Muzyczne zatrucie
Jan Tomaszewski, autor kilku wielkich przebojów sprzed lat, od dawna jest na emeryturze. Nie komponuje, ale kończy właśnie pisać książkę
Z wykształcenia elektronik, z zamiłowania muzyk. Kompozytor, aranżer, jazzman, puzonista. A także dyrygent i pedagog. Autor dziewięciu musicali i komedii muzycznych, jak również kilku znanych piosenek. „Serwus, panie Chief” oraz „Szli na zachód osadnicy” to szlagiery nie tylko radiowe, ale i festiwalowe. Prywatnie brat Marka Tomaszewskiego z duetu fortepianowego Marek&Wacek.
Spotykamy się w Gdańsku Oliwie. To jego miejsce na ziemi. Jest z nim związany od kilkudziesięciu lat. Nie mówi, że mieszka w Gdańsku, ale właśnie w Oliwie. I tylko w Oliwie. Ma 83 lata i, niestety, zdrowie szwankuje. Chodzi o kuli. – Po 50. przewróciłem się pod Szpitalem Marynarki Wojennej i złamałem szyjkę kości udowej. Mam endoprotezę. Ale podpieram się kulą ze względu na kręgosłup, a nie biodro. Od trzech lat tak chodzę. Odciążam kręgosłup, gdyż miałem starte kręgi. Niestety, ze zdrowiem coraz gorzej.
Dodaje, że był i nowotwór. – Na szczęście już się go pozbyłem. Ale z mózgiem sinusoida. Bo pamiętam, co było na maturze, a zapominam, gdzie przed chwilą zostawiłem klucze.
Przyniósł ze sobą teczkę. Ze zdjęciami. Pokazuje od najstarszych. – To ja i Marek przy wartburgu. Wtedy to był luksus – śmieje się. W oczy rzuca się wielkie podobieństwo braci.
Ma też fotki ze średniej szkoły muzycznej. – Rozpocząłem edukację w tej szkole, mając już dyplom mgr. inż. radionawigacji. Jestem absolwentem Politechniki Gdańskiej, Wydziału Elektroniki, ale nigdy nie pracowałem w wyuczonym zawodzie.
Pokazuje siebie na zdjęciu i pyta, czy rozpoznaję młodzieńca obok? – To Rysiek Poznakowski – sam sobie odpowiada. – A na dole Bolesław Szulia, późniejszy szef artystyczny Reprezentacyjnego Zespołu Wojska Polskiego. Chodziłem do klasy puzonu. W I klasie doszedł do nas kolega, który chciał uczyć się w klasie gitary, ale takiej w naszej szkole nie było. I zaproponowali mu fagot. Nazywał się Czesław Wydrzycki, a kim był potem, wszyscy wiemy.
Kolejne fotografie pokazują drogę muzyczną Jana. Między innymi zdjęcie big-bandu, sekcji saksofonicznej, którą kierował, a w której skład wchodzili Włodzimierz Nahorny i Kazimierz Guzowski, późniejszy rektor Akademii Muzycznej w Gdańsku. A także z ostatniej, etatowej pracy, z Poznania, gdzie w Teatrze Muzycznym był dyrektorem artystycznym.
Był też twórcą, pisał piosenki i musicale, czasem również dyrygował w teatrach muzycznych. – Rok temu Magda Krzanowska z Oliwskiego Ratusza Kultury zaproponowała mi napisanie wspomnień. Zaprosiła na spotkanie, na rozmowę. Mówiła, że chciałaby to opracować i napisać o moim życiu w Oliwie. A potem rozszerzyło się to o moje artystyczne życie.
Było kilkanaście takich spotkań. – Pani Magda nagrywała nasze rozmowy i na tym się skończyło. Ale dwa miesiące temu pod wpływem Wojtka Korzeniewskiego, szefa Fundacji „Sopockie Korzenie”, człowieka związanego od lat z show-biznesem, pomyślałem, że może sam napiszę książkę. Wiedziałem jednak, że potrzebuję pomocnika w redakcji. I udało mi się nawiązać kontakt z młodą osobą, Anną Cirocką, która z wykształcenia jest historykiem sztuki. Zgodziła się na współpracę i zredagowanie książki. Spotykamy się co jakiś czas. Został nam do zakończenia pracy jakiś dobry miesiąc.
W dalszych planach jest elektroniczna wersja tych opowieści. – Ma tym się zająć Wojtek Korzeniewski.
Urodził się w Bydgoszczy. Po wybuchu wojny wyjechał z rodzicami do Krakowa. – Tam przyszedł na świat Marek. Jest młodszy ode mnie o sześć lat. W Krakowie chodziłem do szkoły podstawowej.
Po wyzwoleniu wrócili do Bydgoszczy. – Nasze miejsce w mieszkaniu w Krakowie zajęła rodzina Dąbrowskich z kilkunastoletnim synem. Było to dziecko z piekła rodem, szalony pirotechnik, który przez swoje zabawy o mało nie stracił oka. Dopiero potem wydoroślał, poczuł bluesa, zaczął grać na perkusji. Stał się znanym muzykiem i piosenkarzem. Śpiewał m.in. „Zielono mi”. Był też świetnym kierowcą rajdowym. Na imię ma Andrzej.
Wspomina, że w Bydgoszczy po raz pierwszy zaczął słuchać radia. – Bo już wolno było słuchać. I najbardziej pamiętam audycję satyryczną „Pokrzywy nad Brdą”. Twórcą tego programu był Jeremi Przybora. Jeszcze bez Wasowskiego.
Po roku ojciec musiał przenieść się służbowo do Gdańska. – Zanim to nastąpiło, w naszym budynku, w którym mieszkaliśmy w Bydgoszczy, zamieszkali funkcjonariusze UB. Gdy dowiedzieli się, że mamy przenieść się na Wybrzeże, zakazali nam cokolwiek zabierać ze sobą. Znajomi doradzili ojcu, który pracował na poczcie, aby zwrócił się o pomoc do NKWD. To bowiem Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych ZSRR zajmował się wtedy w Polsce m.in. ochroną poczty. I pomogli. Zabraliśmy wszystko ze sobą, a ubecy przyglądali się ze wściekłością.
Zamieszkali w Gdańsku blisko oliwskiego parku. Tu skończył szkołę podstawową. – Spotkałem wtedy chłopca, który pięknie pisał, kaligrafował wręcz. Nazywał się Bogusław Wyrobek. Potem razem znaleźliśmy się w znanym Liceum Ogólnokształcącym, w oliwskiej „Piątce”.
Po maturze wybrał Politechnikę Gdańską. – Interesowała mnie elektronika, stare radia. Zbudowaliśmy z kolegą nadajnik, taką zagłuszarkę. Na szczęście UB nas nie namierzyło.
Kończąc studia, zdecydował, że pójdzie do średniej szkoły muzycznej. Skąd zainteresowanie muzyką? – Na IV roku PG prowadzono nabór do orkiestry wydziałowej. Spóźniłem się, więc dostałem do gry tylko puzon. Kiedy powiedziałem o tym ojcu, wkurzył się i oznajmił, nie po to kształci syna na magistra inżyniera, aby skończył w orkiestrze strażackiej.
Wtedy w wydziałowej orkiestrze zetknąłem się z jazzem tradycyjnym. Zatrułem się tą muzyką.
Nauka w średniej szkole muzycznej trwała pięć lat. W tym czasie grywał na imprezach studenckich. – Dorabiałem też sobie w zastępstwie muzyków występujących w knajpach. A kiedy pianista Jerzy Derfel założył zespół jazzu tradycyjnego Flamingo, znalazłem się w jego składzie. Sporo koncertowaliśmy wówczas po kraju, występowaliśmy także w salach filharmonicznych. Zagraliśmy również na Międzynarodowym Festiwalu „Jazz Jamboree”, więc otarłem się o wielki świat jazzu.
Opowiada, że z czołówką jazzową Trójmiasta postanowili założyć szesnastoosobowy big-band. Był rok 1962. – A mnie powierzono stronę organizacyjną zespołu i pisanie aranżacji. Pod opiekę wziął nas KSW „Żak”, którym kierował Andrzej Cybulski. Występ inauguracyjny odbył się w sali Filharmonii Bałtyckiej, a koncert prowadził redaktor naczelny „Jazzu” Jerzy Balcerak.
Dostali zaproszenie na „Jazz Jamboree”. – Wystąpiliśmy, mieliśmy dobre recenzje.
Rok później w Polsce koncertował Paul Anka. – Przyjechał tylko ze swoją sekcją rytmiczną i dyrygentem. A potrzebny był cały zespół instrumentów dętych. I zaproponowano to nam.
Zagrali z Paulem Anką kilka koncertów. W różnych miastach Polski. – Ostatni miał odbyć się w Warszawie. Niestety, nie doszedł do skutku, gdyż tuż przed występem Paul Anka wyszedł na scenę i powiedział: „Prezydent Kennedy is dead”. Cała amerykańska ekipa nie mogła wyjść z podziwu, że nikt z publiczności nie zgłosił się po zwrot pieniędzy za bilety.
Niestety, big-band nie zarabiał na siebie. Dlatego został rozwiązany. – Wspominam go z sentymentem, gdyż wiele się nauczyłem, zarówno instrumentacji, jak i aranżacji.
Pracę znalazł w Radiu Gdańsk. – Zaproponowano mi stanowisko redaktora muzycznego. I wtedy założyłem zespół rozrywkowy Rozgłośni Gdańskiej PR. Dokonaliśmy licznych nagrań instrumentalnych i piosenek.
W 1978 r. został kierownikiem Orkiestry Rozrywkowej Rozgłośni Gdańskiej Polskiego Radia, którą prowadził przez trzy sezony. Współpracował również z wojskowymi zespołami artystycznymi – Czarne Berety, Flotylla i Eskadra.
Zaczął pisać piosenki do radiowych musicali. – Autorami słów byli m.in. Jacek Kasprowy i Stanisław Dejczer. I w jednym z tych musicali znalazł się utwór „Serwus, panie chief”, do którego słowa napisał Jan Gosk. Najpierw tę piosenkę śpiewał Stefan Nowakowski, a potem trafiła ona do Filipinek. I wtedy stała się wielkim szlagierem.
Z tą piosenką związana jest zabawna anegdota. – Wykonywały ją w Operze Leśnej dziewczyny z wielkiej japońskiej rewii. Śpiewały po polsku. Ktoś jednak zmienił fragment utworu – „wodę mam Chief – ahoj!”, pisząc błędnie słowo „ahoj” przez dwa „o”, co w angielskim czyta się jak „u”. Publiczność ryknęła śmiechem, a Japonki nie wiedziały dlaczego.
Pracując w radiu, rozpoczął współpracę z Danutą Baduszkową, dyrektorką Teatru Muzycznego w Gdyni. – Usłyszała w radiu nasz musical „Kaper królewski” i zaproponowała naszej twórczej spółce – Jackowi Kasprowemu, Stanisławowi Dejczerowi i mnie przeniesienie tego spektaklu na deski teatru.
Niebawem przeniósł się już do gdyńskiego teatru na stałe. – W sumie napisałem w swoim życiu dziewięć musicali i komedii muzycznych. Najczęściej grany był spektakl „Boso, ale w ostrogach”,
oparty na podstawie książki Stanisława Grzesiuka.
W Teatrze Muzycznym pracował jako kompozytor i aranżer. Z gdyńską sceną związany był kilkanaście lat. – Tworzyłem własne utwory, ale pisałem także partytury do gotowej muzyki. Pracowałem też jako pedagog w Studiu Wokalno-Aktorskim przy TM.
W latach 70. wciąż pisał piosenki, a także musicale dla innych teatrów – w Warszawie, w Lublinie, Łodzi i Poznaniu. Nieco wcześniej powstał drugi jego wielki przebój – „Szli na zachód osadnicy”, który spopularyzowała Dana Lerska na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. Co ciekawe, jak wspomina, piosenka w pierwotnej wersji nosiła tytuł „Szli na zachód szabrownicy”. – Cenzura nie chciała tego utworu puszczać w radiu. Zarząd Polityczny LWP ogłosił konkurs na piosenkę o terenach odzyskanych. Jacek Kasprowy zmienił dwa wyrazy. Szabrowników na osadników i zmiętą cyklistówkę na rogatywkę. I nasz utwór dostał nagrodę. A potem trafił do Kołobrzegu.
Po rozstaniu z Teatrem w Gdyni wyjechał do Poznania. – Otrzymałem propozycję objęcia funkcji dyrektora Teatru Muzycznego w tym mieście. Przepracowałem tam pełne pięć lat. Była to ostatnia moja praca na etacie.
Dlaczego odszedł? – Byłem już bardzo zmęczony. Przez dziesięć miesięcy w roku byłem w ciągłej podróży między Oliwą a Poznaniem. Nie przeprowadziłem się bowiem na stałe do Poznania.
W tym czasie, jak to określa, jego jedyna żona Urszula Polanowska, solistka Teatru Muzycznego w Gdyni, miała dosyć jego ciągłych eskapad. – I właściwie, tak naprawdę, to ona zwolniła mnie z pracy w Poznaniu. Nie miałem wyjścia, musiałem słuchać żony.
Wrócił do Oliwy. – Nic nie robiłem, bo byłem już na wcześniejszej emeryturze. Nie nudziłem się. Więcej czasu mogłem teraz poświęcić rodzinie i naszemu domowi na Kaszubach. Spędzałem tam mnóstwo czasu.
Przyznaje, że brakowało mu pracy, kontaktów z osobami ze środowiska artystycznego. – Była już jednak nowa Polska, nowi ludzie, nowe teatry. Wiedziałem, że kariera jest już za mną. Wielokrotnie słyszałem w głowie tekst Wojtka Młynarskiego – „No, bo kiedy w szatni płaszcz zostanie przedostatni, trzeba wiedzieć, kiedy wstać i wyjść”. Więc wyszedłem. I nie żałuję.
Nie nudzi się. – Spora w tym zasługa inteligentnych inaczej polskich polityków – śmieje się. – Teraz życie znowu mnie zmobilizowało. Niebawem, a taką mam nadzieję, ukaże się książka i znowu zaistnieję. Być może będzie jak w tytule tej książki: „Życie czasem bywa śmieszne”.