Zamojski kataryniarz
Był zakonnikiem, warszawskim tramwajarzem i mistrzem kaligrafii...
Przed wojną można ich było spotkać na uliczkach wielu miast. Dziś to rzadki widok. Od niedawna stylowego kataryniarza można spotkać na Starym Mieście w Zamościu. Swój magiczny instrument rozstawia też na deptaku w Zwierzyńcu.
– Sercem katarynki jest wprawiany w ruch korbką miech, który pompuje powietrze do 29 piszczałek. Wystarczy założyć kanon perforowany. To – można rzec – taki rodzaj płyty. Są na nim otworki różnej wielkości – każdy to inna długość dźwięku. Kręcąc korbką, poruszam miech, przesuwa się też kartonik. Wtedy przez dziurki w nim powietrze wpada do odpowiedniej piszczałki i tak wydobywa się melodia – opowiada Daniel Jan Lalik, a w tle sączy się walc Dmitrija Szostakowicza.
Pochodzi z Zarzecza pod Zamościem. Jak mówi o sobie, jest typowym humanistą. Po maturze wzięli go „w kamasze” (to ostatni pobór), najpierw jako kierowcę pod Grudziądzem, potem do jednostki przeciwlotniczej w Koszalinie. Po wojsku wstąpił do zakonu. Swojej drogi życiowej szukał w zgromadzeniu sercanów w Krakowie. To tam, jak opowiada, podczas zajęć z łaciny i greki w seminarium jeden z wykładowców Uniwersytetu Jagiellońskiego zamiast podręczników przyniósł kałamarze, obsadki ze stalówkami i wzorniki pisma gotyckiego. Wtedy połknął bakcyla kaligrafii i połączył to z zainteresowaniem Ormianami z Zamościa, którzy niegdyś w swoich skryptoriach ozdabiali księgi. I tak stał się jednym z najlepszych kaligrafów w Polsce.
Jednak habit nie był jego powołaniem. Daniel Lalik po pięciu latach – jak to nazwał – dobrej szkoły życia, wystąpił ze zgromadzenia. A że lubi pociągi i tramwaje, zrobił kurs i został warszawskim tramwajarzem. I wrócił do swojej pasji kaligrafa. Uszył strój ormiański i latem przyjeżdżał do Zamościa, w podcieniach przy Ormiańskiej rozkładał wzorniki, atrament, stalówki i uczył mieszkańców, a także turystów kaligrafii, opowiadając przy tym historię zamojskich Ormian. Bywał