Jestem wiejskim zdunem i nie żałuję
– Zdun to człowiek, który buduje piece. To chyba ginący zawód? A może wraca do łask?
– Do pewnego momentu zdun był zawodem wymierającym, ale ostatnio z racji problemów ze smogiem, generalnie z zanieczyszczeniem powietrza w Polsce, zawód ten wrócił do łask. Przybywa też ludzi, którzy stawiają sobie piece chlebowe, w restauracjach najlepsza pizza jest, jak wiadomo, z pieca opalanego drewnem. Do tego dochodzą jeszcze kuchnie kaflowe w nowo budowanych wiejskich domach oraz remonty w starych. No i, oczywiście, kominki. Generalnie jest co robić.
– Pracował pan w międzynarodowych korporacjach, ale przeprowadził się pan pod Legnicę i został zdunem. Proszę opowiedzieć, jaka była pana droga do tego zawodu, do tej zmiany w życiu.
– Są ludzie, którzy nie potrafią usiedzieć w miejscu, mają lekkie ADHD, cały czas kopią, dłubią, coś robią. Jestem chyba kimś takim, a dodatkowo potrzebowałem zmiany w życiu. Jeżeli ktoś zauważa, że jego życie nie spełnia oczekiwań, nie jest zadowolony ze swojej pracy i np. z życia w mieście, to my z Martą, moją żoną, pokazujemy, że istnieje alternatywa. Można zmienić swoje życie, np. przeprowadzając się na wieś...
– ...i zostając zdunem? Skończył pan przecież renomowane Liceum Batorego w Warszawie, potem Szkołę Główną Handlową. Chodził pan w garniturach, a teraz pana ręce są brudne od gliny.
– Ale mam spokojniejszą głowę, czystsze powietrze, zdrowsze jedzenie i więcej czasu „na myślenie”.
– Wyprowadził się pan z żoną z Warszawy. Było tak, jak można często przeczytać w reportażach, że serce ludziom szybciej zabiło, bo przyjeżdżają i w końcu po długich poszukiwaniach znajdują swoje miejsce na ziemi?
– Do przeprowadzki podeszliśmy w sposób naukowy. Uznaliśmy, że najlepiej będzie mieszkać tam, gdzie jest najcieplej i dlatego zaczęliśmy szukać czegoś do kupienia na Nizinie Śląskiej. Jest tu bardzo wysoka średnia temperatura roczna, zima trwa krótko, a rośliny mają najdłuższy w Polsce okres wegetacyjny, który trwa aż 220 dni. Gdy przyjechaliśmy tu po raz pierwszy, to rejon bardzo nam się spodobał, ale musieliśmy obejrzeć wiele domów, zanim trafiliśmy na gospodarstwo w Jaroszówce. Dzięki niemu mojej żonie serce rzeczywiście zabiło szybciej, a ja westchnąłem na myśl o tym, ile będziemy musieli włożyć w to pracy, i ile na te remonty pójdzie pieniędzy.
– Ładnie pan opowiada, ale cały czas nie wiem, jak to się stało, że został pan zdunem.
– Jeszcze przed przeprowadzką zastanawiałem się, jak można zawodowo funkcjonować, czyli brutalnie mówiąc, zarabiać pieniądze po przenosinach na wieś. Nie do końca wyobrażałem sobie, że można żyć z uprawy czy hodowli. Nie chciałem też znowu wpaść w otchłań biznesu. Szukałem alternatywy, bo jestem człowiekiem, który lubi mieć „plan B” – niechętnie rzucam się na głęboką wodę, nie mając w zanadrzu alternatywy. Okazało się, że na Ziemiach Odzyskanych, poniemieckich, w miastach czy na wsi, ludzie mają w domach dużo pieców kaflowych. I tak zainteresowałem się profesją zduna. Uznałem po prostu, że to zawód, który może się tu sprawdzić. – Kto korzysta z pana usług? – Przekrój klientów jest bardzo szeroki, muszę jednak zaznaczyć, że jestem przede wszystkim wiejskim zdunem. I od razu powiem, że nie żałuję. Bez pieca nie da się tu czasami zwyczajnie żyć. Na tych terenach to urządzenie kluczowe. Ponad trzydzieści procent mojej działalności to modernizacja i naprawa starych urządzeń w domach okolicznych mieszkańców. Zdarzyło mi się też wielokrotnie wyjeżdżać z Dolnego Śląska i budować piece w całej Polsce, a nawet za granicą, ale głównie pracuję „po sąsiedzku”.
– Jak przekonał pan miejscowych, że w piecu zbudowanym przez warszawiaka będzie dobry cug, będzie dawał dużo ciepła?
– Na moją korzyść działa to, że zdunów jest niewielu. Ze zdunem jest tak, jak z każdym innym fachowcem. Trzeba się cały czas uczyć, doszkalać, podnosić kwalifikacje. Bardzo długo szukałem możliwości nauczenia się zawodu. Chodziłem na masę różnego rodzaju warsztatów i później stopniowo zdobywałem lokalną renomę.
– Bycie zdunem to ciężka, fizyczna praca. Jak sobie pan z tym radzi?
– Mam 186 cm wzrostu, jak Clint Eastwood, kiedy się zgarbi (Clint Eastwood ma 193 cm wzrostu według Wikipedii). Najczęściej zdun pracuje samodzielnie, a klasyczny piec czy kuchnię liczymy w tonach. Fach zduna łączy ciężką, fizyczną pracę ze zdolnością projektowania. A tu potrzebne są zdolności analityczne. Trzeba wyliczyć zapotrzebowanie na ciepło danego pomieszczenia czy budynku. Jestem jednak tradycjonalistą – w budowanych przeze mnie piecach, które mają kontakt z żywnością, nie używam chemicznych zapraw. Tylko zaprawy zduńskiej (mieszanina gliny, piasku i wody). To naprawdę bardzo ciężka, ale bardzo satysfakcjonująca praca.
– Słyszałem, że dobry zdun jest dziś na wagę złota. Ile pan zarabia?
– Moje zarobki są podobne do zarobków np. hydraulików czy elektryków. Zbudowanie dobrego pieca chlebowego to koszt ok. 5 tys. zł z materiałami.
– Polski rząd stara się walczyć ze smogiem. Pojawiają się programy związane z troską o czyste powietrze. Czy jeden człowiek, jedno gospodarstwo domowe, może wpłynąć na zadymienie Polski? Pytam, bo prowadzi pan wykłady i warsztaty na temat zapobiegania smogowi.
– Zdecydowanie tak. Wiadomo – ziarnko do ziarna. Trzeba edukować i tłumaczyć, żeby osób prawidłowo palących w piecach było coraz więcej. Prowadzę też lekcje na temat smogu dla dzieci w wieku szkolnym. A dorosłym uświadamiam, jak można palić w piecu czy kotle, żeby zaoszczędzić, a przy okazji nie dymić. Do każdego trafia inny argument. Każdy dym jest dla człowieka szkodliwy. Jestem przeciwny donosicielstwu, ale w sytuacji, kiedy wiem, że ktoś pali śmieciami, nie zawahałbym się zadzwonić na policję czy do straży miejskiej.
– Przed nami jesień i zima. Znowu powróci problem smogu. Dlaczego ludziom dymi się z kominów?
– Są dwa powody. Najczęściej popełnianym błędem jest to, że jak się już rozpali, to ludzie kładą zbyt dużo drewna czy węgla i dławią ogień. W tym momencie nasz żar, nasze źródło ognia, zostaje przyduszony i powstaje dym. Wiąże się to z brakiem wiedzy, ale przede wszystkim bierze się to z lenistwa, bo ludziom nie chce się wstawać kilka razy z kanapy i dokładać. Drugi powód to niedosuszone drewno. – Co robić, żeby się nie dymiło? – Gdy w latach 80. byłem harcerzem, to uczono nas metody palenia od góry. Stosowali ją również Indianie – wiadomo, dym identyfikował położenie ogniska, co mogło być niebezpieczne. – O co w tej metodzie chodzi? – Jest to palenie bez dymu i bez sadzy. Pozwala dopalić większość substancji lotnych powstających w wyniku spalania. W ten sposób da się palić generalnie w większości urządzeń, w kotłach CO, w kominkach. A polega to na tym, że układamy dość luźno np. suche drewno w stosik i podpalamy je od góry, a nie od dołu. Ono i tak się spali, ale spaliny w drodze do komina będą musiały przejść przez warstwę ognia. I to jest ten moment, kiedy dopalają się cząsteczki lotne, których nie będzie już w dymie.
– Prowadzi pan też warsztaty pt. „Rzuć korpo i wyprowadź się na wieś”. Jest w Polakach potrzeba zmiany?
– Staramy się z żoną przybliżyć możliwości, które czekają po przeprowadzeniu się na wieś i zmianie stylu życia. Gorąco zachęcamy do takich zmian. Te warsztaty służą rozwianiu obaw, jakie ma większość osób mieszkających w mieście. Życie na wsi może być mniej dostatnie, ale na pewno jest spokojniejsze i zdrowsze. Staramy się prowadzić warsztaty średnio raz w miesiącu, podczas każdej edycji jest ok. 20 osób. To oznacza, że jest taka potrzeba w ludziach.
Częstochowa jest największym w Europie – a może i na świecie – zagłębiem produkującym wózki dziecięce
Częstochowa to nie tylko największe w tej części naszego kontynentu centrum kultu religijnego, ale także miasto słynące z produkcji dewocjonaliów, ozdób choinkowych i wózków dziecięcych. Te ostatnie produkowano tu już od 1896 r. W 1939 r. w mieście działały dwa duże zakłady – jeden należał do Polaków pochodzenia żydowskiego, a drugi – niemieckiego. Po wojnie obie fabryki upaństwowiono, a większość maszyn wywieziono do fabryki w Poraju. W mieście i okolicach bez zatrudnienia pozostało wielu wykwalifikowanych pracowników.
Stefan Janeczek, mimo że z zawodu był rzeźnikiem, widział w tym szansę na biznes i na przełomie 1949 i 1950 r. założył niewielką firmę. W kraju wszystkiego brakowało, więc wózki zrobione ze sklejki i skaju (na dużych kołach) sprzedawały się świetnie. Z początku niemal wszystko robiono ręcznie. Zakład, a właściwie średniej wielkości warsztat, prężnie się rozwijał, zwiększano produkcję, rosły przychody i rentowność, która wynosiła kilkadziesiąt procent. Odbiorcami wózków były prywatne sklepy w całym kraju. Ponieważ nie istniały firmy kurierskie, więc rozwożono je koleją (po kilku latach własnym samochodem żuk), a głównym sposobem komunikacji ze sklepami był telegram.
Właściciel wzbudzał zazdrość swoim nowym samochodem marki Warszawa, a w domu niczego nie brakowało. Niczego poza spokojem.
– Z opowiadań ojca wiem, że przed 1956 r. w domu dziadka pojawiali się smutni panowie z Urzędu Bezpieczeństwa. Raz nawet pobili go na oczach żony i dzieci – wspomina Iwona Janeczek. – Jeszcze w latach 70., gdy byłam dzieckiem, rodzice strasznie bali się kontroli. Ale na szczęście były to już inne czasy.
W 1975 r. po śmierci pana Stefana doszło do nieporozumień w rodzinie.
Powstały dwie konkurencyjne firmy, które rywalizują ze sobą do dziś. Przypomina to trochę historię Adidasa, gdzie bracia Dassler pokłócili się tak skutecznie, że powstała konkurencyjna Puma, a ich potomkowie do dziś nie utrzymują ze sobą kontaktów.
El-Jot jest firmą, którą założył jeden z synów pana Stefana, a dziś kieruje nią Iwona Janeczek.
Wojna polsko-chińska
Jeszcze na przełomie wieków w Częstochowie i okolicach było blisko sto większych, mniejszych i „garażowych” firm zajmujących się produkcją wózków dziecięcych i drugie tyle specjalizujących się w produkcji podzespołów. Od tego czasu wiele z nich upadło, ale nadal działa około 60 podmiotów gospodarczych wyspecjalizowanych w robieniu wózków. Ogromna większość z nich to firmy rodzinne.
–W wózkach głębokich jeszcze dominują polscy producenci, którzy mają ponad 60 proc. rynku, ale w przypadku wózków spacerowych mocniejsi są Chińczycy, którzy opanowali ponad 70 proc. naszego rynku – wyjaśnia pani Janeczek. – Oczywiście wygrywają z nami ceną. Ich modele są przeciętnie 40 proc. tańsze niż nasze, ale my bijemy ich na głowę jakością i trwałością. Słyszałam, że podobno w Chinach rosną koszty pracy, więc może za kilka lat nie będą już dla nas tak dużą konkurencją.
El-Jot specjalizuje się w wózkach tradycyjnych, ale dzisiejsza tradycyjna konstrukcja to wózek głęboki, spacerowy i samochodowy w jednym.
W ofercie jest kilkanaście modeli w różnych kolorach. Oprócz tego firma produkuje liczne akcesoria: śpiworki do fotelików samochodowych, wózków i sanek, torby, a także wkładki z poduszką antywstrząsową.
Najtańszy model (cena detaliczna) kosztuje 1100 zł, a najdroższy około 2000 zł – ten ma duże koła retro, jest lekki, ma ekologiczne wykończenie z lnu i bawełny oraz kokosowy materacyk.
– Ponieważ naszymi klientami są przede wszystkim klienci z zachodniej Europy, dlatego przywiązujemy dużą wagę do ekologii – zapewnia właścicielka. – Większość elementów daje się zutylizować lub złomować.
Zakład nie należy do największych, gdyż rocznie produkuje tylko kilka tysięcy sztuk, przy rentowności dochodzącej do 10 proc.
– Nie jesteśmy potentatem, ale o jakości naszych wyrobów najlepiej świadczy to, że 99 proc. produkcji sprzedajemy za granicą, przede wszystkim do Niemiec, ale także do Szwecji, Austrii i Francji – dodaje szefowa.
Ten jeden procent, który trafia do krajowego odbiorcy, to zaledwie kilkadziesiąt sztuk, dlatego firmie nie opłaca się rozprowadzać ich za pośrednictwem tradycyjnych sklepów, tylko wystawiać na Allegro.
Współczesny wózek składa się z wielu części. Oprócz tych standardowych ma także moskitierę, osłonę przeciwdeszczową, torbę, podwójne zabezpieczenie przed niespodziewanym złożeniem.
Kiedyś niemal wszystko było robione na miejscu. Teraz wiele elementów produkują wyspecjalizowane firmy zewnętrzne – efektowne koła właścicielka sprowadza aż z Tajwanu i Sri Lanki. Na miejscu powstaje stelaż, krojone i szyte są części gondoli i składana jest cała konstrukcja.
Wózkowy biznes przypomina trochę odzieżowy. Jest sezonowy: wzrost zamówień rozpoczyna się we wrześniu i trwa do początku wiosny. Zmieniają się też kolory i detale.
– W późnym PRL-u i na początku transformacji trendy wózkowej mody w Polsce wyznaczała moja mama – śmieje się pani Iwona. – Teraz wszystkie firmy zaopatrują się u tych samych kilku największych producentów podzespołów i części zamiennych. Efekt jest taki, że ogromna większość polskich wózków jest do siebie bardzo podobna. Przed kilku laty modny był czarny stelaż ze złotymi kółkami. Teraz dominują różne odcienie szarości, gdyż szary świetnie wygląda na zdjęciach, a większość klientów kupuje wózki przez internet. Dawniej Polacy woleli modele owalne, teraz bardziej prostokątne. Przed laty miałam nadzieję, że nasza branża będzie ograniczać ilość tworzyw sztucznych, ale tak się nie stało, gdyż plastikowe elementy są tanie i łatwe w produkcji.
Na wyprodukowanie jednego wózka potrzeba 10 – 15 tzw. roboczogodzin. Wszystkie modele są opracowywane na miejscu. Wprowadzenie nowego wzoru do sprzedaży może trwać nawet pół roku, gdyż w przypadku bardziej skomplikowanych stelaży konieczny jest zakup specjalnych urządzeń.
– Za granicą widziałam wózki wyposażone w głośniki – twierdzi Iwona Janeczek. – Niektórzy producenci montowali także światła lub oklejali je taśmami odblaskowymi, ale ani jedno, ani drugie się nie przyjęło. My nastawiliśmy się na klasyczny, tradycyjny produkt, którego głównym atutem jest jakość za rozsądną cenę.