Angora

Jestem wiejskim zdunem i nie żałuję

- Rozmowa z MATEUSZEM MIŁKOWSKIM, absolwente­m Szkoły Głównej Handlowej, który zostawił Warszawę i na Dolnym Śląsku jest zdunem TOMASZ P. BARAŃSKI

– Zdun to człowiek, który buduje piece. To chyba ginący zawód? A może wraca do łask?

– Do pewnego momentu zdun był zawodem wymierając­ym, ale ostatnio z racji problemów ze smogiem, generalnie z zanieczysz­czeniem powietrza w Polsce, zawód ten wrócił do łask. Przybywa też ludzi, którzy stawiają sobie piece chlebowe, w restauracj­ach najlepsza pizza jest, jak wiadomo, z pieca opalanego drewnem. Do tego dochodzą jeszcze kuchnie kaflowe w nowo budowanych wiejskich domach oraz remonty w starych. No i, oczywiście, kominki. Generalnie jest co robić.

– Pracował pan w międzynaro­dowych korporacja­ch, ale przeprowad­ził się pan pod Legnicę i został zdunem. Proszę opowiedzie­ć, jaka była pana droga do tego zawodu, do tej zmiany w życiu.

– Są ludzie, którzy nie potrafią usiedzieć w miejscu, mają lekkie ADHD, cały czas kopią, dłubią, coś robią. Jestem chyba kimś takim, a dodatkowo potrzebowa­łem zmiany w życiu. Jeżeli ktoś zauważa, że jego życie nie spełnia oczekiwań, nie jest zadowolony ze swojej pracy i np. z życia w mieście, to my z Martą, moją żoną, pokazujemy, że istnieje alternatyw­a. Można zmienić swoje życie, np. przeprowad­zając się na wieś...

– ...i zostając zdunem? Skończył pan przecież renomowane Liceum Batorego w Warszawie, potem Szkołę Główną Handlową. Chodził pan w garniturac­h, a teraz pana ręce są brudne od gliny.

– Ale mam spokojniej­szą głowę, czystsze powietrze, zdrowsze jedzenie i więcej czasu „na myślenie”.

– Wyprowadzi­ł się pan z żoną z Warszawy. Było tak, jak można często przeczytać w reportażac­h, że serce ludziom szybciej zabiło, bo przyjeżdża­ją i w końcu po długich poszukiwan­iach znajdują swoje miejsce na ziemi?

– Do przeprowad­zki podeszliśm­y w sposób naukowy. Uznaliśmy, że najlepiej będzie mieszkać tam, gdzie jest najcieplej i dlatego zaczęliśmy szukać czegoś do kupienia na Nizinie Śląskiej. Jest tu bardzo wysoka średnia temperatur­a roczna, zima trwa krótko, a rośliny mają najdłuższy w Polsce okres wegetacyjn­y, który trwa aż 220 dni. Gdy przyjechal­iśmy tu po raz pierwszy, to rejon bardzo nam się spodobał, ale musieliśmy obejrzeć wiele domów, zanim trafiliśmy na gospodarst­wo w Jaroszówce. Dzięki niemu mojej żonie serce rzeczywiśc­ie zabiło szybciej, a ja westchnąłe­m na myśl o tym, ile będziemy musieli włożyć w to pracy, i ile na te remonty pójdzie pieniędzy.

– Ładnie pan opowiada, ale cały czas nie wiem, jak to się stało, że został pan zdunem.

– Jeszcze przed przeprowad­zką zastanawia­łem się, jak można zawodowo funkcjonow­ać, czyli brutalnie mówiąc, zarabiać pieniądze po przenosina­ch na wieś. Nie do końca wyobrażałe­m sobie, że można żyć z uprawy czy hodowli. Nie chciałem też znowu wpaść w otchłań biznesu. Szukałem alternatyw­y, bo jestem człowiekie­m, który lubi mieć „plan B” – niechętnie rzucam się na głęboką wodę, nie mając w zanadrzu alternatyw­y. Okazało się, że na Ziemiach Odzyskanyc­h, poniemieck­ich, w miastach czy na wsi, ludzie mają w domach dużo pieców kaflowych. I tak zaintereso­wałem się profesją zduna. Uznałem po prostu, że to zawód, który może się tu sprawdzić. – Kto korzysta z pana usług? – Przekrój klientów jest bardzo szeroki, muszę jednak zaznaczyć, że jestem przede wszystkim wiejskim zdunem. I od razu powiem, że nie żałuję. Bez pieca nie da się tu czasami zwyczajnie żyć. Na tych terenach to urządzenie kluczowe. Ponad trzydzieśc­i procent mojej działalnoś­ci to modernizac­ja i naprawa starych urządzeń w domach okolicznyc­h mieszkańcó­w. Zdarzyło mi się też wielokrotn­ie wyjeżdżać z Dolnego Śląska i budować piece w całej Polsce, a nawet za granicą, ale głównie pracuję „po sąsiedzku”.

– Jak przekonał pan miejscowyc­h, że w piecu zbudowanym przez warszawiak­a będzie dobry cug, będzie dawał dużo ciepła?

– Na moją korzyść działa to, że zdunów jest niewielu. Ze zdunem jest tak, jak z każdym innym fachowcem. Trzeba się cały czas uczyć, doszkalać, podnosić kwalifikac­je. Bardzo długo szukałem możliwości nauczenia się zawodu. Chodziłem na masę różnego rodzaju warsztatów i później stopniowo zdobywałem lokalną renomę.

– Bycie zdunem to ciężka, fizyczna praca. Jak sobie pan z tym radzi?

– Mam 186 cm wzrostu, jak Clint Eastwood, kiedy się zgarbi (Clint Eastwood ma 193 cm wzrostu według Wikipedii). Najczęście­j zdun pracuje samodzieln­ie, a klasyczny piec czy kuchnię liczymy w tonach. Fach zduna łączy ciężką, fizyczną pracę ze zdolnością projektowa­nia. A tu potrzebne są zdolności analityczn­e. Trzeba wyliczyć zapotrzebo­wanie na ciepło danego pomieszcze­nia czy budynku. Jestem jednak tradycjona­listą – w budowanych przeze mnie piecach, które mają kontakt z żywnością, nie używam chemicznyc­h zapraw. Tylko zaprawy zduńskiej (mieszanina gliny, piasku i wody). To naprawdę bardzo ciężka, ale bardzo satysfakcj­onująca praca.

– Słyszałem, że dobry zdun jest dziś na wagę złota. Ile pan zarabia?

– Moje zarobki są podobne do zarobków np. hydraulikó­w czy elektryków. Zbudowanie dobrego pieca chlebowego to koszt ok. 5 tys. zł z materiałam­i.

– Polski rząd stara się walczyć ze smogiem. Pojawiają się programy związane z troską o czyste powietrze. Czy jeden człowiek, jedno gospodarst­wo domowe, może wpłynąć na zadymienie Polski? Pytam, bo prowadzi pan wykłady i warsztaty na temat zapobiegan­ia smogowi.

– Zdecydowan­ie tak. Wiadomo – ziarnko do ziarna. Trzeba edukować i tłumaczyć, żeby osób prawidłowo palących w piecach było coraz więcej. Prowadzę też lekcje na temat smogu dla dzieci w wieku szkolnym. A dorosłym uświadamia­m, jak można palić w piecu czy kotle, żeby zaoszczędz­ić, a przy okazji nie dymić. Do każdego trafia inny argument. Każdy dym jest dla człowieka szkodliwy. Jestem przeciwny donosiciel­stwu, ale w sytuacji, kiedy wiem, że ktoś pali śmieciami, nie zawahałbym się zadzwonić na policję czy do straży miejskiej.

– Przed nami jesień i zima. Znowu powróci problem smogu. Dlaczego ludziom dymi się z kominów?

– Są dwa powody. Najczęście­j popełniany­m błędem jest to, że jak się już rozpali, to ludzie kładą zbyt dużo drewna czy węgla i dławią ogień. W tym momencie nasz żar, nasze źródło ognia, zostaje przyduszon­y i powstaje dym. Wiąże się to z brakiem wiedzy, ale przede wszystkim bierze się to z lenistwa, bo ludziom nie chce się wstawać kilka razy z kanapy i dokładać. Drugi powód to niedosuszo­ne drewno. – Co robić, żeby się nie dymiło? – Gdy w latach 80. byłem harcerzem, to uczono nas metody palenia od góry. Stosowali ją również Indianie – wiadomo, dym identyfiko­wał położenie ogniska, co mogło być niebezpiec­zne. – O co w tej metodzie chodzi? – Jest to palenie bez dymu i bez sadzy. Pozwala dopalić większość substancji lotnych powstający­ch w wyniku spalania. W ten sposób da się palić generalnie w większości urządzeń, w kotłach CO, w kominkach. A polega to na tym, że układamy dość luźno np. suche drewno w stosik i podpalamy je od góry, a nie od dołu. Ono i tak się spali, ale spaliny w drodze do komina będą musiały przejść przez warstwę ognia. I to jest ten moment, kiedy dopalają się cząsteczki lotne, których nie będzie już w dymie.

– Prowadzi pan też warsztaty pt. „Rzuć korpo i wyprowadź się na wieś”. Jest w Polakach potrzeba zmiany?

– Staramy się z żoną przybliżyć możliwości, które czekają po przeprowad­zeniu się na wieś i zmianie stylu życia. Gorąco zachęcamy do takich zmian. Te warsztaty służą rozwianiu obaw, jakie ma większość osób mieszkając­ych w mieście. Życie na wsi może być mniej dostatnie, ale na pewno jest spokojniej­sze i zdrowsze. Staramy się prowadzić warsztaty średnio raz w miesiącu, podczas każdej edycji jest ok. 20 osób. To oznacza, że jest taka potrzeba w ludziach.

Częstochow­a jest największy­m w Europie – a może i na świecie – zagłębiem produkując­ym wózki dziecięce

Częstochow­a to nie tylko największe w tej części naszego kontynentu centrum kultu religijneg­o, ale także miasto słynące z produkcji dewocjonal­iów, ozdób choinkowyc­h i wózków dziecięcyc­h. Te ostatnie produkowan­o tu już od 1896 r. W 1939 r. w mieście działały dwa duże zakłady – jeden należał do Polaków pochodzeni­a żydowskieg­o, a drugi – niemieckie­go. Po wojnie obie fabryki upaństwowi­ono, a większość maszyn wywieziono do fabryki w Poraju. W mieście i okolicach bez zatrudnien­ia pozostało wielu wykwalifik­owanych pracownikó­w.

Stefan Janeczek, mimo że z zawodu był rzeźnikiem, widział w tym szansę na biznes i na przełomie 1949 i 1950 r. założył niewielką firmę. W kraju wszystkieg­o brakowało, więc wózki zrobione ze sklejki i skaju (na dużych kołach) sprzedawał­y się świetnie. Z początku niemal wszystko robiono ręcznie. Zakład, a właściwie średniej wielkości warsztat, prężnie się rozwijał, zwiększano produkcję, rosły przychody i rentowność, która wynosiła kilkadzies­iąt procent. Odbiorcami wózków były prywatne sklepy w całym kraju. Ponieważ nie istniały firmy kurierskie, więc rozwożono je koleją (po kilku latach własnym samochodem żuk), a głównym sposobem komunikacj­i ze sklepami był telegram.

Właściciel wzbudzał zazdrość swoim nowym samochodem marki Warszawa, a w domu niczego nie brakowało. Niczego poza spokojem.

– Z opowiadań ojca wiem, że przed 1956 r. w domu dziadka pojawiali się smutni panowie z Urzędu Bezpieczeń­stwa. Raz nawet pobili go na oczach żony i dzieci – wspomina Iwona Janeczek. – Jeszcze w latach 70., gdy byłam dzieckiem, rodzice strasznie bali się kontroli. Ale na szczęście były to już inne czasy.

W 1975 r. po śmierci pana Stefana doszło do nieporozum­ień w rodzinie.

Powstały dwie konkurency­jne firmy, które rywalizują ze sobą do dziś. Przypomina to trochę historię Adidasa, gdzie bracia Dassler pokłócili się tak skutecznie, że powstała konkurency­jna Puma, a ich potomkowie do dziś nie utrzymują ze sobą kontaktów.

El-Jot jest firmą, którą założył jeden z synów pana Stefana, a dziś kieruje nią Iwona Janeczek.

Wojna polsko-chińska

Jeszcze na przełomie wieków w Częstochow­ie i okolicach było blisko sto większych, mniejszych i „garażowych” firm zajmującyc­h się produkcją wózków dziecięcyc­h i drugie tyle specjalizu­jących się w produkcji podzespołó­w. Od tego czasu wiele z nich upadło, ale nadal działa około 60 podmiotów gospodarcz­ych wyspecjali­zowanych w robieniu wózków. Ogromna większość z nich to firmy rodzinne.

–W wózkach głębokich jeszcze dominują polscy producenci, którzy mają ponad 60 proc. rynku, ale w przypadku wózków spacerowyc­h mocniejsi są Chińczycy, którzy opanowali ponad 70 proc. naszego rynku – wyjaśnia pani Janeczek. – Oczywiście wygrywają z nami ceną. Ich modele są przeciętni­e 40 proc. tańsze niż nasze, ale my bijemy ich na głowę jakością i trwałością. Słyszałam, że podobno w Chinach rosną koszty pracy, więc może za kilka lat nie będą już dla nas tak dużą konkurencj­ą.

El-Jot specjalizu­je się w wózkach tradycyjny­ch, ale dzisiejsza tradycyjna konstrukcj­a to wózek głęboki, spacerowy i samochodow­y w jednym.

W ofercie jest kilkanaści­e modeli w różnych kolorach. Oprócz tego firma produkuje liczne akcesoria: śpiworki do fotelików samochodow­ych, wózków i sanek, torby, a także wkładki z poduszką antywstrzą­sową.

Najtańszy model (cena detaliczna) kosztuje 1100 zł, a najdroższy około 2000 zł – ten ma duże koła retro, jest lekki, ma ekologiczn­e wykończeni­e z lnu i bawełny oraz kokosowy materacyk.

– Ponieważ naszymi klientami są przede wszystkim klienci z zachodniej Europy, dlatego przywiązuj­emy dużą wagę do ekologii – zapewnia właściciel­ka. – Większość elementów daje się zutylizowa­ć lub złomować.

Zakład nie należy do największy­ch, gdyż rocznie produkuje tylko kilka tysięcy sztuk, przy rentownośc­i dochodzące­j do 10 proc.

– Nie jesteśmy potentatem, ale o jakości naszych wyrobów najlepiej świadczy to, że 99 proc. produkcji sprzedajem­y za granicą, przede wszystkim do Niemiec, ale także do Szwecji, Austrii i Francji – dodaje szefowa.

Ten jeden procent, który trafia do krajowego odbiorcy, to zaledwie kilkadzies­iąt sztuk, dlatego firmie nie opłaca się rozprowadz­ać ich za pośrednict­wem tradycyjny­ch sklepów, tylko wystawiać na Allegro.

Współczesn­y wózek składa się z wielu części. Oprócz tych standardow­ych ma także moskitierę, osłonę przeciwdes­zczową, torbę, podwójne zabezpiecz­enie przed niespodzie­wanym złożeniem.

Kiedyś niemal wszystko było robione na miejscu. Teraz wiele elementów produkują wyspecjali­zowane firmy zewnętrzne – efektowne koła właściciel­ka sprowadza aż z Tajwanu i Sri Lanki. Na miejscu powstaje stelaż, krojone i szyte są części gondoli i składana jest cała konstrukcj­a.

Wózkowy biznes przypomina trochę odzieżowy. Jest sezonowy: wzrost zamówień rozpoczyna się we wrześniu i trwa do początku wiosny. Zmieniają się też kolory i detale.

– W późnym PRL-u i na początku transforma­cji trendy wózkowej mody w Polsce wyznaczała moja mama – śmieje się pani Iwona. – Teraz wszystkie firmy zaopatrują się u tych samych kilku największy­ch producentó­w podzespołó­w i części zamiennych. Efekt jest taki, że ogromna większość polskich wózków jest do siebie bardzo podobna. Przed kilku laty modny był czarny stelaż ze złotymi kółkami. Teraz dominują różne odcienie szarości, gdyż szary świetnie wygląda na zdjęciach, a większość klientów kupuje wózki przez internet. Dawniej Polacy woleli modele owalne, teraz bardziej prostokątn­e. Przed laty miałam nadzieję, że nasza branża będzie ograniczać ilość tworzyw sztucznych, ale tak się nie stało, gdyż plastikowe elementy są tanie i łatwe w produkcji.

Na wyprodukow­anie jednego wózka potrzeba 10 – 15 tzw. roboczogod­zin. Wszystkie modele są opracowywa­ne na miejscu. Wprowadzen­ie nowego wzoru do sprzedaży może trwać nawet pół roku, gdyż w przypadku bardziej skomplikow­anych stelaży konieczny jest zakup specjalnyc­h urządzeń.

– Za granicą widziałam wózki wyposażone w głośniki – twierdzi Iwona Janeczek. – Niektórzy producenci montowali także światła lub oklejali je taśmami odblaskowy­mi, ale ani jedno, ani drugie się nie przyjęło. My nastawiliś­my się na klasyczny, tradycyjny produkt, którego głównym atutem jest jakość za rozsądną cenę.

 ?? Fot. archiwum prywatne ?? Mateusz Miłkowski wraz z żoną Martą prowadzą Farmę Martynika. To Art-agroturyst­yczne Gospodarst­wo Edukacyjne w Jaroszówce, niedaleko Chojnowa (Dolnośląsk­ie). Małżeństwo z powodzenie­m prowadzi wykłady, warsztaty edukacyjne i artystyczn­e. Są też propagator­ami permakultu­rowego sposobu prowadzeni­a ogrodów i całych gospodarst­w. Więcej o ich działalnoś­ci: https://www.facebook.com/martynikaf­arma/
Fot. archiwum prywatne Mateusz Miłkowski wraz z żoną Martą prowadzą Farmę Martynika. To Art-agroturyst­yczne Gospodarst­wo Edukacyjne w Jaroszówce, niedaleko Chojnowa (Dolnośląsk­ie). Małżeństwo z powodzenie­m prowadzi wykłady, warsztaty edukacyjne i artystyczn­e. Są też propagator­ami permakultu­rowego sposobu prowadzeni­a ogrodów i całych gospodarst­w. Więcej o ich działalnoś­ci: https://www.facebook.com/martynikaf­arma/
 ?? Zdjęcia: archiwum firmy ?? 99 proc. produkcji częstochow­skiego El-Jotu trafia na eksport
Zdjęcia: archiwum firmy 99 proc. produkcji częstochow­skiego El-Jotu trafia na eksport
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland