Kto wyżywi rząd
MICHAŁ OGÓREK PRZECZYTA WSZYSTKO
W wyniku nieudanej akcji przyznania sobie podwyżek – przeprowadzonej jeszcze bardziej nieudolnie niż zazwyczaj – w oczy posłów i wyższych urzędników państwowych zajrzał głód. Tak przynajmniej można zrozumieć z ich komentarzy, kiedy żałują i lamentują, że zarabiają za mało i że podwyżki są im niezbędne, gdyż podczas swego urzędowania nie dojadają i nie są już w stanie wiązać jednego końca ustawy z drugim.
Jest to już sytuacja inna niż ta, którą kiedyś zarysował przed narodem Jerzy Urban, zapewniając – jako rzecznik formacji jeszcze peerelowskiej – że rząd się sam wyżywi. Obecnie rząd już sam tego nie zrobi i to my musimy żywić rząd: prawdę mówiąc, nie wiadomo, czy jest to aby postęp demokracji, no bo żywieniowy na pewno nie.
Nawet mocno opozycyjna Polityka współczuje „niskich wynagrodzeń wiceministrom, czyli podsekretarzom i sekretarzom stanu”, choć równocześnie nie zgadza się na podniesienie im pensji od razu o 100 procent, jak sobie planowali. Zostaną więc zaledwie z połową tego, czego by chcieli. Tym bardziej niewytłumaczalne jest, skąd w tym godnym pożałowania stanie bierze się ich aż tylu, bo nigdy w historii polskiego rządu tylu ludzi nie pełniło jednocześnie tych funkcji, powoli stanowiąc już największą – po bezdomnych – grupę biedaków.
Wygląda na to, że tak jak za starych lat powinniśmy wszyscy wpłacać jakieś datki na Fundusz Budowy Stolicy i przekazywać urzędom centralnym po 50 groszy miesięcznie, co pozwoliłoby im jakoś pokryć największe braki.
Ja sam myślałem, żeby wspomóc jakoś ministra Sasina, który ma 70 milionów długu za wydrukowanie bez potrzeby i podstawy prawnej kart wyborczych na nieodbyte wybory korespondencyjne, o którym to swoim zadłużeniu chwilowo zapomniał, ale kiedy prędzej czy później przyjdzie po niego komornik, to przecież okaże się, że nie będzie mógł mu zająć nawet kopalni, które rząd wcisnął też Sasinowi z dawno wygenerowanymi przez nie jeszcze większymi stratami.
Wiele wskazuje na to, że ostatnia paniczna dymisja całego kierownictwa Ministerstwa Zdrowia, z jej dotychczasowym guru Łukaszem Szumowskim na czele, ma za przyczynę ich bankructwo, które nie pozwala zapłacić za maseczki i respiratory zamówione przez nich lekkomyślnie u handlarzy bronią, a wiadomo, że u takich zmiłuj z długami nie ma. Minister Szumowski musi wrócić do stołu operacyjnego i mozolnie zacząć nadrabiać straty w domowym budżecie, próbując wykroić sobie dopiero co nieco z pacjentów.
Komentatorzy zwracają uwagę, że w najbardziej dramatycznej sytuacji jest żona prezydenta, która nie ma żadnego uposażenia i została bez grosza w swych luksusowych torebkach. Wprawdzie nie wykonuje żadnej pracy, a przynajmniej – jeśli nawet jakąś wykonuje – nie otwiera przy niej ust, ale w jej przypadku pobieranie pensji byłoby dosłownym potwierdzeniem na wszystkie możliwe sposoby maksymy, że milczenie jest złotem. Jej milczenie jest tak głębokie, że podczas wieczoru wyborczego zaznaczyła, że nie udzieli wywiadu nawet tym dziennikarzom, którzy jej o to nie prosili, co jest już odmową najwyższego stopnia.
Niektórzy zwracają wprawdzie uwagę, że jeśli już ktoś z rodziny prezydenta zasłużył na pensję, to raczej córka, która w razie czego potrafi odezwać się o wiele sensowniej.
Kończąc ten niezręczny i przykry temat bezpieniężny, trzeba jeszcze zaznaczyć, że przedmiotem troski i żalu jest pensja samego prezydenta, który zarabia mniej od zwykłego europosła. To prawdopodobnie m.in. była przyczyna, dla której tak źle w wyborach prezydenckich wypadł europoseł Biedroń, bowiem głosujący na niego mogli obawiać się, że w razie wygranej, mimo obietnic, zostawi Pałac Prezydencki i wybierze lepiej płatną posadę w Brukseli, co zresztą robił już poprzednio.
To ogólne współczucie dla ledwie wegetujących rządzących zepsuła posłanka Lichocka, bo udzielając wywiadu tygodnikowi Sieci, wyraziła zadowolenie z sytuacji materialnej, jaką w dodatku zapewniła sobie sama. Na tle ogólnego lamentu jej samozadowolenie i poczucie dostatku oraz bogactwa wydaje się aż nieprzyzwoite.
Posłanka Lichocka chlubi się, że zapewniła Telewizji Polskiej (a pośrednio i samej sobie) życie „jak u Pana Boga za piecem”, stojąc za przekazaniem jej dwóch miliardów złotych przejętych w Sejmie od chorych na raka. Jednak rozmówcy z Sieci wydaje się to jeszcze za mało i zastanawia się, czy „TVP nie powinna dostawać rocznie pięć razy tyle, ile obecnie, i w ten sposób równoważyć potęgę kapitału niemieckiego”. Nie wiemy, skąd bierze tyle pieniędzy na swoje media w Polsce kapitał niemiecki, ale na raka to im chyba już w tych Niemczech nic nie zostaje.
Mimo że Lichocka nie jest pewna, co telewizja zrobi z tym zapewnionym jej bogactwem (sama wyraża pewne obawy), to planuje wydawać z budżetu państwa następne pieniądze na przejmowanie mediów, do których dotychczas nie musiał on nic dokładać, a teraz zacznie. Według posłanki Lichockiej najlepsze media to takie, które nie tylko nie przynoszą żadnych dochodów, ale do których trzeba dopłacać; to ją uszczęśliwia najbardziej.
W efekcie tylko partyjną Telewizję Polską muszą finansować też osoby, które jej nie oglądają. Nawet opłacanie abonamentu telewizyjnego polega na tym, że oglądasz wszystkie telewizje, a płacisz za to jednej.
Nikt nie ma więc w kraju za co żyć, oprócz jednej jedynej przekarmionej telewizji. Do przesytu możemy się tylko karmić propagandą telewizyjną.