Potwór
W nocy z 18 na 19 listopada 1978 roku doszło do największego w historii zbiorowego samobójstwa. Inspiratorem tej makabry był Jim Jones, kaznodzieja, założyciel i guru kalifornijskiej sekty Świątynia Ludu. Na pytanie, kim był człowiek, który skłonił setki ludzi do zażycia cyjanku i podania trucizny swoim dzieciom, stara się odpowiedzieć dziennikarz Jeff Guinn w książce „Co się stało w Jonestown?”.
Z czasów, kiedy byłam nastolatką, pamiętam materiał filmowy o masakrze w Jonestown. Wiedziałam wtedy, co się wydarzyło, choć nie mogłam tego w pełni zrozumieć. Starałam się nie czytać doniesień prasowych, unikałam rozmów na ten temat, ponieważ czułam się wyjątkowo nieswojo. To było dla mnie zbyt wiele. Nie potrafiłam sobie z tym poradzić i szczerze mówiąc, nadal tak się czuję. Część mnie chciała przeczytać książkę (...), a część obawiała się ponownego przeżywania okropnego momentu historii, w którym życie straciło dziewięćset osób. Do lektury przekonały mnie znakomite recenzje. „Co się stało w Jonestown?” jest dokładnym, dobrze zbadanym, poważnym spojrzeniem na jednego z najbardziej potwornych przywódców sekty. Wszyscy wiemy, jak ta opowieść się kończy. Pytanie brzmi: jak się zaczęła? (...). Książka zabrała mnie w oszałamiającą i wstrząsającą podróż i pokazała, jak Jones zmieniał się w prawdziwego wodza, któremu udało się zahipnotyzować swoich wyznawców. Widzimy, jak w miarę upływu czasu pogłębia się jego psychoza, wzrasta moc i ego, jego ciemna strona zaczyna dominować podsycana przez paranoiczną potrzebę kontroli i zażywanie narkotyków (...). Mam wielką nadzieję, że ta historia nigdy się nie powtórzy.
Julie Początkowo Jim Jones i jego zwolennicy ze Świątyni Ludu byli zwolennikami równości rasowej i przykładami prawdziwej dobroci. Karmili i ubierali biednych (...). Opiekowali się starszymi osobami w schroniskach zakładanych przez kościół. Pomagali niepełnosprawnym przedzierać się przez góry biurokracji, by zdobyć rentę. Znajdowali ludziom pracę i mieszkania. Gdyby Jones umarł, kiedy mieszkał w Indianie, wszyscy czciliby go do dziś. Ale przeniósł się do Kalifornii, gdzie stał się coraz bardziej chciwy władzy. Zaczął psychicznie i fizycznie znęcać się nad swoimi wyznawcami. Zażywał narkotyki i wykorzystywał seksualnie członków sekty, zarówno kobiety, jak i mężczyzn. A co najmniej w jednym przypadku posunął się do wykorzystania nieletniej. Interesującą kwestią były powiązania Jonesa ze sceną polityczną San Francisco. Znał burmistrza George’a Moscone’a i radnego Harveya Milka, którzy przychodzili na jego nabożeństwa. Zabiegali o poparcie Jonesa, bo Świątynia Ludu miała wpływy w czarnej społeczności, którą wożono na głosowania kościelnymi autobusami.
Beverly Czy Jim Jones był złym człowiekiem, czy po prostu pozwolił, by władza uderzyła mu do głowy? Nawet Guinn nie ma na to ostatecznej odpowiedzi. Ale jego książka jest tak szczegółowa i przemyślana, że czytelnik z pewnością sam dojdzie do własnych wniosków. To rewelacyjne przedstawienie bardzo trudnego tematu. Brawo, panie Guinn. Bawiłeś mnie, kształciłeś i przygotowałeś do dyskusji na temat tej oraz wszelkich innych sekt. Matt (Calgary, Kanada) Wybrała i oprac. E.W. Na podst.: goodreads.com JEFF GUINN. CO SIĘ STAŁO W JONESTOWN? SEKTA JIMA JONESA I NAJWIĘKSZE ZBIOROWE SAMOBÓJSTWO (THE ROAD TO JONESTOWN: JIM JONES AND PEOPLES TEMPLE). Przeł. Katarzyna Bażyńska-Chojnacka. WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE, Poznań 2020. Cena 49,90 zł.
Za dwa tygodnie: Sarah M. Broom. „Żółty dom”.
Powinniśmy wygrzewać się teraz w słońcu Italii – może gdzieś w Toskanii, bo tam warto zamieszkać. A może na Sycylii, gdzie założono najpiękniejsze na świecie ogrody (rzecz gustu, oczywiście). A może w Neapolu, który znamy tylko z internetu?
Na pewno odwiedzilibyśmy Florencję, narzekając na mróweczki oblepiające szczelnie katedrę – ach, to nie mróweczki, to turyści, niestety. Wpadlibyśmy do Rzymu, wybrzydzając, jaki duszny i zakurzony, ile tu samochodów i hałaśliwych skuterów, i jak drogo w sklepach i kawiarniach. W Wenecji nie narzekalibyśmy już na nic, bo tam narzekać nie wolno, bo nasze skargi usłyszeć może osobnik zwany „weneckim”. A jeśli nawet nie ukradnie nam duszy, to sprawi, że nigdy tu nie wrócimy. A w Sienie, a w Mediolanie, a w Weronie...
Zamiast Włoch widzę budzącą się do życia Warszawę i murarze za ścianą zaraz włączą swoje wiertarki. Na razie hałasują pod oknami ci, co też do Wenecji nie pojechali i racząc się zimnym piwem, zadbali o urozmaicenie naszej nieprzespanej nocy.
Knajpy i przerwany sen
Mogliśmy przewracać się z boku na bok, czekając na sen, który i tak zostanie za chwilę przerwany odgłosami z pobliskich knajp nazywanych w naszych czasach pubami (kto bawił się kiedykolwiek w prawdziwym angielskim pubie z tradycjami, dostrzeże od razu różnicę). A pośród tych odgłosów mniej więcej co kwadrans wzbija się w niebo narodowa pieśń „Sto lat, niech żyje nam”.
Siedzę nad malutką szklaneczką mojego ulubionego włoskiego wina i myślę, co to jest sto lat dla potężnej i starej kultury. Mgnienie oka po prostu. Stuleciami odmierzają w Italii historię malarstwa i w każdej epoce mają się czym pochwalić. Leonardo da Vinci, Michał Anioł, Rafael, Tycjan, Caravaggio – ich obrazy są dziś przedmiotem uwielbienia i do nich ustawiają się kolejki pielgrzymów, amatorów wielkiej sztuki. A w muzyce – Monteverdi i coraz popularniejszy Gesualdo, no i Vivaldi, którego słuchali niegdyś nawet fani Beatlesów gardzący koncertami w filharmonii. Za bilety na premiery oper Rossiniego, Verdiego i Pucciniego w doborowej obsadzie melomani zapłacą każde pieniądze.
A piosenki włoskie? Lepsze czy gorsze, dyskotekowe albo melodyjne, właściwie nieco płaczliwe, ciągle obecne są w mediach, choć wszyscy starają się dziś śpiewać po angielsku (a raczej po amerykańsku, jak twierdzą moi studenci). Dla mojego pokolenia wiele znaczył festiwal w San Remo, a dla mnie oczywiście Ciao amore. Znajoma dziwiła się ogromnie, że interesuje mnie utwór tak przeciętny i prawie zapomniany (znajoma chciała zostać malarką, lecz grała na gitarze basowej w zespole rockowym). Zaproponowałem, by sprawdziła, ile stron internetowych poświęcono tej niepozornej piosence, której wykonawcy (włoski muzyk Luigi Tenco i sławna Dalida) zakończyli życie przedwcześnie i tragicznie.
Filmowe arcydzieła
Chodzi się jeszcze na filmy włoskie, Paolo Sorrentino nakręcił Wielkie piękno, Młodość i Boskiego. To wybitny artysta i nie ma sensu porównywanie go z tymi, którzy w kinematografii byli odpowiednikami Leonarda da Vinci i Michała Anioła. Tych też trzeba naturalnie obejrzeć: Antonioni, Fellini, Visconti, Pasolini. Który kraj zdobył się na arcydzieła, takie jak Śmierć w Wenecji,
Powiększenie, Amarcord, Kwiat tysiąca i jednej nocy? Znam takich, co wybierają się do Rzymu wcale nie dla starożytnych ruin, tylko po to, by obejrzeć Via Veneto, gdzie mistrz Federico kręcił sceny z filmu Słodkie życie.
Dziś prawie wszystko się zmieniło, ale w czasach mojej młodości Mediolan był chyba (na równi z Paryżem) stolicą światowej mody. Takie nazwiska jak Gucci, Armani czy Versace przeszły do historii ubioru, a nawet polska klasa średnia marzyła o eleganckich bucikach z Italii, zajadając na ulicy „włoskie” lody z automatu. W latach 70. XX wieku fiat wydawał się najpiękniejszym samochodem świata, choć już niebawem miał się stać trochę wstydliwym maluchem. Kto nim jeździł, starał się nie pamiętać o takich markach jak Alfa Romeo czy Ferrari...
W piłkę nożną grał cały świat, ale na końcu wygrywali zawsze Niemcy. Otóż nie zawsze, bo czasem wygrywali Włosi i pamiętam doskonale, jak w 1982 roku podczas mundialu w Hiszpanii w meczu finałowym Paolo Rossi i jego koledzy rozbili germańską maszynerię. Uradowało to ogromnie legendarnego Jana Ciszewskiego, który wrzasnął do mikrofonu: „Akcja Włochów – palce lizać”. A wnieśliśmy również swój wkład w budowanie potęgi Juventusu Turyn...
Zapomniałbym o literaturze!
Żartuję oczywiście, bo w przyzwoitym towarzystwie trudno byłoby przyznać się do nieznajomości Boskiej komedii Dantego, Sonetów do Laury Petrarki i pikantnych opowieści Boccaccia zawartych w Dekameronie. W następnych wiekach też pisano w Italii książki, którymi można się pochwalić: poezje, powieści, dramaty, ale zwłaszcza eseje. Włoska szkoła eseju należy do najwyżej cenionych na świecie, dziś czyta się głównie Agambena i Citatiego, ale jeszcze parę lat temu wszystkich przesłaniał Umberto Eco.
Jeśli nie macie jeszcze na półce Sekretów włoskiej kuchni, do których napisał przedmowę, to jest niepowtarzalna okazja, bo książka znów pojawia się na półkach. Jej autorką jest Elena Kostioukovitch i od razu powinienem uprzedzić, że jej dzieło ma poważną wadę. To nie jest książka dla tych, co lubią gotować (mają oni zresztą do wyboru dziesiątki innych opracowań poświęconych włoskiej kuchni). To jest, niestety, książka dla tych, co lubią jeść!
Dziś, gdy wszyscy się odchudzają i każda istota ważąca poniżej przeciętnej chodzi z miną wielkiego odkrywcy, zwycięskiego wodza albo chińskiego cesarza, to nie jest na pewno dobra rekomendacja. Bo każdy wie, że włoska kuchnia jest pyszna i zdrowa, ale niskokaloryczna bywa raczej rzadko. Mieszkaniec Italii oburzyłby się może: przecież pizza, spaghetti i cannelloni to nie są żadne tuczące potrawy. A spróbować trzeba wszystkiego, lodów i tiramisu nie wyłączając.
Mussolini uwielbiał mleko?
Z obżarstwem swoich rodaków próbowali bezskutecznie walczyć włoscy poeci futuryści, a także faszyści w czarnych koszulach. Marzył im się wizerunek smukłego, wyćwiczonego żołnierza. Sam Mussolini smakoszem nie był, wypijał podobno trzy litry mleka dziennie. A jak skończył, wszyscy wiedzą.
Każda wielka narodowa kuchnia jest częścią kultury, wcale nie mniej ważną niż muzyka, malarstwo czy teatr. Sztuka kulinarna to nie tylko przepisy, to również procedury związane z podawaniem kolejnych dań, ich komponowaniem i spożywaniem. To wreszcie tradycja, historia, przeszłość, która dochodzi do głosu na talerzu, nawet gdy przy stole zasiada ktoś zupełnie tego nieświadomy, na przykład cudzoziemiec.