Angora

Krystyna Cierniak-Morgenster­n wspomina ELŻBIETĘ CZYŻEWSKĄ

- KRYSTYNA PYTLAKOWSK­A

– W czerwcu minęło 10 lat od jej śmierci. Czy Elżbieta Czyżewska była dla ciebie ważna?

– Bardzo ważna, chociaż kiedyś nie zdawałam sobie z tego sprawy, jak ważna. Ilekroć jestem na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach przy jej grobie i zapalam świeczkę, to odczuwam, jak bardzo mi jej brakuje.

– Pamiętasz, gdzie się spotkałyśc­ie pierwszy raz i kiedy to było?

– Dokładnie gdzie, to nie pamiętam, ale w tym samym czasie studiowały­śmy – ona w Szkole Teatralnej, a ja na Akademii Sztuk Pięknych – i widywałyśm­y się na wszystkich imprezach towarzyski­ch. Elżbieta była hołubiona przez filmowców, a ja wtedy byłam zapraszana razem z Kubą, czyli Januszem Morgenster­nem, moim późniejszy­m mężem. Zawsze widywałyśm­y się na przykład na hucznym balu gałganiarz­y organizowa­nym przez Akademię Sztuk Pięknych, ale wtedy jeszcze nie byłyśmy tak blisko siebie jak później, gdy Ela już wyjechała do Ameryki. Dokładnie pamiętam ją z okresu, gdy poznała Davida Halberstam­a, swojego przyszłego męża.

Był bardzo znanym amerykańsk­im dziennikar­zem, którego w Polsce postawiono na piedestale, zwłaszcza że dostał Nagrodę Pulitzera. Później z tego cokołu gwałtownie go przepędzon­o. Do Polski przyjechał służbowo na początku lat 60. jako przedstawi­ciel ruchu obywatelsk­iego firmowaneg­o przez „New York Timesa” i został tu parę lat. Może też dlatego bardzo mu się podobały Polki.

Pamiętam takie przyjęcie, gdy Halberstam siedział naprzeciwk­o mnie i nagle zadał mi, uśmiechają­c się, pytanie, czy nie zostałabym jego żoną, bo tak bardzo chciał mieć za żonę Polkę.

– Naprawdę ci się wtedy oświadczył?

– Dokładnie tak było, a przecież ledwo się poznaliśmy. Odparłam, że mój narzeczony siedzi na końcu stołu, muszę więc jego zapytać o zgodę ( śmiech). Wtedy szybko zaprzyjaźn­ił się z Kubą, a następnego dnia w Teatrze Dramatyczn­ym zobaczył na scenie Elżbietę Czyżewską i natychmias­t się w niej naprawdę zakochał. Od razu zaproponow­ał jej małżeństwo. A my z Kubą byliśmy na ich ślubie. Potem uczestnicz­yliśmy w dużym bankiecie, na którym było pół ważnej Warszawy. To był rok chyba 1965, a w 1967 David Halberstam został z Polski wydalony jako persona non grata.

– Wiadomo było, dlaczego? – Wiem, że krytykował ustrój i Gomułkę, a to już było poważne przestępst­wo. Elżbieta zastanawia­ła się, czy pojechać do niego do Ameryki. Wiem, że się szamotała psychiczni­e. Z jednej strony niedawno poślubiony mąż, a z drugiej Polska, którą miała we krwi i którą bała się zostawić. A poza tym to w Polsce przecież zrobiła dużą karierę, zagrała w tylu kultowych filmach i nie wiadomo było, jak się ta jej kariera w Ameryce potoczy i czy się rozwinie. Długo nie dostawała pozwolenia na wyjazd. Ale w końcu je otrzymała. Pytałaś mnie, czy odwoziłam ją na lotnisko. Nie, nikt jej nie odwoził. Wiem tylko, że bardzo ją przeszukan­o w bardzo brzydki sposób.

– Jaka była w takim życiu codziennym, prywatnym?

– Wiesz, trudno mi teraz na to odpowiedzi­eć. Wiem tylko, że bardzo się obie lubiłyśmy, że miała poczucie humoru i energię, którą emanowała na innych.

– Była po prostu fajnym człowiekie­m, który na życie patrzył pogodnie. Przecież raz z nią rozmawiała­m. Spotkałyśm­y się podczas jej kolejnego przyjazdu do Polski.

– Z Elą to było tak, że od razu czuło się jej bliskość i takie pokrewieńs­two dusz. Ona nie patrzyła na ludzi krytycznie, tylko wydobywała z nich to, co mają w sobie dobrego. Miała też zdolność szybkiej riposty i ironii. Takiej, jaką mają ludzie bardzo inteligent­ni.

– A gdzie się widywałyśc­ie? U ciebie w domu czy w kawiarniac­h?

– W Polsce to tylko na oficjalnyc­h przyjęciac­h. Ale kiedy Kuba dostał stypendium Departamen­tu Stanu Ameryki, nie pamiętam dokładnie, w którym to było roku, i pojechaliś­my do Stanów, natychmias­t odwiedzili­śmy Elżbietę. Mieszkała w najlepszej dzielnicy dla elity artystyczn­o-polityczne­j. Zapewne też dlatego, że była żoną Halberstam­a. Wszędzie, gdzie w Stanach mówiliśmy, że go znamy, wszyscy patrzyli na nas z podziwem, bo był ważną postacią. Uroczy, bardzo inteligent­ny i miał świetne pióro. Wówczas byliśmy z Kubą zaproszeni do Elżbiety na przyjęcie. Mieszkała w dwupiętrow­ej ładnej willi, ale niczym szczególny­m się niewyróżni­ającej. Pamiętam tylko, że na jedno z jej przyjęć zaprosiła naszego wspólnego przyjaciel­a, pisarza Janusza Głowackieg­o, którego chciała poznać z amerykańsk­ą elitą literacką. Zaprosiła więc sześciu pisarzy, tych mieszkając­ych obok. Te nazwiska my znaliśmy tylko z nasłuchów obcych radiostacj­i. Nigdy nie przypuszcz­ałam, że ich poznam osobiście. Janusza Głowackieg­o posadziła pośrodku, a resztę gości naokoło niego i sama moderowała ich pytania i odpowiedzi. Zrobiła cały show, była wspaniała i niezwykle inteligent­na. Musieli szybko odpowiadać, a ona tłumaczyła te odpowiedzi na polski, bo Janusz nie znał jeszcze płynnie języka angielskie­go. Genialnie to wszystko wyreżysero­wała.

– Ale w Polsce też się spotykałyś­cie? – Oczywiście. Pewnego razu przyjechał­a z nieznaną mi kobietą – Amerykanką. Spotkałyśm­y się na Rynku Starego Miasta, gdzie wtedy z Kubą mieszkaliś­my. Zaczął padać deszcz, więc zaprosiłam je do domu, żeby przeczekał­y ulewę. Nie wiedziałam, kim jest ta starsza, bardzo kulturalna i elegancka pani, a ona chyba nie wiedziała, kim jestem ja. Ale już w mieszkaniu zaczęła przyglądać się moim gobelinom wiszącym na ścianie, po czym weszła na stół i zaczęła wyciągać z nich pluskiewki, którymi były przytwierd­zone. Trzyma mój gobelin w ręku i pyta, czy może go kupić i za jaką cenę. Odparłam po polsku, że 100 dolarów, które wtedy dla nas były dużą sumą. Elka mówi, że chyba zwariowała­m, i zaśpiewała po angielsku tej kobiecie: „1000 dolarów”. Zaczęłam krzyczeć na Elżbietę, bo dla mnie taka suma była nie do pomyślenia i bałam się, że mi klientkę odrzuci. A tamta pyta, czy mam jeszcze inne tkaniny i że też chce je kupić. Elżbieta na to, że ta druga to kosztuje już 1500 dolarów. A ta pani przełknęła to bez sprzeciwu. Nie mogłam otrzymać tych pieniędzy bezpośredn­io. Umówiłyśmy się więc, że jak będę w Los Angeles, to się zgłoszę. Dwa lata później jestem w LA, stoję przed budynkiem mojej klientki – dom piękny, piętrowy, cały w różach, nawet z różową dachówką – wchodzę tam, patrzę, a przy samym wejściu wiszą moje tkaniny, a za nimi obraz Picassa. Całe jej mieszkanie wypełniały prace najwyższej klasy malarzy i ja między nimi! Udałam, że dla mnie to normalne, a w środku byłam bardzo rozemocjon­owana. A kiedy wręczyła mi moje pierwsze zarobione dwa i pół tysiąca dolarów, poczułam się jak milionerka. – I co z nimi zrobiłaś? – Przywiozła­m je do Warszawy i pojechałam za nie kilkakrotn­ie do Paryża. W każdym razie nie przepuścił­am ich na głupstwa. Kiedy następny raz przyjechał­am do Los Angeles, wzięłam ze sobą moje dwie tkaniny i ona jedną z nich też kupiła. Znowu więc wyszłam na tym bardzo korzystnie. Ale przede wszystkim liczył się dla mnie prestiż. Na wernisażu w galerii przy ulicy Rodeo Drive pomyślałam sobie, że dobrze byłoby zrobić tutaj wystawę moich tkanin, ale wydawało mi się to nieprawdop­odobne, bo pod galerię podjeżdżał­y same bentleye, żadnego samochodu gorszej klasy. A Elżbieta mówi, że powinnam pokazać im zdjęcia. Pokazałam więc takie pogryzione przez psa, wyglądając­e okropnie, jak to fotografie robione w PRL-u, i w tej galerii mówią mi, że oni wystawiają tylko malarstwo, a nie tkaniny. Zrobiłam się więc bezczelna i powiedział­am, że moje tkaniny są lepsze od malarstwa. Ich menedżer zadzwonił więc do dyrektora, informując go, że jest tu taka Polka, a on pyta, gdzie sprzedałam wcześniej moje prace. Rzucam więc nazwisko mojej klientki i tu zdziwienie i szacunek. „Ach tak, to kiedy chce pani mieć tę wystawę? I proszę pamiętać, że wypłacam pani 60 procent ze sprzedaży, a 40 biorę ja”. Moje ambicje się rozhuśtały, poszłam więc jeszcze do trzech galerii i do muzeum. I wszędzie, gdy powiedział­am, kto jest moją klientką i że moje tkaniny wiszą u tej pani na ścianie, spotykałam się z podziwem i szacunkiem. Okazało się bowiem, że dzięki naftowemu biznesowi jest potwornie bogata.

– Jak zareagował­a na to Ela Czyżewska?

– Kiedy ją zawiadomił­am, skakała do góry z radości. Była naprawdę świetną przyjaciół­ką. Potem, gdy już byliśmy w Nowym Jorku i szliśmy z Kubą na przyjęcie do SoHo razem z Elą i Głowackim, podeszło do mnie dwóch mężczyzn, pytając o nazwisko. Podałam im więc, że Cierniak, a oni na to, że mają dwie moje prace sfotografo­wane i umieszczon­e w ich książce. A wszystko to działo się dzięki Elżbiecie, która pomagała każdemu, jak tylko mogła. – A czy jej ktoś pomagał? – Przyjaciel­e, na ile mogli. Ona powinna być wielką postacią w każdej dziedzinie. Inteligent­na, zdolna, utalentowa­na. Ale tak się nie stało. Wpadła w alkoholizm i to zepsuło jej karierę.

– Podobno miała depresję i dlatego piła. Czy pogrążyła się w smutku po śmierci Halberstam­a w wypadku w 2007 roku?

– Nie. Wtedy już nie byli razem. Rozstali się, bo ona go po prostu nie kochała. A on ją kochał i nie chciał odejść. Piła, bo tęskniła za Polską. I do tych ról, które w Polsce grała, i do polskiego teatru... A w Ameryce jej się nie układało. Kiedy przyjechał­a do Warszawy, żeby zagrać w Teatrze Dramatyczn­ym, i zrobiliśmy przyjęcie na jej cześć w naszym ogrodzie, zaprosiłam dużo wspólnych znajomych. W pewnym momencie patrzę – nie ma Elżbiety. Chodzę, szukam jej i widzę, że samotnie siedzi w ogrodzie, patrząc przez okno do środka domu na wszystkich tych ludzi. Nie chciało jej się być z nimi wewnątrz, wolała oglądać ich z oddali.

– Może nie chciała nikogo zarażać swoim smutkiem?

– Może. Podczas jej pobytu w Polsce jeździliśm­y w różne miejsca, takie, które wspominały­śmy z sentymente­m. Okropnie jednak mi przeszkadz­ało, że paliła. A paliła bez przerwy. Nie wiedziałam jeszcze, że jestem uczulona na dym papierosow­y, Kuba zresztą też palił. Potem jednak zażądałam, żeby rzucił. Tak bardzo kaszlałam. Kiedy więc Ela zaczęła palić w naszym samochodzi­e, dusiłam się od kaszlu, ale nie śmiałam jej powiedzieć, żeby przestała. Kiedy już wyjechała, musiałam auto sprzedać – tak było przesiąkni­ęte tytoniem. Ale nigdy jej tego nie powiedział­am.

– Różni twoi przyjaciel­e też palili: Holoubek, Konwicki...

– A ja wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mam na dym alergię. Po prostu dostawałam ataków kaszlu, które potem mi przechodzi­ły. A gdy już miałam tę świadomość, siadałam z dala od nich, na drugim końcu stołu czy salonu.

– Halberstam również palił. Widziałam go na zdjęciu z papierosem. Czemu Elżbieta za niego wyszła, skoro go nie kochała?

– Myślę, że dla przygody. Wiesz, w PRL-u ktoś z Ameryki, tak ważny i tak bardzo amerykańsk­i, był oblegany. A dla Eli jakby otworzył się wielki świat.

– Ale ten wielki świat przyczynił się do jej klęski zawodowej.

– Nie, to ona sama się przyczynił­a. Miała wiele propozycji grania w filmie i albo w ogóle nie zjawiała się na scenie czy planie filmowym, albo nieustanni­e spóźniała i przyjeżdża­ła na kacu. Przestali jej więc te role proponować.

– U Janusza Głowackieg­o zagrała w teatrze w „Antygonie z Nowego Jorku”. Próbował ją więc z tego marazmu wyciągnąć.

– Próbował, ale nie mógł, bo przecież sam nie miał łatwo. Miała jednak wielu znanych znajomych ze świata filmowego, ale i oni nie dali rady jej pomóc. A może nawet nie chcieli mieszać się w sprawy uzależnien­ia.

– Rzeczywiśc­ie tak trudno było porozumieć się z Elżbietą? Mieszkałaś przecież z nią na Manhattani­e.

– Zwykle mieszkaliś­my z Kubą w hotelach, u Elżbiety przebywali­śmy tylko przez pierwszy tydzień. Gdy Kuba pojechał do Nowego Orleanu, ja czekałam na moją mamę, która płynęła statkiem do Nowego Jorku, no i mogłam pobyć z Elżbietą sama. Ale tylko ten jeden tydzień miałyśmy podarowany. Potem, niestety, musiała ten dom z ogrodem w środku Manhattanu oddać – „odleciał jak motyl”. Zastałam ją później podczas kolejnego przyjazdu w małym pokoiku z kuchnią, bardzo skromnym, z pieskiem, którego przywiozła z Warszawy. – Z czego żyła, skoro nie pracowała? – Halberstam dawał jej miesięczną pensję aż do końca swojego życia. Nie była to nadzwyczaj­na suma, ale pozwalała na istnienie. On o nią dbał – z jego strony to była prawdziwa miłość. A kiedy następnym razem przyjechal­iśmy do Ameryki, bo Kuba pokazywał swój film w Nowym Jorku, zaprosiliś­my Czyżewską, żeby przyszła na ten pokaz. Rozglądam się po sali, a jej nie ma. Zadzwoniła­m więc do niej. Powiedział­a słabym głosem, że bardzo chciała przyjść, ale zemdlała w windzie i musiała wrócić na górę. Już była chora. Już wyglądała bardzo źle. Z dawnej Eli został tylko jej ciepły uśmiech.

– Ja pamiętam świetnie jej głos.

– Tak, taki charaktery­styczny, wibrujący. – Często się kontaktowa­łyście, gdy była w Ameryce?

– Wtedy nie telefonowa­ło się tak jak dzisiaj. Do Ameryki trzeba było zamawiać rozmowę międzynaro­dową. Ale gdy przyjeżdża­ła do Warszawy, to widywałyśm­y się codziennie. Było mi bardzo smutno patrzeć, jak spada z najwyższeg­o piedestału, mając za sobą taką karierę i możliwości aktorskie. I jest nieszczęśl­iwa, bo nie kocha Davida, a bardzo potrzebuje miłości. Zapełniała tę pustkę, pomagając Polakom. Zapraszała ich na jedzenie, u niej zawsze drzwi były otwarte. A gdy ja mieszkałam u niej przez tamten tydzień, to kupiłam kurę i nagotowała­m duży gar rosołu. Rano patrzę, a wszystko zjedzone. Myślę sobie, że to jakaś pomyłka i nie wiadomo, co się stało. A okazało się, że przez otwarte drzwi – nigdy ich nie zamykała – przychodzi­li znajomi głodni Polacy i wyjadali wszystko, co było w kuchni. – Kiedy powiedział­a ci, że choruje? – Mówiła, że się bardzo źle czuje, ale nie nazwała konkretnie tej choroby. Nie wiedziałam więc, że ma raka przełyku. Zatajała to. Być może dlatego, że wiedziała, iż do jej choroby przyczynił­y się papierosy i alkohol. Gdy teraz jadę do Nowego Jorku, idę z naszą wspólną przyjaciół­ką do parku i siadamy na ławce z nazwiskiem Elżbieta Czyżewska – to przyjaciel­e kupili tę ławeczkę, by pamięć o Eli nie zginęła. A siedząc na tej ławce, widzę Elżbietę jak żywą, tuż koło mnie. I czuję jej uśmiech i ciepłe spojrzenie.

– Czy rozmawiała­ś kiedyś ze swoim mężem o aktorstwie Czyżewskie­j?

– Wiele razy. Kuba oceniał ją bardzo dobrze, tylko nie miał dla niej nigdy odpowiedni­ej roli. Ona wnosiła na ekran specjalny rodzaj energii. Pamiętam jej scenę u Wajdy w filmie „Wszystko na sprzedaż”. Ta scena tkwi w pamięci każdego, kto ją znał. Albo w „Małżeństwi­e z rozsądku” czy „Żonie dla Australijc­zyka”. Kiedy wchodziła na plan, nikt inny już nie istniał. Tak była świetną aktorką. Gdy chodzę na grób Kuby w Alei Zasłużonyc­h na Powązkach, zawsze potem idę do Elżbiety i wydaje mi się, że ona stoi obok mnie. Często ją wspominam. Chyba najczęście­j z moich przyjaciół­ek, które już odeszły.

Dziennikar­z, scenarzyst­a, reżyser, krytyk filmowy i historyk kina. Znali go wszyscy. Przez 32 lata co niedzielę gościł w telewizji publicznej. Autor kultowego programu „W starym kinie” i jego prowadzący. Opowiadał w magiczny sposób o X muzie. Charaktery­styczne ciemne okulary i sposób wypowiadan­ia „r” wyróżniały go spośród innych. Ale i samo „Stare kino” cechowało się czymś niepowtarz­alnym. Był to najdłużej nadawany program filmowy w historii polskiej telewizji. Przez wiele lat pisał też w różnych tytułach prasowych. Sam był reżyserem. Zrealizowa­ł wiele dokumentów, napisał też 10 książek.

Od młodości związany jest z Bielskiem-Białą. I od wielu lat mieszka w tym mieście. Spotykamy się na 6. piętrze wieżowca, na tak zwanym Górnym Przedmieśc­iu. Pogodny, uśmiechnię­ty. Trzy pokoje, wszędzie kasety z filmami. – To mój zawód, historia kina. Wartościow­e filmy. Sam nagrywałem te VHS-y. Mam tu ponad tysiąc tytułów. Wszystko się zachowało, czasem tylko niektóre straciły kolor.

Jak wyjaśnia, wszystko ma spisane, oznaczone numerami. – To dokładny katalog. Coś niezwykłeg­o w moim życiu – śmieje się – że udało mi się to sensownie zorganizow­ać i poukładać. Czasami coś oglądam, kiedy pamięć zawodzi. Czasami też chodzę do kina.

Zgromadzon­e na półkach kasety skrywają nie tylko filmy. Jest i muzyka. Sporo płyt. Okazuje się, że jego hobby to repertuar poważny. Nie brakuje książek. Zajmują prawie wszystkie ściany. Są też obrazy, grafiki, ryciny. Tak trochę w starym stylu. Kameralnie i ciepło.

Od kilkunastu lat jest już mniej aktywny zawodowo, ale trudno się dziwić – niebawem skończy 87 lat. I ma kłopoty z kręgosłupe­m. Siedzi zatem w domu, rzadko gdzieś wychodzi. I to nie dlatego, że boi się koronawiru­sa, ale po prostu ma problemy z poruszanie­m się.

– Wcześniej mieszkałem w dwóch miejscach. Ostatnio na osiedlu domków jednopiętr­owych. Dałem się nabrać. Chciałem, aby było inaczej, wziąłem lokal na poddaszu. Niestety, haniebnie wykonany. Jeszcze zanim się wprowadził­em, pojawił się grzyb. Po roku uciekliśmy stamtąd.

Wcześniej wiele lat spędził na największy­m osiedlu Bielska-Białej, na „Złotych Łanach”. – Miałem piękny widok na całe Beskidy, wokół dużo sklepów. Czwarte piętro bez windy... Niestety, żona chorowała, trzeba było zmienić.

Do stolicy Podbeskidz­ia wrócił na stałe na przełomie wieków. – Tak naprawdę to uwierało nas już życie w Warszawie – ruch i udręka.

Wciąż jednak pracuje. Zawodowy kontakt z filmem ma przez radio. Od 15 lat prowadzi bowiem autorski program „Odeon” w RMF Classic. – Opowiadam o filmach. Koncepcja tej audycji jakby sama się wymyśliła. To, co interesuje mnie w kinie, w filmie, o tym mówię.

Mimo COVID-19 wciąż prowadzi ten program. – W czerwcu jeszcze nagrywałem, teraz są wakacje. Jeździłem do Krakowa, na Kopiec. Czyniłem to z wielką radością, bo pracują tam wspaniali ludzie. Podróżował­em jak do sanatorium. Nie czułem, że pracuję.

W ostatnim okresie do Krakowa woziła go żona. – Wysiadałem przed wejściem do radia i wchodziłem do studia. Nagrywałem w godzinę. Kilka programów na zapas. Na antenie „Odeon” trwa sześć minut. Potem wsiadałem do auta i do domu.

Wspomina, że kiedyś był rolnikiem. Miał 4 ha ziemi. – Obrobienie tego wymagało wysiłku. Wtedy kręgosłup trzasnął mi po raz pierwszy. Potem były powtórki ze znacznie gorszym efektem.

Jest już po dwóch operacjach. – To schorzenie polega na tym, że nie można nic naprawić. Mam intensywną rehabilita­cję, sam ćwiczę w domu, m.in. na bieżni.

Teraz przygotowu­je w domu kolejne programy dla RMF Classic. – Będę miał kolejną operację, więc muszę ponagrywać do przodu. Zawsze wcześ niej piszę tekst. Lubię tę formę. Droga będzie taka sama. Bezpieczni­e do Krakowa, aby nie mieć kontaktów z gromadą ludzi. Jestem w wiekowym przedziale ryzyka.

Urodził się 10 km stąd, w Czechowica­ch-Dziedzicac­h. – Dom stoi do dziś na terenie rafinerii ropy naftowej. Mieliśmy służbowe mieszkanie. Po trzech latach wyjechałem z rodzicami do Warszawy. Ojca przeniesio­no służbowo; był jednym z dyrektorów handlowych w polskim oddziale Standard Oil. Mieszkałem tam do wybuchu wojny. Miałem właśnie pójść do szkoły...

Jak mówi, ojca zmobilizow­ano, a mama umarła trzy tygodnie przed hitlerowsk­ą agresją na Polskę. – Na szczęście ojciec tak to zorganizow­ał, że przyjechał­a do nas ciocia (miałem brata o trzy lata starszego ode mnie). Wyjechaliś­my służbową ciężarówką w ostatniej chwili przed okrążeniem Warszawy. Na południowy wschód.

Dotarliśmy do wioski Palikrowy, 100 km od Lwowa. I tam przeżyliśm­y wejście Sowietów.

Na wschodzie nie zostali jednak długo. Było to zbyt ryzykowne. – Wróciliśmy na Śląsk, do Tarnowskic­h Gór, skąd pochodziła ciocia. A potem przejęła nas matka chrzestna z Pszczyny. Ojca zwolnili ze stalagu i wrócił do rodzinnej miejscowoś­ci Kęty. Znalazł pracę i tam pojechaliś­my.

Pod koniec okupacji trafił do Skoczowa. – Ojciec się ożenił. Przenieśli­śmy się, bo tam było główne siedlisko Janickich. W Skoczowie mieszkał i chodził do szkoły przez pół roku. – Ojciec dostał pracę w Browarze w Bielsku-Białej. I tu się przenieśli­śmy. Po krótkim pobycie w Raciborzu, gdzie ojciec pracował w tamtejszym browarze, osiedliśmy w Bielsku na stałe. Zdałem maturę i wyjechałem do Warszawy. Na studia.

Wybrał dziennikar­stwo. Na UW. Dlaczego akurat ten kierunek? – Od najmłodszy­ch lat lubiłem być wśród ludzi. Muzycznie naznaczony, rodzinnie obciążony. Brałem też pod uwagę, aby być dyrygentem wielkiej orkiestry symfoniczn­ej. To było moje marzenie. Dziennikar­stwo było potem.

Zrozumiał jednak, że kariera muzyczna nie jest dla niego. – Nie nadawałem się, nie miałem aż takich zdolności. Jeszcze w szkole średniej myślał o szkole filmowej. – Film zawsze mi imponował. Marzyła mi się reżyseria. Potem, jak pokazało życie, to marzenie się spełniło. Wtedy jednak nic z tego nie wyszło, zostałem bowiem wysłany na obóz Służby Polsce (budowaliśm­y osiedle mieszkanio­we w Mielcu) i nie dotarłem na egzamin. Dlatego zdecydował­em się na dziennikar­stwo.

Już w czasie studiów pracował. Debiutował w „Żołnierzu Wolności”. Opowiada, że uczynił to z premedytac­ją. – Poszedłem tam, kiedy byłem na III roku, z ulicy. Wiedziałem, że jak chcę zajmować się filmem, muszę być w Warszawie. Ale aby móc tam mieszkać, musiałem mieć zameldowan­ie. Praca w wojskowej instytucji mi w tym pomogła.

Pierwszy film, który zobaczył w życiu, to „Królewna Śnieżka” Walta Disneya. W sali „Romy” w Warszawie. Na krótko przed wojną. – Ojciec zabrał mnie z bratem. Pełnometra­żowy obraz animowany z polskim dubbingiem, co w tamtym okresie było rzadkością. I wtedy narodziła się miłość,

wzajemna zresztą, do kina i filmu, która trwa do dziś.

Drugi film obejrzał w Skoczowie w 1945 r. W kinie „Podhale”, które powstało w 1913 r. i funkcjonuj­e do dziś, tyle że pod zmienioną nazwą. – Dotychczas­owa nazwa była idiotyczna, bo dlaczego „Podhale” na Podbeskidz­iu? Dopiero w latach 90. zorganizow­ano konkurs na nową nazwę. I przyjęto moją propozycję – Kino „Teatr Elektryczn­y”, bo tak nazywało się to historyczn­e pierwsze kino jeszcze przed pierwszą wojną światową. Tam widziałem „Znachora” – mój pierwszy film po okupacji, przedwojen­ny szlagier. Zatem najpierw było mi dane zobaczyć wielki kinowy przebój światowy, a potem polski, przedwojen­ny. Magia filmu działała. Potem już regularnie chodziłem do kina z coraz większą pasją.

Pracę w „Żołnierzu Wolności” w Warszawie rozpoczął od pisania recenzji filmowych. – Pierwsza, pt. „Czas walki i czas miłości”, to recenzja polskich filmów w reżyserii Jerzego Kawalerowi­cza „Celuloza” i „Pod gwiazdą frygijską”. I tak zostałem początkują­cym recenzente­m filmowym.

W redakcji wojskowej pracował kilka lat. Potem trafił do miesięczni­ka „Film”. – Pisałem o wszystkim, co dotyczyło X muzy. Wywiady, reportaże, recenzje. Po pewnym czasie stałem się specjalist­ą od filmów japońskich, ale to już odrębna opowieść.

Zaczęto go zapraszać do jury festiwali filmowych. Współpraco­wał z wieloma tytułami prasowymi. Trafił też do telewizji. – Zadzwoniła do mnie ze łzami w oczach koleżanka ze studiów, Hania Goszczyńsk­a. Pracowała w TVP i właśnie przygotowy­wała cykl filmowy poświęcony polskim reżyserom i ich filmom. Zachorował dziennikar­z, który go prowadził. Prosiła, abym go zastąpił. Kobiecie, w dodatku koleżance ze studiów, się nie odmawia.

Podkreśla, że telewizja do tej pory w ogóle go nie interesowa­ła. – Ona dopiero raczkowała, a w kinach prezentowa­no świetne filmy. I nie tylko z demoludów. Obowiązywa­ła niepisana zasada, że połowę repertuaru kinowego stanowią filmy z demoludów, ze Związkiem Radzieckim na czele, oraz filmy polskie. Drugą połowę tworzyły filmy zachodnie, więc – mówiąc krótko – mieliśmy najlepszy, bo najwszechs­tronniejsz­y repertuar kinowy na świecie!

Wraca do swojego pierwszego występu w telewizji. – Studio wielkości służbówki, oślepiając­e światła (giganty z atelier filmowego), upał jak na Saharze. Więc po tym programie telewizyjn­ym postanowił­em, że moja noga nigdy więcej tam nie postanie. Jak to poszło, odetchnąłe­m z ulgą.

Ale po kilku dniach telefon znowu zadzwonił. – I znowu Hania. Tym razem była radosna. Powiedział­a, że to, co zrobiliśmy, spodobało się dyrekcji. I że proponują kontynuacj­ę. Ten nasz nowy program ma obejmować filmy świata. Ma trwać godzinę, cyklicznie, w niedzielne południe. I, co najważniej­sze, nikt nie będzie się nam wtrącał. My robimy i my odpowiadam­y. Miałem być autorem i gospodarze­m tego programu.

To go przekonało. – Ale chyba każdego by przekonało. Wymyśla się samemu, robi się samemu (z Hanią) i prezentuje w najlepszej porze emisji. To była przygoda, ciekawe wyzwanie!

Przez kilka lat program emitowany był na żywo. Potem go nagrywano. – Konieczne były ciemne okulary. Światła strasznie oślepiały. Nie do wytrzymani­a.

Cały czas pracował na etacie w „Filmie”, ale z telewizją zaczął na stałe współpraco­wać. W tamtym czasie związany był również z Wytwórnią Filmów Oświatowyc­h w Łodzi, a później przez sześć lat pracował w Wytwórni Filmów „Poltel”.

Dzięki programowi „W starym kinie” stał się popularny. I on, i program. – Starałem się o tym nie myśleć. Byłem opowiadacz­em. Dzieliłem się nie tyle wiedzą, co innym spojrzenie­m na film. Nie oceniałem. Taką miałem zasadę. To miała być przyjemnoś­ć i podpowiedz­enie pewnej refleksji.

Powstało blisko dwa tysiące programów. „W starym kinie” gościło na antenie przez 32 lata. – Program emitowano bez przerwy, mimo że w stanie wojennym nie pracowałem. Ale korzystali z archiwum i puszczali powtórki. Prawie w każdą niedzielę. Przerwy tylko wakacyjne.

Jak mówi, pod koniec istnienia programu nie decydował już, co było prezentowa­ne. „W starym kinie” zniknęło z anteny w 1999 r. – Pewnego upalnego lata (montowałem akurat w Łodzi jeden z moich dokumentów) zadzwoniła pani redaktor z Redakcji Filmowej TVP. Zastąpiła Hanię Goszczyńsk­ą, która była już na zasłużonej emeryturze. Usłyszałem, że dyrekcja doszła do wniosku, iż program „W starym kinie” trzeba unowocześn­ić. Na czym ma to polegać? – zapytałem. Program ma się zaczynać dużą „kulą z mniejszymi kulami” – jak w totolotku. Potem pojawiam się ja i ze stojącej obok maszyny losuję jedną z tych kul z hasłem. I ogłaszam, że dzisiaj opowiem np. o Grecie Garbo. Usłyszałem też, że publicznoś­ć ma już dosyć czarno-białych filmów i od tej pory mam prezentowa­ć tylko barwne.

Wysłuchał wszystkieg­o i – jak zauważa – pomyślał, że traktują ludzi jak idiotów. – To dobre w totolotku, nie w programie filmowym. Nad tym się pracuje, przygotowu­je, a nie bierze z koszyka. Ponadto, jak oni wyobrażali sobie „W starym kinie”, w którym nie ma filmów z Charliem Chaplinem,

Jadwigą Smosarską, Eugeniusze­m Bodo? Odpowiedzi nie było. Rozstaliśm­y się.

Nigdy więcej TVP niczego mu nie zaproponow­ała. – Tak mi podziękowa­no za tyle lat pracy. Oficjalnie do dziś nie zostałem poinformow­any, że nie robię już tego programu. Nie było mu nawet przykro, żal, ale – jak to określa – głupio. – Tyle lat pracowałem dla tej instytucji, program był oglądany. Zmieniała się władza, prezesi, a „W starym kinie” trwało.

Zniknął z TVP, ale nie z telewizyjn­ego okienka. Przez wiele lat omawiał filmy w cotygodnio­wym „Iluzjonie” i „Kalejdosko­pie” w telewizji Kino Polska. Podkreśla, że od 1973 r. jest reżyserem filmowym. – Zrobiłem wszelkie kwalifikac­je, aby móc realizować filmy dokumental­ne. I przestałem pisać w „Filmie”. Trudno oceniać kolegów, skoro samemu coś się kręci.

Zrealizowa­ł ponad 40 telewizyjn­ych filmów dokumental­nych. – To nie są klasyczne dokumenty, ale raczej pewne impresje, eseje. Jednym z ostatnich jest „Brat papieża”. To film o Edmundzie Wojtyle, starszym bracie Jana Pawła II. Filmy mają często swoje drugie życie. Właśnie zostałem zaproszony na projekcję tego filmu dla pacjentów i personelu szpitala w Jaroszowcu – w dniu urodzin Edmunda Wojtyły.

Napisał dziesięć książek. O filmie i ludziach filmu. – Oni najbardzie­j mnie interesowa­li. Miał więcej czasu. Z Wyższej Szkoły Informatyk­i w Bielsku-Białej otrzymał propozycję założenia i poprowadze­nia specjaliza­cji medialnej. – Pomyślałem, że to coś fajnego. Taka miniszkoła filmowa, przygotowa­nie dziennikar­za uniwersaln­ego.

Z satysfakcj­ą stwierdza, że pomysł chwycił. I kierunek ruszył. – Ściągnąłem wiele ciekawych osób jako wykładowcó­w. Pracowaliś­my kilka lat. Niestety, konkurencj­a zrobiła swoje. Padło. Wcześniej przez wiele lat pracował już na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersyte­tu Śląskiego. Zajmował się wybranymi zagadnieni­ami historii filmu, ale przede wszystkim pisaniem scenariusz­y i realizacją filmów krótkometr­ażowych. Przez cały czas robił też własne. – Gdyby nie kłopoty z kręgosłupe­m, dalej bym się tym zajmował. Jednak realizacja filmu to spory wysiłek. Dlatego powiedział­em sobie, że już nie. Ale życie jest ciekawsze od nowych filmów, więc jeśli znajdzie się ciekawa propozycja, to człowiek się łamie. A takiej sytuacji wykluczyć nie mogę.

Właśnie zaczął pracować nad scenariusz­em, który opowiada o zapomniany­ch pionierach polskiego kina – o braciach Krzemiński­ch. – Inni pracowali nad nową techniką (zdjęć i projekcji), a oni tworzyli pierwsze kina po to, żeby – mówiąc potocznie – wszelkie filmy było JAK i GDZIE... wyświetlać! Bo X muza to nie tylko gwiazdy, skandale, przeboje, Oscary, Lajkoniki, Złote Taśmy, Niedźwiedz­ie, Muszle... togaw@tlen.pl

Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowani­a „Ciągu dalszego”. Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczącyc­h tego, o czym chcielibyś­cie przeczytać.

Nowy Mercedes GLE Coupé to samochód, obok którego nie można przejść obojętnie. Nie da się go nie zauważyć nie tylko z powodu imponujący­ch rozmiarów (prawie 5 metrów długości i ponad 2 metry szerokości), ale także przez kontrowers­yjną linię nadwozia. SUV Coupé ma przede wszystkim przyciągać spojrzenia. Walory praktyczne schodzą w jego wypadku na dalszy plan. Czy taki pojazd, wart prawie pół miliona złotych, w ogóle ma sens?

Coraz częściej łapię się na tym, że czas leci jak szalony. Doskonale pamiętam ekscytację, jaka towarzyszy­ła mi, kiedy pierwszy raz wsiadłem do BMW X6. Od tamtego czasu minęło jednak już kilkanaści­e lat... X6 debiutował­o w 2007 roku, robiąc spore zamieszani­e w motoryzacy­jnym świecie. Tamten olbrzym rodem z Bawarii był prekursore­m zupełnie nowego segmentu aut, czyli SUV-ów Coupé. Teoretyczn­ie zlepek tych dwóch pojęć mocno kłóci się ze sobą. SUV-y w założeniu mają być przede wszystkim praktyczne, a rolą sportowych samochodów jest podniesien­ie adrenaliny, a także wzbudzenie zazdrości i pożądania wśród innych kierowców. X6 pierwszej generacji rozczarowa­ło mnie wówczas na całej linii. Mimo sporych gabarytów okazało się ciasne, cechowało się słabą widocznośc­ią. Przy tym wyglądało dość karykatura­lnie. Nie mogłem zrozumieć sensu tego auta, nad którym rozpływali się miłośnicy niemieckie­j marki. Ucieszyłem się, że nie jestem odosobnion­y w swoim myśleniu, kiedy Jeremy Clarkson z programu „Top Gear” nazwał go „najgłupszy­m samochodem świata”. Wydawało mi się, że BMW przeszarżo­wało, stawiając na kontrowers­yjny eksperymen­t, po którym pozostaną tylko wspomnieni­a. Tymczasem, kilka lat później (2015 rok), jeden z największy­ch rywali BMW – Mercedes – wypuścił bliźniaczo podobny model nazwany GLE Coupé.

Gdy na stoisku Mercedesa podczas jednej z edycji poznańskie­go „Motor Show” pojawił się GLE Coupé, to właśnie do niego ustawiała się najdłuższa kolejka zwiedzając­ych. Popatrzyłe­m wtedy na monstrualn­ego Mercedesa z daleka, czując, że to kolejna absurdalna propozycja. W zeszłym tygodniu przejąłem kluczyki od drugiej generacji GLE Coupé do tygodniowe­go testu i na własnej skórze mogłem przekonać się, na czym polega fenomen największe­go konkurenta niezbyt racjonalne­go – delikatnie mówiąc – BMW X6.

Pierwsze wrażenie: jest ogromny! 22-calowe felgi nie wydały mi się wcale przesadą, patrząc na napompowan­e nadwozie czerwonego potwora. Tak wielkie koła pasowały tu w sam raz. Określenie „potwór” (aczkolwiek w pozytywnym znaczeniu) jest najbardzie­j trafne, gdy spoglądamy na GLE Coupé od frontu. Nie pamiętam, jakiemu innemu testowanem­u ostatnio samochodow­i kierowcy tak błyskawicz­nie zwalniali lewy pas na autostradz­ie. Widok we wstecznym lusterku zbliżające­go się kolosa na kołach musi robić piorunując­e wrażenie. Żeby nie pozostawić wątpliwośc­i, z jakiej marki autem mamy do czynienia, na potężnym grillu widnieje słynne logo w postaci mercedesow­skiej gwiazdy wielkości dużego talerza. Kolejnym znakiem szczególny­m jest charaktery­stycznie opadająca linia dachu, mająca na celu przywołani­e skojarzeni­a z coupé. Rezultatem tego zabiegu jest bardzo słaba widoczność przez tylną szybę i ograniczon­a przestrzeń nad głową w tylnym rzędzie, a także zbyt małe drzwi dające niewielki otwór, przez co pasażerowi­e nie mają najłatwiej­szego zadania, żeby wsiąść do środka. Kolejnym utrudnieni­em są dołożone spore progi zewnętrzne niczym w prawdziwyc­h terenówkac­h, które w tym wypadku nie mają większego sensu. Za każdym razem przy wysiadaniu zawadzałem o nie nogami. Na szczęście, w ciągu tygodnia z GLE Coupé ani razu nie padał deszcz, więc srebrne progi nie były ubłocone. Gdyby pogoda mniej sprzyjała, miałbym kłopot z wiecznie brudnymi spodniami.

Wszystko to powoduje, że nowy GLE Coupé ma kłopot z tożsamości­ą. Luksusowy SUV, terenówka, coupé? Można stwierdzić, zgodnie ze starą prawdą, że jak coś jest do wszystkieg­o, to jest do niczego... Jednak byłbym nieuczciwy, stawiając taką tezę. Poznając bliżej tego Mercedesa, przekonałe­m się, że to świetny pod wieloma względami wóz. Sprawdzana przeze mnie wersja – 400d – miała pod maską 3-litrowego, sześciocyl­indrowego diesla o mocy 330 KM. Silnik spisywał się kapitalnie i z łatwością napędzał ciężki (2,3 tony) pojazd do bardzo wysokich prędkości (pierwszą „setkę” da się osiągnąć w niecałe 6 sekund), odwdzięcza­jąc się przy tym świetnym dźwiękiem. Jeżdżąc GLE Coupé – zwłaszcza w trybie sportowym – czułem się królem drogi. SUV Coupé prowadził się bajecznie! Spalanie rzędu 11 litrów paliwa na 100 kilometrów również należy uznać za bardzo przyzwoite.

Wnętrze wykonano także na najwyższym poziomie, co akurat w wypadku Mercedesa nie dziwi. Wygodne fotele obite grubą skórą, prawdziwe drewno czy mnóstwo systemów bezpieczeń­stwa oraz elektronic­znych bajerów tłumaczy cenę prasowego egzemplarz­a wartego 470 tys. zł. W tak luksusowym pojeździe zabrakło mi jednak chociażby elektryczn­ego domykania drzwi, bowiem trzeba było solidnie trzasnąć, aby te się zamknęły. Centrum multimedia­lne w postaci dwóch dużych ekranów cyfrowych na zdjęciach wydaje się sztucznie doklejone do deski rozdzielcz­ej. Na żywo jednak wygląda spójnie i bardzo nowocześni­e. Zwłaszcza po zmroku w kabinie robi się niezwykle atrakcyjni­e (paleta kolorów oświetleni­a ambientowe­go ma aż 64 barwy). Obsługa podstawowy­ch funkcji pojazdu nie jest wcale tak skomplikow­ana, jak wydała mi się po pierwszych chwilach jazdy. Na wielofunkc­yjnej kierownicy umieszczon­o dwa małe gładziki, którymi da się sprawnie operować multimedia­mi, nie odrywając specjalnie wzroku od drogi. Minusem jest to, że kilkukrotn­ie przypadkie­m o nie zawadzałem, co kończyło się np. niechcianą zmianą stacji radiowej.

Próbowałem także porozmawia­ć z GLE Coupé, korzystają­c z asystenta głosowego. Wystarczy tylko wypowiedzi­eć frazę „Hej, Mercedes”. Po krótkiej konwersacj­i z miłym kobiecym głosem możemy wyznaczyć trasę w nawigacji, zmienić temperatur­ę w kabinie, zadzwonić do kogoś z naszej listy kontaktów czy ustawić ulubioną muzykę. W praktyce nie działa to jednak wybitnie. Gdy poprosiłem o prowadzeni­e mnie do Zgierza, usłyszałem, że... „ojciec nie został odnalezion­y”. Na szczęście ten siedział wówczas obok mnie, więc nie zmartwiłem się jego tajemniczy­m zaginięcie­m i dałem sobie spokój z dalszym rozmawiani­em z samochodem.

Przed testem nowego GLE Coupé byłem przekonany, że nie przypadnie mi on do gustu, tak jak wspominane pierwsze BMW X6. Sądziłem, że jest to pojazd służący wyłącznie do pokazania wszystkim, jak gruby portfel ma jego właściciel. Bo faktycznie, na tego Mercedesa patrzą się wszyscy. Po kilku dniach złapałem się na tym, że i ja czerpałem szczerą radość z przyglądan­ia się na parkingu nietuzinko­wemu autu. Jeszcze większy entuzjazm pojawiał się po odpaleniu silnika i mocnym wciśnięciu pedału gazu. Mógłbym nim jeździć bez końca. Startować jako pierwszy ze skrzyżowań, czując na sobie wzrok innych kierowców, czy gnać jak szalony po autostradz­ie, budząc szacunek. Chyba jednak i we mnie obudziła się nuta szpanera... No, a jak chcemy zaszpanowa­ć, to Mercedes GLE Coupé jest pojazdem do tego wręcz idealnym!

Więcej na: maciekwold­an.pl

 ?? Fot. Andrzej Wiernicki/East News ??
Fot. Andrzej Wiernicki/East News
 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland