Mieszczuch idealny?
Warto było czekać na nową Toyotę Yaris! Jedna z najważniejszych tegorocznych premier samochodowych robi świetne wrażenie i wszystko wskazuje na to, że miejskie auto zaprojektowane przez Japończyków nadal pozostanie hitem sprzedaży. Szczególnie cieszy fakt, że kluczowe podzespoły, jak chociażby hybrydowe przekładnie, powstają w nowoczesnej fabryce w... Wałbrzychu! Nie spodziewałem się, że pierwsze jazdy testowe nowym Yarisem przyniosą mi tak wiele pozytywnych doznań...
Kiedy jakiś model samochodu bije rekordy sprzedaży, szefowie motoryzacyjnych koncernów bywają ostrożni z wprowadzeniem jego następców. Szumnie zapowiadane kolejne odmiany często w praktyce przynoszą jedynie kosmetyczne zmiany. Na szczęście w wypadku Toyoty Yaris – potentata w segmencie B – jest inaczej. Poprzednia generacja debiutowała w 2011 roku i zdążyła się już mocno opatrzyć. Yaris numer cztery to kompletnie inny pojazd, zbudowany od podstaw, co już na wstępie należy docenić.
Premierowe jazdy testowe dla dziennikarzy zorganizowano na Dolnym Śląsku. Lokalizacja nie była przypadkowa, bowiem w Wałbrzychu i Jelczu-Laskowicach od niespełna dwudziestu lat prężnie działają dwie fabryki podzespołów Toyoty. Obecnie oba zakłady zatrudniają ponad 2900 pracowników, a imponująca inwestycja pochłonęła już około 5 miliardów (!) złotych. Zanim ruszyłem w trasę nowym Yarisem, miałem okazję z bliska przyjrzeć się, jak pracuje wałbrzyski zakład. Zaopatrzony w kask, ochronne okulary, maseczkę i słuchawki przez godzinę zwiedzałem jego kolejne działy. Polscy inżynierowie z dumą opowiadali, jak dokładnie powstają hybrydowe przekładnie do Toyoty, które właśnie stąd trafiają do kolejnych europejskich fabryk japońskiej marki (dla przykładu: nowy Yaris z taśmy zjeżdża we francuskim Valenciennes). Słuchając tych naukowych wywodów, które momentami brzmiały może i zbyt fachowo jak dla naszej grupy, uświadomiłem sobie, z jak niezwykle skomplikowaną technologią mają do czynienia tysiące ludzi pracujących w Wałbrzychu i Jelczu-Laskowicach. Co ciekawe, sporą część załogi w zakładach Toyoty stanowią kobiety, co zrywa z pewnym stereotypem. Polskie zakłady są stale rozbudowywane, a już wkrótce ruszy w nich także produkcja silników elektrycznych do hybryd.
Na parkingu przed fabryką czekała największa atrakcja, czyli nowy Yaris. Sprowadzono kilka świeżutkich egzemplarzy, dostępnych obecnie w sprzedaży w specjalnej wersji „Premiere Edition”. Ta wyróżnia się wyjątkowym kolorem lakieru – kapitalna delikatna czerwień łącząca się z czarnym dachem – dostępnym tylko dla tych, którzy zdecydują się kupić auto jeszcze w 2020 roku. Poza tym wyceniona na 89 tysięcy złotych odmiana jest bardzo bogato wyposażona (mnóstwo systemów bezpieczeństwa, bogate multimedia, ledowe oświetlenie, 10-calowy wyświetlacz HUD, podgrzewana kierownica), a także ma nowy napęd hybrydowy o łącznej mocy 116 KM, pracujący z automatyczną skrzynią biegów. Dlatego pozornie wysoka cena znajduje w tym wypadku swoje uzasadnienie. Bazowe (choć wcale nie ubogie) Yarisy z benzynowym 72-konnym silnikiem 1.0 i manualną skrzynią kosztują mniej niż 60 tysięcy złotych.
Yaris czwartej generacji spodobał mi się o wiele bardziej od poprzednika. Prezentuje się efektownie, a w niewielkiej bryle można dopatrzyć się intrygującej drapieżności. Tak dobre wrażenie – pod względem wyglądu – robi teraz w tym segmencie chyba jedynie Peugeot 208. Długość nadwozia została minimalnie zmniejszona (o 5 mm), lecz zwiększył się rozstaw osi, przez co teoretycznie w kabinie jest więcej przestrzeni. Nie można jednak mówić o rewelacji, bo zarówno z tyłu, jak i w bagażniku (o pojemności 286 litrów) ilość miejsca nie wykracza poza średnią w klasie. Minusem jest ograniczona szerokość, na jaką otwierają się tylne drzwi. Do kąta prostego brakuje dość sporo, przez co dostanie się na tylną kanapę wymaga wygimnastykowania. Co innego z przodu. Od razu, gdy zasiadłem za kierownicą, poczułem, że Toyota zerwała z tym, przez co nie przepadałem za poprzednim modelem. W nowym w końcu siedzi się odpowiednio nisko. Pozycja przypomina tę znaną chociażby z aut kompaktowych, czym od startu kupił mnie Yaris z 2020 roku. Jeżdżąc miejskimi samochodami, zwykle nie można liczyć na taki komfort, a fotele prędzej powinny być nazywane krzesłami. Doceniłem także obecność wygodnego podłokietnika, co wcale nie jest regułą w segmencie, oraz szereg praktycznych schowków. Solidnie odświeżono system multimedialny. I bardzo dobrze, bo poprzednia generacja mocno odstawała na tym polu od konkurencji. Do gustu przypadł mi nowy cyfrowy prędkościomierz o ładnej szacie graficznej (od dłuższego czasu Japończycy mieli problem z gustownym zaprojektowaniem wyświetlaczy), nasuwający skojarzenia z pierwszym Yarisem. W 1999 roku, gdy Yaris pojawił się na rynku, to właśnie cyfrowy prędkościomierz był jednym ze znaków szczególnych tamtego auta. Przeszło 20 lat temu patrzyłem na ten patent jak na niebywały elektroniczny bajer. Dziś nie wzbudza on oczywiście takich emocji, ale wpasowuje się w spójną deskę rozdzielczą w bardzo elegancki sposób.
Przede wszystkim jednak mała Toyota prowadzi się tak, jak tylko mógłbym oczekiwać tego od pojazdu z segmentu B. Bajecznie łatwo, ale dając zarazem – dzięki obniżonemu środkowi ciężkości i większej sztywności nadwozia – szczerą przyjemność z jazdy. Nie przypuszczałem, że takie wnioski nasuną mi się po przejażdżce normalną, nieusportowioną odmianą miejskiego malucha. Zadowolony byłem także z dynamiki (9,7 sekundy do setki), która zwłaszcza w mieście – gdzie przecież znajduje się naturalne środowisko Yarisa – jest w pełni wystarczająca. Także na trasie nie było najgorzej, a sprawdzałem samochód m.in. na niewdzięcznych górskich podjazdach w okolicach Karpacza. Drażnił mnie jedynie dźwięk trzycylindrowego motoru (kłujące w uszy wycie) sprzężonego ze skrzynią typu CVT. „Gaz do dechy” równa się właśnie takiej niekończącej się „symfonii”. Jeśli ktoś zna najnowsze Toyoty, wie o czym mowa. Niemniej warto podkreślić, że wyciszenie kabiny zostało znacząco poprawione. Gdy utrzymywałem wysoką, ale stałą prędkość, specjalnie nie musiałem podnosić głosu, żeby porozmawiać z jednym z kolegów dziennikarzy.
Na koniec istna bomba dla ekscytujących się niskim zużyciem paliwa – nowy Yaris w hybrydowej odmianie to nieprawdopodobnie oszczędne auto. Zwłaszcza w mieście. Gdy jeździłem przez kilkadziesiąt minut po Jeleniej Górze, komputer pokładowy wciąż wskazywał wynik oscylujący wokół 4,5 litra benzyny na 100 kilometrów. – Rewelacja! – myślałem, zanim nie porozmawiałem z innymi dziennikarzami. Przyznaję, że nie jestem mistrzem ekonomicznej jazdy. Utwierdziłem się w tym, słysząc, że rekordzista osiągnął tego dnia rezultat o litr niższy od mojego! Przy aktualnych cenach paliw Yarisem można poruszać się za szokująco niskie pieniądze.
Być może dłuższy, kilkudniowy test pozwoliłby mi odnaleźć jakieś znaczące wady japońskiej nowości. Podobny „problem” mieli inni redaktorzy, co doprowadziło do kuriozalnych i zabawnych wniosków. Od jednego z nich usłyszałem, że... zaślepki przy materiałowym obiciu klapy bagażnika mogłyby być ładniejsze. Inny narzekał na zbyt dużo twardych plastików, zapominając chyba o tym, z jakimi pojazdami konkuruje Yaris. To tylko segment B, przypominam. Osobiście, po pierwszym – krótkim, lecz względnie intensywnym – spotkaniu z Yarisem czwartej generacji jestem nim oczarowany. To, że miejska Toyota będzie hitem sprzedaży, można przyjąć w ciemno. Powiem więcej: uważam, że Yaris ma wielkie szanse na wygranie prestiżowego tytułu przyszłorocznej edycji „Car of the Year”. Gdybym miał możliwość oddania swojego głosu, ten prawdopodobnie trafiłby właśnie do najnowszej Toyoty... Na pewno Japończycy z nowym Yarisem zawieszają światowej motoryzacji poprzeczkę na bardzo, bardzo wysokim poziomie.