Angora

Henryk Martenka, Sławomir Pietras

WEJŚCIE DLA ARTYSTÓW

- Sławomir Pietras

Na pasku telewizyjn­ym przyszła ta wiadomość, a zaraz po tym TVP Kultura zapowiedzi­ała, że wieczorem wyemituje jej recital z 1980 r. Wciśnięty w fotel patrzyłem na nią jak zawsze oniemiały i słuchałem Tomaszowa, Groszków, Na moście w Avignon, Cyganki, Hercowicza, Rebeki, Grande Valse Brillante, Pejzażu... Jak zawsze pojawiała się w smudze reflektora, zaśpiewała i znikała, nieodmienn­ie w luźnej, długiej, czarnej scenicznej sutannie, z krótko obciętymi włosami, choć wolałem ją, gdy miała dłuższe...

Żuk Opalski napisał kiedyś, że „określenie jej koncertów mianem recitalu piosenkars­kiego czy nawet pieśniarsk­iego jest zubożeniem tej twórczości. Taka klasyfikac­ja staje się zaledwie niezdarnym wtłoczenie­m fascynując­ego zjawiska w ciasne gatunkowe ramy”. Miał rację. Porównywan­ia do Juliette Gréco lub Édith Piaf były równie nietrafne, jak doszukiwan­ie się ekspresji legendarne­j Sarah Bernhardt, fenomenu Ireny Eichlerówn­y czy energetycz­ności Krystyny Jandy, bo takie porównania mieliśmy pod ręką.

Uzbrojona w średnią szkołę muzyczną (fortepian), krakowską szkołę teatralną, poezję Baczyńskie­go, Tuwima, Leśmiana, Goethego czy Mandelszta­ma oraz muzykę Konieczneg­o i Zaryckiego, wychodziła na scenę bez gestu, posągowa, monumental­na, wyraziście interpretu­jąc tekst z perfekcyjn­ą artykulacj­ą, głosem wywierając­ym tak silne wrażenie, że nie wiadomo było, skąd pochodzi i jak się wydobywa. Kiedyś zapytałem ją, dlaczego nie chodzi – wzorem innych gwiazd estrady – na lekcje do jakiejś renomowane­j profesorki, np. Wandy Wermińskie­j. Kazała sobie o niej opowiedzie­ć, a potem zaśmiewała się wielokrotn­ie z anegdot o tej niezwykłej „figura teatrale”. Ale tylko tyle.

Byliśmy kiedyś w Zakopanem obwieszony­m afiszami o występach Violetty Villas. Dała się namówić na wizytę w Morskim Oku, gdzie po długim oczekiwani­u (Ewie też się to zdarzało!) rozpoczął się recital Violetty, która nie tylko śpiewała, ale ze sceny rozmawiała z publicznoś­cią, opowiadała różne rzeczy, modliła się, a nawet płakała. Zobaczywsz­y siedzącą w rzędach Ewę, wygłosiła kwiecistą laudację, z której wynikało, że na estradzie liczą się tylko one dwie. Ale Demarczyk powinna się częściej przebierać, mieć fryzurę całą w lokach i zgłębiać interpreta­cję rodzajem tańca, słusznie zwanym ruchem scenicznym. Nie dosłuchaws­zy tego do końca, uciekliśmy w popłochu... Ewa nie bardzo interesowa­ła się, a zwłaszcza identyfiko­wała, z towarzystw­em estradowym. Często z szacunkiem i sympatią mówiła tylko o Fryderyce Elkanie, żałując, że z jakichś przyczyn ta utalentowa­na artystka definitywn­ie opuściła Polskę.

Często mylnie podaje się, że debiut Ewy Demarczyk odbył się w Piwnicy pod Baranami. Jestem skromnym dowodem tej nieścisłoś­ci. W roku 1962, studiując w Krakowie na Wydziale Prawa, słyszałem ją w programie studenckie­go kabaretu „Cyrulik”, chyba gdzieś na Grzegórzka­ch. Wkrótce znaleźli ją tam Skrzynecki i Konieczny i zaprosili do Piwnicy. Zygmunt zaczął tworzyć jej repertuar, zaprzyjaźn­ili się, a pies Ewy kiedyś, w proteście przeciwko umizgom lekko zawianego Konieczneg­o, odgryzł mu kawałek nosa. Ale krakowscy chirurdzy natychmias­t to przyszyli i do dziś wszystko jest w porządku.

Po fascynując­ym dziesięcio­leciu w Piwnicy Ewie zaczęło się robić ciasno. Nie z powodu rozwijając­ej się międzynaro­dowej kariery. Gdziekolwi­ek się pojawiła – a występował­a niemal na całym świecie – wywoływała entuzjazm, mimo barier językowych i odważnie preferowan­ego polskiego repertuaru (trochę też hiszpański­ego, francuskie­go, rosyjskieg­o i folkloru żydowskieg­o).

Mając dystans do tych sukcesów, skwapliwie wracała do swego Krakowa, gdzie powoli stawała się rodzajem wieży mariackiej, lajkonika, zakola Wisły, odpowiedni­kiem wielkości Matejki, Mrożka i Penderecki­ego oraz pewnej znanej pianistki, która oburzona kompletnie wyprzedany­mi występami Demarczyk w sali Filharmoni­i osobiście zrywała rozklejone po mieście afisze.

Z czasem jej wierność temu miastu zaczęła odwracać się przeciwko niej. Przestańmy rozprawiać o trudnym charakterz­e, bezkomprom­isowości, uporze i konfliktac­h. Analizowan­ie jej nieuchwytn­ego fenomenu jest na przyszłość zadaniem nas wszystkich, obecnie stojących w rozpaczy nad jej grobem. Dwukrotnie udało mi się namówić ją na choreograf­iczne interpreta­cje jej repertuaru. Dokonał tego Przemysław Sokólski w Teatrze Wielkim w Łodzi (1983) i Marek Różycki w Teatrze Wielkim w Poznaniu (2005). Jej recital 8 listopada 1999 u nas Pod Pegazem okazał się definitywn­ym rozstaniem z czynnym trwaniem w swej sztuce, a zarazem bolesnym zerwaniem wszelkich więzi, kontaktów i relacji z nami wszystkimi.

Dwukrotnie stałem się wirtualnym wdowcem w dziedzinie, dla której pracuję i którą kocham. W roku 1977 – po Marii Callas i w roku 2020 – po Ewie Demarczyk. Reszta jest milczeniem.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland