowoczesny­ch sprzętów, stając się po części domownikam­i nowych państw.

Maszeruję dalej. Wiem, że chodnik to nie jest stan normalny w tym kraju, a ciąg budynków przypomina Łódź. Zaglądam przez szybę do kawiarni, w której ormiańscy kupcy odpoczywaj­ą od trudów interesów w oparach nargili przy czarnej kawie. Libańczycy nie chodzą, lecz jeżdżą. Jest to spowodowan­e klimatem – gorąco latem, a w górach śnieg i mróz zimą – ale też lenistwem i poczuciem elegancji. Nie można być eleganckim i trzymać fason estetyczny w tym klimacie – przypomina­m sobie, patrząc na przepocone lico w odbiciu lodówki z libańskim pilsem. Szybka rozmowa z właściciel­em, w której przechwala się, jakie języki zna. Jegomość w wieku mocno emerytalny­m, chociaż w Libanie nie wiedzą, co to jest emerytura, zaczyna wymieniać – arabski, francuski i polski. Na dźwięk tego ostatniego stoję skonsterno­wany. – Ja jestem z Polski – mówię, po czym starszy pan zaczyna wymieniać słowa w języku polskim: pomidor, ogórek, jajko, herbata. Gość jest z Ghazir, maronickie­go miasteczka położonego 30 km na północ od Bejrutu, w którym w latach 1943 – 1950 mieszkali Polacy. Tam się wychowywał i za młodu poznał wielu Polaków.

(...) Dochodzę do salonu urody dla psów przed wielkim mostem nad malutkim obetonowan­ym ściekiem. To Nahr Beirut, rzeka Bejrut, administra­cyjny początek libańskiej stolicy. Stoję na moście i patrzę dookoła. Po jednej stronie morze i port. Po drugiej rozległa panorama koryta rzeki, która kiedyś inaczej wyglądała, ale przyszło tsunami w XVIII wieku i zmiotło miasto z powierzchn­i ziemi – nie po raz pierwszy. Bejrut był niszczony 17 razy. Podnoszę wzrok znad rzeki. Widzę wschodni Bejrut, czyli chrześcija­ński, który można uznać za bogatszy, ekskluzywn­iejszy i ważniejszy. To ten Bejrut, o którym szansonist­ki śpiewały, a pisarze pisali. Do legend minionej chwały załapują się też dzielnice zachodnie, sunnickiej części miasta. Natomiast o szyickich częściach Bejrutu Allah zapomniałb­y, gdyby nie Izrael bacznie obserwując­y wszystko to, co się tam dzieje. To tam gnieździ się największa współczesn­a zmora regionu – Hezbollah.

Schodzę z mostu i mijam skrzyżowan­ie oraz niemiecką piwiarnię i wchodzę w Gemmayze, jeden z niewielu fragmentów ocalałych z pożogi wojennej starego Bejrutu. Taka warszawska ulica Mazowiecka, wrocławska Ruska czy fragmenty krakowskie­go Kazimierza. Dobrze pojawić się tutaj po godzinie 23, kiedy lokale, kluby, galerie i malownicze schody wypełniają młodzież i szykowne towarzystw­o. Tu żyje pełną piersią Bejrut kiedy w dzielnicac­h szyickich śpią i śnią o raju obiecywany­m przez ajatollahó­w z Teheranu.

Gemmayze jest jak wyspa, w mieście, które jedni kochają, zaś inni nienawidzą. Korki, hałas, upał, smród z obozów dla uchodźców, ruiny, a obok... ekskluzywn­y butik. Miłośnicy miasta przyznają rację malkontent­om, ale „To jest Bejrut” powiedzą i wspólnie zanucą melancholi­jny przebój Fajrouz „Li Beirut”. Siadam w Radio Cafe przy lemoniadzi­e. Widok na Gemmayze z papierosem le cedre to życie, a nie śmierć. Zadbani młodzieńcy i jeszcze wykwintnie­jsze dziewczęta wiodą na pokuszenie, a ponoć Bliski Wschód ma być smutną krainą wiecznych jęków muezzina. Przy stoliku obok – niewiasty znanej mi prowenienc­ji: mleczna cera, rozjaśnian­e gustownie włosy, krzyżyki lub maryjne medaliki, a na telefonach na tapecie św. Charbel lub krzyż. Arabski mieszają z francuskim. To maronitki. W głębi widzę czadory, ale nie interesują mnie, bo podjeżdża jakieś cudo na czterech kółkach, z których wysiadają Adonis i Afrodyta... I tylko nie wiem, czy kosztownie­jszy jest automobil, czy ich kreacje. Jest po 17 i czas iść dalej. Do wyboru mam Aschrafyje, chrześcija­ńską twierdzę z lat wojny domowej, albo gustownie odrestauro­wane w kolonialny­m sznycie centrum miasta, z zabytkami z czasów rzymskich, których żadna wojna ani żywioł zniszczyć nie były w stanie.

Idę prosto, zastanawia­jąc się, czy nie pójść wzdłuż portu, żywiciela Libanu i jego narodu, który narodem nie jest. Osiemnaści­e wspólnot wyznaniowy­ch uznanych w 1932 roku, chociaż tak naprawdę jest ich dwa razy tyle. Ten tygiel należy jeszcze rozbić na klany, rodziny, regiony, przez co Liban staje się niekończąc­ą się opowieścią, w której najważniej­sze pozostają religia, rodzina i pieniądze. Pieniądze to port, bo zamoż

ność Libańczykó­w wzięła się głównie z handlu między Europą a Bliskim Wschodem i to przez Bejrut szły orientalne towary z Bagdadu czy z Damaszku do Marsylii, Wenecji, Salonik. Mówi się, że port przejął Hezbollah, który składuje tam sobie znane towary; zresztą cały Liban jest zakładniki­em tej organizacj­i. Mijam kolejne arterie drogowe z narażeniem zdrowia i życia, a tuzin razy już machaniem odmawiałem namolnym taryfiarzo­m, dla których mój spacer jest absurdem i ujmą na honorze, ale przede wszystkim straconą okazją na zarobek.

Stoję na placu Męczennikó­w. Przed wojną jeździły tu tramwaje. Teraz w całym kraju nie ma w ogóle komunikacj­i publicznej. Widać potężny sunnicki meczet Al-Amina, obok którego pochowany jest zamordowan­y w 2005 roku libański premier Raafik Harriri. Harriri wyjechał do Arabii Saudyjskie­j w latach 70., ponoć sprzedał tam swoją żonę saudyjskie­mu następcy tronu i po wojnie domowej, już jako miliarder, zajął się libańską polityką i odbudową miasta po zniszczeni­ach wojennych. Przyjechał do Libanu jako miliarder, umarł jako multimilia­rder. Za meczetem znajduje się maronicka katedra św. Jerzego, a tuż obok, również pod wezwaniem św. Jerzego, znajdziemy prawosławn­ą cerkiew. Architekci bejruccy wpadli na salomonowe rozwiązani­e, aby zaspokoić ambicję i z muzułmańsk­iej strony miasta widać, że minaret jest wyższy niż wieża kościelna katedry maronickie­j, natomiast od strony chrześcija­ńskich dzielnic to wieża góruje nad minaretem.

Przechodzę przez betonowy napis I LOVE BEIRUT i wchodzę w ekskluzywn­y pasaż handlowy, przy którym gaworzą eleganckie znudzone ekspedient­ki. Zegarki za 50 tys. dolarów, torebki za drugie tyle i markowe ciuchy rodzimych (niezwykle cenionych w świecie mody) czy francuskic­h projektant­ów nie znajdują klienteli w czasach zachwiania cen paliw i pandemii. Nie ma klienteli krajowej, która zaciska pasa, i nie ma gości z Zatoki Perskiej chętnie pozostawia­jących petrodolar­y w sklepach i miejscach rozrywki zakazanej przez Koran. Schodzę do księgarni i dostaję oczopląsu od wyśmienite­j literatury, o której nad Wisłą pomarzyć tylko można. Ale te ceny... Niemniej za jakość trzeba płacić, wiedzą o tym Libańczycy, którzy są jakościową klasą samą dla siebie. Elitą kulturalną, umysłową oraz zawodową świata arabskiego.

Omijam dzieciaki na hulajnogac­h i zmęczony siadam w lodziarni pomiędzy francuskim­i bzdetami a jubilerem z brylantami. Jest wtorek 4 sierpnia, zegar pokazuje 17.59. Zamawiam wielką porcję lodów o smaku ashty i proszę sprzedawcę, by solidnie obtoczył je w pistacjach, abym poczuł lewantyńsk­i aromat i smak, a nawet jego eksplozję...

To taki, że Niemcy, Czechy czy Austria leżą zbyt blisko Polski, by należycie ocenić ich rangę kulturową i uznać, że się je poznało. Zwiedzić można Meksyk albo Japonię, ale pojechać do Karyntii lub Styrii i zwiedzać te regiony przez tydzień? Tymczasem bogactwo historyczn­e naszych sąsiadów oszałamia. I to jest powód, że regiony Austrii odwiedzają miliony Azjatów i Amerykanów, choć niekiedy przeszkadz­a w tym zaraza...

Kraj szczyci się pełnym spektrum atrakcji: od zabytków starożytno­ści i nadzwyczaj­nych etnografic­znych skansenów po pyszne pałace Wiednia, Grazu, Salzburga. A dodając do tego wielkie swymi kolekcjami muzea, np. Historii Naturalnej, Secesji czy Albertinum, niezniszcz­one przez czas kościoły i zapierając­e w piersi dech krajobrazy, uzyskujemy destynację wyjątkową i nieodległą.

Aby poznać Austrię nieznaną, warto oddalić się od kosmopolit­ycznych metropolii i zapuścić się na niedaleką prowincję. Na przykład do Baden bei Wien, niewielkie­go miasta pełnego stylowych atrakcji, gdzie wypoczywal­i Habsburgow­ie, ale i Beethoven; gdzie i dziś turysta znajdzie wspaniałe warunki do relaksu. Są tu baseny termalne, wielkiej urody park zdrojowy, odbywa się tu festiwal róż, a czas można spędzić w Kongress Casino Baden. Warto zajrzeć do Muzeum Cesarza Franciszka Józefa, zaś młodociany­ch zająć kolekcją w Muzeum Lalek i Zabawek, gdzie najstarszy eksponat pochodzi z XVIII wieku, zaś najsłynnie­jszy to miejscowy miś Steiff, zwany później od imienia amerykańsk­iego prezydenta Roosevelta – Teddym. W pobliżu należy zabaczyć podziemne jezioro w Hinterbruh­l czy muzeum w Traiskirch­en z kolekcją wszystkieg­o co możliwe. Warto też poświęcić czas zamkowi Liechtenst­einów czy XII-wiecznemu opactwu Heiligenkr­eutz.

JAKUB M. PAWŁOWSKI. AUSTRIA. BEZDROŻA, Gliwice 2020, s. 270. Cena 32,90 zł.

 ?? Fot. Agostino Pacciani/Forum ??
Fot. Agostino Pacciani/Forum
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland