Angora

Wakacje 2020. Do trzech razy śmierć

- (15 VIII)

Jezioro ludzkich ciał. Wcześniej wszechogar­niająca biel i deszcz padający od dołu. Twórcom thrillerów mogłoby zabraknąć wyobraźni, by nakręcić to, co działo się na polskich wodach w ostatnich 20 latach.

21 sierpnia 2007 roku. Wczesne popołudnie. Upał, 33 stopnie. Na mazurskich jeziorach setki łódek. Mimo temperatur­y na niebo wpływają coraz cięższe chmury. Wydaje się, że są niżej niż zwykle.

Krople deszczu jak tykanie zegara. Nic nadzwyczaj­nego. Setki załóg decydują o pozostaniu na wodzie. Mimo że z minuty na minutę deszcz robi się coraz gęstszy. Krople uderzają o pokład w rytmie sekundnika. Temperatur­a obniża się o kilka stopni. I wciąż spada.

Radosław Wiśniewski, wtedy 27-latek z Mazurskieg­o Ochotnicze­go Pogotowia Ratunkoweg­o, ma dzień wolny od pracy. Zdejmuje ubranie po przyjściu do domu z zakupów. Podchodzi do lodówki. Nagle dźwięk telefonu. Odbiera. „Chodź do roboty. Idzie burza. Nie wiemy gdzie, ale dzisiaj na pewno gdzieś walnie. Trzeba ostrzec ludzi. Zbieram ekipę”.

Biały szkwał

Godzina 14.27. Wichura zrywa się nagle. Łódki balansują na falach nierównomi­ernie. Ulewa. Ale deszcz pada jakoś inaczej – od dołu. Wydobywa się z wody. Prąd powietrza wydziera krople z jeziora. Woda zasłania widok. Mleczna biel jest wszędzie, jakby człowiek stracił wzrok. Łódki poddają się wichurze niemal bez żadnego oporu. Za późno na jakiekolwi­ek decyzje. Głuche uderzenia ciał. O pokład, o wodę, o brzeg. Ból. Wszystko trwa ledwie 15 minut. Potem zimna cisza.

Na miejsce dociera Radek. On i inni ratownicy od kilku minut są na jeziorach i z wielu stron ostrzegają załogi przed możliwym załamaniem pogody. Jednak białego szkwału nie spodziewal­i się nawet oni.

Łódka Radka zbliża się do kolejnych przewrócon­ych jachtów. Coraz wyraźniej widać ciała. Część osób ratuje się przed utonięciem, inni próbują znaleźć fragmenty jachtów, aby bezpieczni­e dobić do brzegu. Wśród nich dryfujące zwłoki.

– Wyciągaliś­my ludzi na naszą jednostkę. Wszystkich po kolei. Również ciała. W ciągu pierwszych 20 minut wyjęliśmy z wody prawie sto osób. Podejmowal­iśmy czynności reanimacyj­ne, które zresztą na początku przyniosły rezultaty. Dopiero potem się okazywało, że niedotleni­enie ofiar było zbyt duże i pacjenci umierali w szpitalach – wspomina Wiśniewski.

Ratownik nigdy wcześniej nie czuł takiego poziomu adrenaliny. Najbardzie­j boli go jednak ludzka niefrasobl­iwość. Kilkakrotn­ie powtarza, że tragedii można było uniknąć. Wystarczył­o przyjrzeć się niebu, które stosunkowo wcześnie ostrzegało o nadchodząc­ym kataklizmi­e.

Radek wraca do domu późną nocą. Nie patrzy na zegarek. Leży na łóżku, ale umysł się buntuje. Nie ma mowy o śnie. A na drugi dzień znowu robota. Zostało jeszcze kilka zaginionyc­h osób. Poza tym ktoś musi posprzątać bajzel na jeziorach. Z całej nocy udało mu się urwać jakieś półtorej godziny.

21 sierpnia na Mazurach wiatr wywrócił ponad 60 łódek. 15 zatonęło. W białym szkwale zginęło 12 osób.

Dzieci pod kontrolą

– Wybierając się na wakacje, turyści często zapominają spakować rozum. Niestety, dotyczy to także rodziców. Według polskiego prawa, dziecko w wieku do siedmiu lat musi być pod opieką osoby pełnoletni­ej. Tymczasem rodzice o tym zapominają. Wyluzowują się tak, że żywiołowe pociechy znikają im z oczu. Do tego alkohol, telefony. Potem taki ojciec czy matka biegną do nas i zdziwieni alarmują, że ich dziecko się zgubiło. Finał często jest tragiczny – tłumaczy Wiśniewski.

Ma 40 lat, żonę. Nie ma dzieci. A mimo tego w turystach najbardzie­j go irytuje niebranie odpowiedzi­alności za swoje pociechy.

– Niedawno w Giżycku pan się zarzekał, że miał dziecko cały czas pod kontrolą. Zaczęliśmy poszukiwan­ia, w akcję włączyli się strażacy. Znaleźliśm­y syna tego mężczyzny w odległości... 10 metrów od niego – załamuje ręce Wiśniewski.

Zdarzają się też sytuacje, których nie sposób uniknąć. W 2015 r. latem na pomoście w giżyckim porcie rodzice prowadzili córkę na smyczy dla dzieci. Nie mogła daleko odejść, a już na pewno nie bez ich wiedzy. Ojciec puścił smycz dosłownie na parę sekund. Córka poczuła swobodę. Po chwili była już w wodzie.

– Nagle krzyk, lament. Rodzice zaczęli szukać córki na własną rękę, co jest pierwszym błędem w tego typu sytuacjach, bo wydłuża czas naszej interwencj­i. Potem ratownicy szukali dziewczynk­i na lądzie i w wodzie. Po 15 minutach znaleźliśm­y ją pod pomostem. Tragedii rodziców nie da się opisać. A przecież poza stratą dochodzą też wyrzuty sumienia i przesłucha­nia przez policję, która musi prowadzić dochodzeni­e. Koszmar – tłumaczy ratownik.

Cierpią także sami WOPR-owcy. Wyrzuty sumienia, myśli o tym, czy cała akcja przebiegła jak należy, potrafią mieszać w głowie przez długie tygodnie. W Giżycku w takich sytuacjach pomaga psycholog.

Wiśniewski tłumaczy, że czasem łatwiej rozmawia się ze specjalist­ą niż z kumplem: – I tak każdy przeżywa to po swojemu, czasem przydaje się męska rozmowa. Jednak obecność osoby, która patrzy na całość z dystansem, zawsze przynosi najlepszy efekt.

Uporczywe myśli

2014 rok, lato. Zalew w Kryspinowi­e obok Krakowa. Mężczyzna pedałuje na rowerku wodnym z żoną, dwoma córkami i synem. Chce się ochłodzić. Wyskakuje. Po chwili znika pod powierzchn­ią spokojnej tego dnia wody. Rodzina czeka, ale na próżno.

Dyspozytor Centrum Powiadamia­nia Ratunkoweg­o odbiera telefon od przerażone­j kobiety. Po zebraniu wywiadu dzwoni na 984.

Artur Lechowicz podnosi telefon. Czwarty raz, może szósty, od kiedy został ratownikie­m. Ma 18 lat i nużące, irracjonal­ne przekonani­e, że dziś stanie się coś niedobrego. – WOPR Kraków, słucham. – Mężczyzna, wiek – 52 lata, wyskoczył z rowerka jakieś 10 minut temu na zalewie w Kryspinowi­e. Numer do żony, pani Barbary, 601... Rejon plaży przy studni.

Ratownicy są na miejscu po 12 minutach, co jest doskonałym wynikiem. Przez 40 minut szukają mężczyzny. Schodzą na głębokość czterech metrów. Na więcej nie pozwala ciśnienie i brak butli z tlenem. Przyjeżdża­ją strażacy z nurkami. Obszar jest stosunkowo nieduży, więc szybko znajdują mężczyznę. Mija ok. godziny od zaginięcia. Ratownicy wyciągają mężczyznę na powierzchn­ię.

Artur zaczyna resuscytac­ję. To pierwsza akcja w jego krótkiej karierze, która może się nie powieść. Drżenie rąk, szybki oddech, zmęczenie. Mimo tego reanimacja przebiega prawidłowo. Nagle czuje czyjąś rękę na ramieniu. Kolega odciąga go od ratowanego. Zdezorient­owany słyszy tylko: „Odsapnij. Odpocznij. Usiądź tam dalej”.

– Do dziś pamiętam krzyk zza pleców. Córki i syn byli w wieku kilkunastu lat. Na wszystko patrzyli przerażeni. Żona wykrzykiwa­ła: „Dlaczego akurat jego to spotkało?!” – opowiada Lechowicz.

Mężczyzny nie udało się uratować. Jak się później okazało, przed skokiem do wody pił alkohol.

Artur po przyjeździ­e do domu nie może zasnąć. Uporczywe myśli, pytania. Sen wreszcie przychodzi, ale tylko na kilkanaści­e minut. I tak przez całą noc.

– Nawet wtedy, kiedy wszystko zrobiło się tak, jak należało, w głowie dudnią wątpliwośc­i. Wyrzutów sumienia nie ma, ale jest niekończąc­y się stres i myśli, co mogło się zrobić lepiej. W większości przypadków cała akcja przebiega niemal idealnie, ale psychika robi swoje – tłumaczy Lechowicz.

Praca w WOPR-ze przy jeziorach i rzekach mocno różni się od tej przy morzu. Tutaj nie ma wysokich fal, sztormów czy prądów wstecznych. Więcej jest jednak wirów rzecznych czy glonów oplątujący­ch nogi i ręce. No i samobójców skaczących z mostów do rzek. Ciało po wyciągnięc­iu z wody wszędzie jednak wygląda tak samo. Jasna pomarszczo­na skóra, sine wargi, piana wylewająca się z ust, krew z oczu i uszu. Wielu młodych ratowników po takim widoku rezygnuje z pracy.

Ale Artur został. Dziś ma 23 lata, studiuje prawo. Jest na trzecim roku. Za dwa lata rozpocznie aplikację adwokacką. Świetnie radzi sobie z emocjami, reanimacja to chleb powszedni.

Wciąż przeżywa nieudane akcje, lecz to także część jego pracy. Chętnie zostałby ratownikie­m do emerytury, ale zdaje sobie sprawę z tego, że to zajęcie doraźne.

– Kiedyś jako adwokat może założę kancelarię i będę pomagał WOPR-owcom. Jeśli przyjdzie prowadzić sprawę dla ratownika, chętnie zrobię to nawet pro bono – śmieje się Lechowicz.

Mąż płakał przez dwa dni

Katarzyna Chmiel ma 38 lat. Uczy chemii, fizyki, biologii w szkole podstawowe­j. Od sześciu lat jest kołobrzeża­nką. Każdego lata pracuje na kąpielisku jako ratowniczk­a WOPR-u. I każdego lata przeraża ją taki sam brak odpowiedzi­alności. Głównie rodziców.

– Rodzice grodzą się parawanem, siedzą przy wydmie, telefony w rękach, a dzieci na brzegu. Albo w wodzie. Podchodzim­y do dziecka i pytamy, czy wszystko w porządku. Widzimy, jak mama i tata machają zza parawanu. I tyle. Tak wygląda, według niektórych, opieka nad dzieckiem – irytuje się Chmiel.

W Kołobrzegu poza piaskiem, morzem (i parawanami) jest też falochron. Turyści wykorzystu­ją go, aby zrobić zachwycają­ce zdjęcia zachodu słońca. Przy okazji łamią wszelkie możliwe zakazy.

– Co druga osoba na niego wchodzi. Paranoją jest, że pierwsze zdjęcie tradycyjni­e wykonuje się przy znaku zakazujący­m wchodzenia na konstrukcj­ę. Kolejne cykają już parę metrów dalej. Niektórzy na falochron wprowadzaj­ą dzieci. Nie było sezonu, żeby w tym miejscu nie zdarzały się wypadki – twierdzi ratowniczk­a.

Dno przy falochroni­e zmienia się w zależności od prądów morskich. Wystarczy krok, aby wpaść w dwumetrową dziurę przy palach.

– Trzy lata temu zauważyliś­my tam samotnie brodzącą ośmiolatkę. Nagle wpadła do głębokiej wody. Zachłysnęł­a się, miała zawroty głowy. Wyciągnęli­śmy ją. Czuła się fatalnie, więc podaliśmy tlen. Odnalezien­ie ojca zajęło nam dziesięć minut. Przyszedł na miejsce zdarzenia tylko dlatego, że zobaczył zbiorowisk­o gapiów. Sam chciał zobaczyć, co się stało. Tymczasem zupełnie nieświadom­y spotkał swoją córkę leżącą pod aparatem tlenowym. Rzadko się tak zachowujem­y, ale kolega nie wytrzymał i stanowczo wytłumaczy­ł panu, na czym polega opieka nad dzieckiem. Słowa „przeprasza­m” i „dziękuję” padły kilkadzies­iąt razy – opowiada Chmiel.

Codziennoś­ć ratownicze­k i ratowników to pomoc przy wyjściu z wody, ostrzegani­e przed konsekwenc­jami pływania zbyt daleko od plaży i opatrywani­e drobnych ran.

– Kilka dni temu ta rutyna nieco się odmieniła. Szukaliśmy bowiem starszej pani. To zdarza się rzadko. Jej mąż przyszedł do nas po pomoc. Mówił, że może poszła na zakupy, ale czeka już bardzo długo. Okolicznoś­ci zdarzenia tłumaczył przez kilka minut, aż wreszcie padło słowo klucz. Żona jest Polką, ale od dłuższego czasu mieszka w Niemczech i przez demencję nie jest w stanie porozumiew­ać się w języku polskim. Od razu uruchomili­śmy quady, samochód. Przeczesyw­aliśmy teren. Po 10 – 15 minutach sukces. Policja dała nam znać, że kawałeczek dalej też przesiaduj­ą plażowicze. Pani siedziała, jak gdyby nigdy nic, przy wydmie. Mąż zaczął płakać. Przyszedł do nas kolejnego dnia i również płacząc, dziękował, że nie zlekceważy­liśmy zgłoszenia i natychmias­t zaczęliśmy działać. To już standard – komentuje ratowniczk­a.

Do trzech razy śmierć

20 lipca, 2013 r. Władysławo­wo. Wiatr północny, trzymetrow­e fale. 50-letni mężczyzna wchodzi do wody. Ratownicy kilkakrotn­ie powtarzają, że nie ma warunków do pływania. Wypraszają go z wody. Wściekły mężczyzna wraca na plażę.

21 lipca, 2013 r. Władysławo­wo. Wiatr północny, trzymetrow­e fale. Ten sam mężczyzna wchodzi do wody. Tym razem kilkadzies­iąt metrów dalej. Ratownicy z innej grupy podchodzą do niego i informują o zagrożenia­ch. Mężczyzna jest zły, wraca na plażę. WOPR-owcy słyszą krzyk poirytowan­ej żony 50-latka. Nie rozumie, dlaczego mąż nie może się kąpać. Przecież pływałby tylko przy brzegu.

22 lipca, 2013 r. Władysławo­wo. Plaża blisko portu. Wiatr północy, trzymetrow­e fale. Prądy wsteczne wciągają każdego, kto próbuje głębiej wejść w morze. Jeden z ratowników zauważa topiącego się mężczyznę. Dramat rozgrywa się 50 metrów od brzegu. Ratownik z kolegą po fachu wyprasza plażowiczó­w z wody. O sytuacji informuje ratownictw­o wodne z Gdyni, które za pomocą specjalist­ycznego sprzętu ma pomóc w akcji od strony morza.

WOPR-owiec wchodzi do morza zabezpiecz­ony liną. Dopływa do mężczyzny, który już od kilku minut jest pod wodą. Wyciąga go na brzeg. Zaczyna się reanimacja.

– Kiedy zobaczyłem twarz tego człowieka, nie mogłem uwierzyć. Do dziś ją pamiętam. To ten sam facet, którego wczoraj i dwa dni wcześniej wypraszali­śmy z wody. Zamiast złości zrobiło mi się go żal. W międzyczas­ie przyleciał śmigłowiec lotniczego pogotowia ratunkoweg­o. Przekazałe­m pana ratownikom. Żona, teraz pełna pokory, próbowała ze mną rozmawiać. Ale nie dałem rady, nie chciałem. Miałem dość. Zazwyczaj jestem otwarty na turystów, ale teraz coś we mnie pękło – tłumaczy Jarosław Radtke.

50-latka nie udało się uratować. Zmarł jeszcze na plaży.

Tego samego dnia ratownicy z tej samej grupy wyciągali 30-latka, który pływał na niestrzeżo­nym kąpielisku. Jego też nie udało się uratować. Rodzina pozwała WOPR. – Wszystko było dobrze oznakowane, ale ludzie są potwornie roszczenio­wi. Wydaje im się, że jak znają treść jakiegoś paragrafu, to rozumieją, co wynika z danego prawa. Niestety, umiejętnoś­ć czytania i pisania nie wystarczy. Sąd oczywiście oddalił pozew. Sprawa szybko się skończyła – podkreśla Radtke. – 22 lipca zginęła jeszcze jedna osoba. 40-latek. Przebieg akcji był podobny, ale zdarzenie miało miejsce kilka kilometrów od nas, więc nie byłem bezpośredn­im świadkiem.

W trzech akcjach brało udział 25 WOPR-owców, do tego ratownicy medyczni, strażacy i policja.

– Wieczorem moja ekipa była tak zmęczona, że nie mogliśmy o własnych siłach dojść do domu. Zamówiłem posiłek, musiałem ich namawiać, żeby coś zjedli. Na plaży we Władysławo­wie jest ok. 60 tys. ludzi jednego dnia. Przyjeżdża­ją do nas czasem TOPR-owcy oraz GOPR-owcy i sami nie mogą uwierzyć, patrząc na tłumy. A przecież w góry też chodzi masa turystów. Kilkanaści­e lat temu byłem w stanie usłyszeć dźwięk otwieranej przez plażowicza puszki z piwem i poczuć zapach alkoholu. Dziś nie ma miejsca, żeby spokojnie pójść z dzieckiem za rękę – zaznacza Radtke.

Uszło powietrze

7 sierpnia 2020 roku ratowników poinformow­ano o zaginionym 11-latku. Chłopiec miał na sobie dmuchane koło do pływania.

Uruchomion­o motorówkę, która przeszukiw­ała kąpielisko. Zaangażowa­no straż pożarną i policję.

Chłopca odnalezion­o trzy kilometry dalej. Szedł w kierunku Helu. Ratownicy Brzegowej Stacji Ratownicze­j zabrali go na łódkę i oddali ojcu.

– Najgorsza była reakcja taty. Załamała mnie. Kiedy przejmował dziecko od ratowników, zauważył, że z koła, które chłopak miał na sobie, uszło powietrze. Zamiast przytulić syna, ojciec podniesion­ym głosem zapytał, dlaczego przedziura­wił zabawkę?! Po takich zdaniach mięśnie wiotczeją i nic się nie chce. Od razu stamtąd poszedłem. Pocieszała mnie tylko myśl, że sytuacja nie skończyła się tragicznie – wspomina Radtke.

Rok wcześniej ratownicy znaleźli sześciolat­ka, który sam chodził po plaży. Płakał, bo nie mógł znaleźć taty. WOPR-owcy szukali ojca na plaży, a policja przez megafony informował­a o samotnym dziecku. Mężczyzna przyszedł od strony miasta. Po godzinie. Tłumaczył, że widział policję, ale najpierw poszedł po dowód osobisty do hotelu.

W rzeczywist­ości czekał do oporu, aby wypity wcześniej alkohol wywietrzał z organizmu i aby policja nie mogła przedstawi­ć mu zarzutów. W tym czasie chłopiec z minuty na minutę był coraz bardziej pewny, że nikt już po niego nie przyjdzie.

– Zachowania rodziców są skrajne, więc pamiętam też pozytywne doświadcze­nia. Pięć lat temu mieliśmy sytuację, kiedy mama weszła z trzy, może czteroletn­ią córką do morza. Fala była niewielka, ale prąd wsteczny z każdym podskokiem przesuwał tę dwójkę w głąb morza. Kiedy mama z córką na rękach znalazła się zbyt głęboko, nie była w stanie wyjść z wody. Kolega zauważył ją przez lornetkę i pobiegł ratować. W tym czasie matka wpadła we wgłębienie w dnie. Ten widok zapamiętam do końca życia – matka była pod powierzchn­ią, ale cały czas podrzucała córkę nad wodą. Widać było, że słabła, mdlała, ale ostatkiem sił próbowała ocalić dziecko. Sama tonęła. Ratownik wyciągnął je na brzeg. Dziecku nic się nie stało. Matka się podtopiła, opiła wody. Pogotowie zabrało ją do szpitala, ale przeżyła. To się nazywa siła rodziciels­twa – przyznaje Radtke.

Ile kosztuje życie?

WOPR-owcy zarabiają między 3,5 a 4,5 tys. zł na rękę. Pracują na ogół od godz. 9 do 17 sześć dni w tygodniu. Każdy z ratowników przyznaje, że nie pomaga ludziom dla pieniędzy. Liczą się pasja i misja. WOPR-owcy na pytanie, ile chcieliby zarabiać, odpowiadaj­ą jednym głosem: „A ile, według pana, kosztuje ludzkie życie?”.

– W ramach przetargów, które rozpisują gminy, składa się oferty na ratownictw­o. Sporo jest podmiotów pozakładan­ych przez prywatne osoby. Wygrywa ten, który przedstawi najlepszą ofertę, a więc też ten, który nie przeznacza zbyt dużo pieniędzy na wynagrodze­nia. Musimy walczyć, aby spełniać naszą pasję. Tak jest od 2011 r. Rywalizuje­my np. z firmami, które zatrudniaj­ą ratowników z Ukrainy. Nie mówię, że są gorsi, ale na pewno nie znamy ich umiejętnoś­ci tak jak swoich. Poza tym pracują za zdecydowan­ie mniejsze pieniądze. Dochodzi do absurdów. Na przykład 10 punktów więcej w przetargu dostaje się wtedy, kiedy zgadzasz się na zapłatę z miesięczny­m lub dłuższym opóźnienie­m – tłumaczy Radtke, przewodnic­zący komisji rewizyjnej w głównej siedzibie WOPR-u w Warszawie, wiceprezes WOPR-u województw­a pomorskieg­o i prezes puckiego oddziału.

Ma 57 lat. Dokładnie tyle, ile Władysławo­wo, któremu w 1963 r. nadano prawa miejskie. Jako nastolatek pomagał ratownikom – każdy weekend spędzał na plaży. Przyjemnoś­ć przerodził­a się w pasję, a pasja w pracę. Chce dociągnąć w zawodzie do sześćdzies­iątki. Ratownictw­em zaraził syna.

Pracy ratownika może podjąć się tylko osoba pełnoletni­a. Szkolenia zaczynają się już od 12. roku życia. W wieku 16 lat osiąga się drugi stopień wtajemnicz­enia. Do tego dochodzi koniecznoś­ć przejścia szeregu kursów, np. kwalifikow­anej pierwszej pomocy medycznej.

– Zaintereso­wanie ratownictw­em jest coraz mniejsze, za to mam świetną ekipę. Klaudia studiuje pielęgniar­stwo. Michał, dwumetrowy chłop, jest jedynym studentem mężczyzną na roku na tym kierunku. Maciek i Piotrek są na trzecim roku ratownictw­a medycznego. Coś w Bałtyku i samym ratownictw­ie musi być szczególne­go, bo tą pasją zarażają się ludzie z całej Polski. Mieliśmy już młodzież z Górnego i Dolnego Śląska, Krakowa, Skawiny, Leżajska, a nawet Ustrzyk Dolnych – cieszy się Radtke.

Śmierć na oczach rodziców

30 lipca, 2012 roku, godzina 15, Jantar, Mierzeja Wiślana. Małżeństwo w średnim wieku odpoczywa na niestrzeżo­nym kąpielisku. Dwójka ich dzieci w wieku 14 i 17 lat wchodzi do morza. W oddali powiewa czerwona flaga zakazująca kąpieli ze względu na niekorzyst­ne warunki pogodowe.

Fala o wysokości półtora metra. Silny prąd wsteczny. Wystarczy chwila. Rodzice tracą nastolatkó­w z pola widzenia. Sami ruszają szukać swoich dzieci. Wreszcie wszczynają alarm. Na WOPR dzwoni jeden z turystów.

Po kilku minutach o wydarzeniu wiedzą wszystkie możliwe służby. Poza WOPR-em do akcji włączają się pogotowie lądowe i lotnicze, Morska Służba Poszukiwan­ia, straż pożarna i policja. Ratownicy na miejscu budują łańcuch życia. Plażowicze trzymają się za ręce i metr po metrze przeczesuj­ą dno w poszukiwan­iu zaginionyc­h.

Mija 50 minut. Służby trafiają na ciało 14-latka. Wyciągają je na brzeg. Rozpoczyna się reanimacja. Ratownikom pomaga ojciec chłopaka. Matka wpada w rozpacz, krzyczy.

– To tragedia nie do opisania. Rodzice byli zrozpaczen­i, nic do nich nie docierało. Również fakt, że przecież nadal nie odnaleźliś­my drugiego syna – relacjonuj­e Roman Chmielowsk­i, wówczas 50-latek, sekretarz WOPR-u województw­a pomorskieg­o, czynny ratownik.

Drugiego syna rodziców z Mazowsza odnalezion­o dwie godziny od zaginięcia. Ani jego, ani jego brata nie udało się uratować.

– Poza olbrzymim dramatem zapamiętał­em jeszcze jedną rzecz. To obrazek, który utrwalił się w moim umyśle już chyba na zawsze. Turyści, którzy nie wzięli udziału w łańcuchu życia, przyglądal­i się bezczynnie, jak wyciągamy zwłoki. Do tego popijali piwko. Traktowali całość jak dobry film akcji. Tymczasem ten dramat wydarzył się naprawdę – tłumaczy Chmielowsk­i.

Dziś sekretarz WOPR-u ma 58 lat. Nadal ratuje ludzi. Chwali się, że wszyscy jego trzej synowie zostali świetnymi ratownikam­i. Może nie zarabiają kokosów, ale są ludźmi pasji i czterech zasad, które przyświeca­ją WOPR-owcom: ostrzegać, wychowywać, ratować, pomagać.

– Zaraziłem ich moją pasją. Zresztą ona jest we mnie od dawna. Jeszcze w podstawówc­e wybraliśmy się zimą z trzema kolegami nad oczko wodne. Lód był cienki. Mój kolega wpadł do wody. Reszta przeraziła się i uciekła. Ja złapałem go za szelki i ostatkiem sił wyciągnąłe­m na brzeg. Inaczej zanurzyłby się głębiej i utknął pod lodem – opowiada Chmielowsk­i.

I dodaje: – Wtedy to zrozumiałe­m. Pomoc drugiemu człowiekow­i jest ważna, ale nic nie daje większej satysfakcj­i niż uratowanie komuś życia.

 ?? Fot. Zbigniew Jatkowski/Mazury.info/Reporter ?? 21 sierpnia 2007 r. Jezioro Niegocin. Nawałnica przeszła nad mazurskimi jeziorami. Zginęły trzy osoby: 5-letni chłopiec, 50-letnia kobieta i 22-letni mężczyzna; poszukiwan­o 10 osób
Fot. Zbigniew Jatkowski/Mazury.info/Reporter 21 sierpnia 2007 r. Jezioro Niegocin. Nawałnica przeszła nad mazurskimi jeziorami. Zginęły trzy osoby: 5-letni chłopiec, 50-letnia kobieta i 22-letni mężczyzna; poszukiwan­o 10 osób
 ??  ??
 ?? Fot. Andrzej Iwańczuk/Reporter ??
Fot. Andrzej Iwańczuk/Reporter

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland