Na Wschodzie bez zmian?
Kolejny tydzień trwają protesty na Białorusi. Do przełomu wciąż jednak daleko, a czas działa na korzyść prezydenta Łukaszenki
Po sfałszowanych dwa tygodnie temu prezydenckich wyborach na ulice białoruskich miast wyszły tysiące ludzi. Pod zakazanymi biało-czerwono-białymi flagami, z białymi wstążkami na nadgarstkach i antenach samochodów wyrażali swój sprzeciw. Łukaszenka wysłał przeciw nim oddziały OMON, miejscowego ZOMO wyspecjalizowanego w tłumieniu demonstracji. Działał tak jak zwykle, przekonany, że aresztowania i pobicia zastraszą ludzi i skłonią ich do powrotu do domów.
To skuteczna polityka w autorytarnym państwie. Tylko pokaz siły od samego początku, od pierwszej małej manifestacji ma sens i przynosi spodziewane efekty. Wszak pierwsze ofiary są na pokaz, mają zastraszyć, przekonać resztę, że opór nie ma sensu. Że „adres w bloku i mały fiat”, jak śpiewała Izabela Trojanowska, jest dostatecznym luksusem, którego nie warto stracić, walcząc o wielkie idee.
To gra ryzykowna. Tylko zdecydowanie i brak wątpliwości (a może moralności?) dają rezultaty. Kłopot zaczyna się, gdy naród nie zrozumie lekcji. Wszak nie można aresztować wszystkich. Łukaszenka reaguje jednak elastycznie. Po pierwszych pogromach milicja i wojsko są wciąż obecne, ale nie atakują protestujących. Stacje telewizyjne zalewa fala cepeliowskich obrazków. A to życzliwe rozmowy i śmiechy z obydwu stron barykady, a to kwiaty wetknięte w OMON-owskie tarcze. Obraz całkowicie fałszywy, sugerujący, że już lada chwila milicja wraz z ludem pójdzie obalać prezydenta. Najmniejszy sprzeciw ludzi władzy jest wyolbrzymiany, przedstawiany jako dowód na to, że beton pęka. Co rusz wybucha informacyjna bomba, że gdzieś tam oficer wojska/milicji/OMON-u zrzucił mundur i poszedł protestować. Stugębna plotka natychmiast robi z tego cały oddział. Z kilkudziesięcioosobowego strajku propaganda czyni strajk generalny. Z ustąpienia kilku dziennikarzy rządowej telewizji – masowe porzucanie pracy.
Ułuda i festiwal fałszywej nadziei trwają w najlepsze. W rzeczywistości – parafrazując stary dowcip – Łukaszenka płakał, gdy o tym czytał. Po fali autentycznej złości Białorusini zderzyli się ze ścianą. Spontaniczności i zwykłym ludzkim emocjom białoruski prezydent przeciwstawił brutalną siłę. Niczym surowy ojciec pozwolił wyszumieć się niesfornym dzieciakom, by wreszcie w momencie, gdy zabawa stała się zbyt głośna, zabrać zabawki.
Bezsilność
Co więc dalej z Białorusią? Prawdopodobnie nic. Juwenalia powoli się kończą. Opozycja próbuje ratować jeszcze resztki entuzjazmu, ale jej działania stają się coraz bardziej groteskowe. Oto Swiatłana Cichanouska, faktyczny zwycięzca wyborów, aktualnie na Litwie, stwierdza, że jest „gotowa przewodzić narodowi” i w ślad za tym ogłasza sama siebie nowym prezydentem. W Mińsku z kolei powstaje Krajowy Komitet Strajkowy do koordynowania działań w ramach strajku generalnego, którego faktycznie nie ma. W skład komitetu weszli ludzie, o których większość Białorusinów nigdy nie słyszała, a jego największą gwiazdą jest Swiatłana Aleksijewicz, laureatka Literackiej Nagrody Nobla z 2015 roku, bardziej znana na Zachodzie niż w swoim kraju.
Bezradność opozycji nie jest oczywiście spowodowana brakiem poparcia dla niej. To rezultat polityki Aleksandra Łukaszenki, który przewidział, że prędzej czy później lud zbuntuje się przeciw jego władzy. Dlatego przez 26 lat swoich rządów zbudował monolit służb partyjno-wojskowych, dla których jest gwarantem ich istnienia. To układ zamknięty. Władza Łukaszenki zależy od postawy wojska. Trwałość przywilejów wojska zależy od trwałości władzy Łukaszenki. To dlatego opozycja z taką nadzieją wypatruje jakichkolwiek pęknięć w tym sojuszu. Dlatego informacje o opuszczonych tarczach OMON-u wzbudzały taki entuzjazm, a każdy zrzucony mundur urastał do rangi symbolu.
Bezsilność opozycji wynika też z braków kadrowych. W Polsce lat 70. i 80. nazwiska Kuronia, Geremka, Frasyniuka, a przede wszystkim Wałęsy rozpalały wyobraźnię, budowały narodowy mit. Nikogo takiego nie ma na Białorusi. To także „zasługa” Łukaszenki. Nieustanne areszty, szykany w pracy, pobicia, wreszcie przymusowa emigracja spowodowały, że teraz po rząd dusz zwyczajnie nie ma kto sięgnąć. Stanisław Szuszkiewicz, szanowany pierwszy przywódca niepodległej Białorusi, ma dziś 85 lat, Zianon Paźniak, szef aktywnego w latach 90. Białoruskiego Frontu Narodowego, mieszka w Warszawie i w bieżącej polityce od lat już nie uczestniczy. Nieznośny brak autorytetów, ludowych trybunów i haseł jednoczących naród (poza „uchadi!” do Łukaszenki) sprawia, że cała ta wielka rewolucja zaczyna przypominać hucpę, której rezultat wielu przewidziało, zanim się zaczęła. Ta niewiarygodność opozycji sprawia też, że niemożliwe stają się jakiekolwiek rozmowy z aparatem władzy na temat tego, co po Łukaszence. Sojusz prezydenta z siłownikami można by nadwyrężyć, gwarantując bezkarność tym ostatnim.
Propozycja białoruskiej „grubej kreski” musiałaby jednak paść od osoby cieszącej się nie tylko wielkim autorytetem, ale też mającej pewność, że w nowej Białorusi będzie rozdawać karty. Kimś takim nie może być przecież Cichanouska, której najważniejszym punktem w kampanii wyborczej było zorganizowanie kolejnych wyborów za pół roku...
Znamienne też, że rewolucja na Białorusi to sprawa głównie młodych, zwłaszcza studentów. Robotnicy, chłopi, profesorowie, emeryci – poza nielicznymi wyjątkami – stoją z boku, przypatrują się. Te protesty to nie jest masowy bunt, nawet jeśli ci ludzie w swoich domach przeklinają Łukaszenkę, to z różnych przyczyn pozostają bierni. Ich obojętność to również rezultat miałkości opozycyjnych haseł i idei.
Sytuacji na Białorusi nie zmieni też Unia Europejska, w swych oświadczeniach i sankcjach równie niewiarygodna, co miejscowa opozycja. Wpisanie prezydenta, który od lat na Zachód się nie wybiera, na listę osób niepożądanych, ma jedynie medialne znaczenie. Podobnie sankcje gospodarcze wobec kraju, którego gospodarka ukierunkowana jest na Wschód, szkody nie przyniosą. Dodatkowo sankcje zazwyczaj najmocniej uderzają w zwykłych ludzi, a nie zabezpieczony przed nimi establishment.
Nowa opozycja?
W tej sytuacji Rosja jedynie ma możliwości i własny interes, by wpływać na białoruskie wydarzenia. Interes ten nie jest jednak tożsamy z interesem opozycji. Satrapa w Mińsku, choć coraz bardziej irytujący, jest potrzebny Putinowi, zwłaszcza teraz, gdy bezpowrotnie chyba stracił Ukrainę. Bezpośrednia interwencja militarna wydaje się niemożliwa, a byłaby też trudna do wytłumaczenia dla Łukaszenki. Wszak jednym z fundamentów jego władzy jest wojsko z generalnym dowódcą w Mińsku, a nie w Moskwie. Ten patriotyczny akcent prezydent też umiejętnie rozgrywa. Lojalność wobec niego oznacza wszak awans w hierarchii niepodległego państwa, a nie guberni na peryferiach rosyjskiego imperium.
Wydaje się więc, że głośny pomruk z Moskwy powinien wystarczyć, by tym razem Łukaszenka przetrwał. Tym bardziej że czas pracuje na jego korzyść. Ubiegłotygodniowa kilkusettysięczna manifestacja poparcia dla Cichanouskiej to chyba szczyt możliwości opozycji. Wśród ludzi narasta też zmęczenie i zniechęcenie, tym bardziej że brakuje nowych pomysłów na skuteczną walkę. Za kilka tygodni studenci wrócą do nauki, a na wsiach zaczną się wykopki. Życie wróci na utarte tory, zostanie jedynie pamięć o sierpniowych wydarzeniach. I to dopiero może być mitem założycielskim nowej opozycji. W dalekiej przyszłości.