Orbitrek jak choinka
Pomoc czy inwigilacja? Przypadki starszej pani
Kilka miesięcy temu zaczęto namawiać Polaków do korzystania z aplikacji ProteGo Safe, opracowanej na zlecenie Ministerstwa Cyfryzacji. Choć sam pomysł wydaje się słuszny, to wywołał jednak mnóstwo kontrowersji.
Celem wspomnianej aplikacji jest lepsza ochrona przed zagrożeniami wynikającymi z epidemii koronawirusa. Wspomniana aplikacja analizuje nasze otoczenie i w sytuacji, gdy któryś z użytkowników, z którego telefonem nasz smartfon „się porozumiewał”, zachoruje na COVID-19, w ciągu 24 godzin otrzymamy odpowiednią informację. Uzyskamy też informacje i wskazówki, co w takiej sytuacji powinniśmy zrobić.
Drugą funkcją wspomnianej aplikacji jest samokontrola stanu zdrowia. Jeśli będziemy regularnie zapisywać określone dane, system określi, czy i w jakiej grupie ryzyka jesteśmy. Jak to wszystko działa w praktyce, pokazuje następujący przykład, w którym dwie osoby (A i B) pobrały aplikację i często się ze sobą spotykały. Ich kontakty zapamiętują oba telefony. Gdy B w ciągu maksymalnie 14 dni od spotkania zostaje zdiagnozowany jako chory na COVID-19, może dobrowolnie wysłać taką informację za pośrednictwem Centrum Kontaktu na urządzenia osób, z którymi się spotykał. Wówczas A dowie się po upływie 24 godzin, że w ciągu ostatnich 14 dni miał kontakt z osobą chorą (bez podania dokładnie, z kim). Co niezwykle ważne, taka sytuacja nie oznacza skierowania A na obowiązkową kwarantannę domową.
By korzystać z ProteGo Safe, trzeba pobrać tę bezpłatną aplikację z Google Play lub App Store i koniecznie włączyć funkcję Bluetooth. Rzecz w tym, że nie wszyscy z niej korzystają, bo potrzebna najczęściej jest do łączenia się z samochodowym systemem głośnomówiącym lub bezprzewodowymi głośnikami. Stosunkowo niewiele osób ma Bluetootha włączonego na stałe, a to ogranicza zasięg działania wspomnianej aplikacji. Trzeba też pamiętać, że ProteGo Safe nie działa, gdy telefon jest wyłączony lub rozładowany.
Problemem jest też skala przedsięwzięcia. Żeby system rzeczywiście mógł być przydatny, z aplikacji powinno korzystać jak najwięcej osób. Wtedy – jak pokazują badania – skuteczność izolacji zakażonych oraz wykorzystanie tej aplikacji nawet o kilkadziesiąt procent mogą zredukować ryzyko rozprzestrzeniania się wirusa. Tymczasem pod koniec sierpnia ze sklepu Google Play wspomnianą aplikację pobrano zaledwie nieco ponad 2 tys. razy. To zdecydowanie za mało, by osiągnąć cel założony przez twórców rozwiązania.
Wiele osób nie instaluje aplikacji w obawie o bezpieczeństwo przekazywanych danych, choć na rządowej stronie można przeczytać, że „aplikacja nie inwigiluje, nie zbiera i nie udostępnia danych użytkowników”.
Choć od pewnego czasu otwarte są baseny, kluby fitness i siłownie, to wciąż wiele osób rezygnuje z ich odwiedzania, obawiając się zakażenia koronawirusem. Czy i na ile jest to uzasadnione?
Przed pandemią z różnego rodzaju obiektów sportowych korzystało 40 proc. dorosłych Polaków. 79 proc. klientów ćwiczyło tam przynajmniej raz w tygodniu – tak wynika z badania MultiSport Index Pandemia. Zamknięcie klubów fitness i basenów było najczęściej wymienianym powodem ograniczenia aktywności fizycznej w okresie społecznej izolacji. Dziś Polacy znów mogą wrócić do ulubionych aktywności, jednak nadal pojawiają się pytania, czy wizyta w obiekcie sportowym jest bezpieczna?
– Koronawirusem nie zarazimy się przez pot ani korzystając z publicznego prysznica. A regularny ruch jest jednym z niezbędnych składników zdrowia i budowania odporności, także w dobie pandemii – podkreśla dr hab. Ernest Kuchar, specjalista chorób zakaźnych i medycyny sportowej. – W profesjonalnych obiektach sportowo-rekreacyjnych, które stosują się do aktualnych wytycznych sanitarnych, znacznie skuteczniej niż w innych miejscach publicznych można zachować ścisłe normy bezpieczeństwa.
Zgodnie z wytycznymi GIS, w obiektach sportowych takich jak siłownie i kluby fitness obowiązują ograniczenia liczby osób, dystans społeczny i konieczność dezynfekcji rąk oraz sprzętu sportowego przez klientów po każdorazowym jego użyciu. To kluczowe metody profilaktyki zakażeń koronawirusem. Niemniej społeczna obawa sprzyja pojawianiu się mitów na temat rozprzestrzeniania się koronawirusa – także w kontekście aktywności fizycznej. Do czterech z nich odnosi się dr Ernest Kuchar.
Mit nr 1 – COVID-19 przenosi się przez ludzki pot.
– Nic bardziej mylnego, ludzki pot nie przenosi wirusów. W ten sposób nie zarazimy się żadną infekcją układu oddechowego, a nawet HIV czy wirusowym zapaleniem wątroby. Nowy koronawirus przenosi się głównie drogą kropelkową z wydzielinami dróg oddechowych.
Mit nr 2 – Koronawirus przenosi się na większe odległości niż zalecany dystans społeczny (1,5 m).
– Aktualne dowody naukowe nie wykazały skutecznego przenoszenia się wirusa drogą powietrzną na większe odległości. Kropelki z dróg oddechowych przenoszą się w dystansie 0,8 – 1,2 m. Obecnie wiemy, że jeden chory zakaża średnio 2 – 3 osoby. W przypadku chorób, które przenoszą się drogą powietrzną, jak ospa wietrzna czy odra, średnia liczba zarażonych przez jednego chorego jest znacznie wyższa, sięga od 15 do 18 osób. Warto zauważyć, że zakażenia COVID-19 występują częściej w przypadku kontaktu z osobą chorą, która ma objawy, niż z osobą zakażoną bezobjawowo. To również ma znaczenie w kontekście bezpieczeństwa siłowni – zwykle nie chodzimy na trening, gdy czujemy się źle i doskwiera nam jakaś infekcja.
Mit nr 3 – Koronawirusem możemy łatwo zakazić się przez dotykanie tych samych powierzchni, których dotykała osoba chora.
– Choć koronawirusa wykrywano do 4 godzin na powierzchniach metalowych, a nawet do 72 godzin na plastiku, nie oznacza to, że poprzez dotykanie takich powierzchni możemy się zarazić. O prawdopodobieństwie zakażenia decyduje nie sam fakt obecności wirusa na danej powierzchni, ale dawka, liczba cząsteczek wirusa, które dostaną się do ludzkiego organizmu np. przez ręce, którymi po kontakcie z powierzchnią dotykamy błon śluzowych nosa, gardła czy spojówek. Na powierzchniach dawka koronawirusa jest zwykle zbyt mała, by wywołać zakażenie.
Któryś raz z rzędu poszłam na siłownię pod gołym niebem. Jak za darmo dają, to co tu nie brać. Jak zwykle spodziewałam się ciszy przerywanej od czasu do czasu miarowymi stęknięciami staruszków. Tymczasem słyszę podejrzany gwar. Oho, chyba trafiłam na godziny szczytu. Prawie wszystkie urządzenia obwieszone kilkulatkami. Jakby krasnoludki obsiadły wielkie maszyny budowlane. Na orbitreku nawet trójka maluchów. Czerwone kapturki jak bombki na choince. Jeszcze trochę widzę, więc swego czasu doczytałam się, że korzystać z tego mogą tylko dzieci, które mają co najmniej dziesięć lat i to pod opieką dorosłych. Czy te maluchy nie powinny być na placu zabaw, który jest tuż obok? Staram się nie zwracać uwagi na krzyki, wołania i pohukiwania. Puszczam te odgłosy tropikalnego lasu mimo uszu i dorywam się do narciarza. Raz, dwa, trzy, a tu nagle spod ramienia wychyla się do mnie pyzata buzia zakończona kucykiem. Może z siedem lat. – Ja jestem Amelka, a ty jak się nazywasz? – A wiesz, że dzieci do dorosłych to mówią proszę pani albo proszę pana? Zero reakcji. Jakby nie słyszała, co do niej mówię. – Co tutaj robisz? – Ćwiczę. – A po co? – Żeby mieć więcej siły. – A wiesz, że tu faktycznie przychodzi dużo babć i dziadków? – mała koniecznie chce ze mną dalej konwersować. No nie da mi się to dziecko zrelaksować. – A długo będziesz
Wystarczy umyć lub zdezynfekować dłonie, by przerwać drogę transmisji. Dodatkową formą zabezpieczenia są obowiązujące na siłowniach zalecenia dezynfekcji sprzętu sportowego po każdym jego użyciu. Warto o tym pamiętać.
Mit nr 4 – Publiczne prysznice są niebezpieczne.
– Zdecydowanie, nie. Woda bieżąca nie przenosi koronawirusa. Ponadto wirus nie potrafi pokonać bariery skóry. Bezpieczeństwo siłowni i klubów fitness stało się także tematem badania naukowców z Uniwersytetu w Oslo, którzy stwierdzili, że obiekty sportowe stosujące normy sanitarne zbliżone do tych obowiązujących w Polsce nie stwarzają dodatkowego zagrożenia epidemicznego.
Warto dodać, że Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) i polskie Ministerstwo Zdrowia zachęcają do podejmowania regularnej aktywności fizycznej także w czasie pandemii. Wysiłek fizyczny jest jednym z podstawowych elementów wspomagających odporność i ogólny stan zdrowia. Według WHO osoby dorosłe powinny podejmować 150 minut umiarkowanej lub 75 minut intensywnej aktywności fizycznej w tygodniu.
– Badania naukowe prowadzone w czasie pandemii grypy A/H1N1/pdm09 w 2009 r. wykazały, że regularny wysiłek fizyczny zmniejsza o około 30 proc. ryzyko zakażeń dróg oddechowych – przypomina dr Ernest Kuchar. – Osoby uprawiające sport rzadziej umierają na choroby układu oddechowego i zapalenie płuc. Każda sesja treningu o umiarkowanej lub wzmożonej intensywności pobudza nasz układ immunologiczny, a we krwi zwiększa się liczba komórek odpowiedzialnych za odporność na wirusy i bakterie. W obecnej sytuacji ruch jest z pewnością lepszy dla zdrowia niż jego brak. ćwiczyć? – Aż przyjdą moje koleżanki. Duuużo koleżanek. Może się przestraszy takiego najazdu. Ale nie robi to na niej wrażenia. – Babcie i dziadkowie przychodzą tu wcześnie rano – obwieszcza mi kategorycznym tonem. Nie ma na nią siły. Powoli odchodzi mi ochota na ćwiczenia, bo ona mnie obserwuje jak żandarm. Staram się zachować spokój. Żadnych więcej pytań! Żadnej mi tu kontroli! Aż strach tam pójść jeszcze raz. Przed południem mi nie pasuje. Ale nie dam się wysiudać w ogóle. Przyjdę późnym wieczorem.
– Kilka lat temu przeprowadzono badanie wśród Polek w wieku ok. 50 lat i okazało się, że połowa z nich nie potrafiła określić, czy jest po lub w okresie menopauzy. Zgadza się pan, że świadomość kobiet w tym zakresie jest niewystarczająca?
– Nie do końca się z tym zgadzam, ale może wynika to z tego, że prowadzę wyłącznie praktykę prywatną i moje pacjentki są bardzo świadome zmian zachodzących w ich organizmie z upływem lat. Część z nich stosowała wcześniej antykoncepcję hormonalną i moment menopauzy nie jest dla nich zaskoczeniem. Spodziewają się go i są na niego przygotowane. Choć zapewne wiele kobiet nie chce tego akceptować, bo uważają, że oznacza to koniec ich kobiecości.
– Powiedzmy więc, czym jest menopauza i w jakim wieku najczęściej się pojawia?
– Generalnie jest to zanik czynności hormonalnej jajników, które stopniowo zmniejszają wydzielanie estrogenów. To powoduje powolne zanikanie płodności i zakończenie owulacji. Można spotkać określenie, że menopauza to ostatnia miesiączka w życiu kobiety. Tymczasem tak naprawdę mówimy o dość długim okresie, bo trwa on co najmniej 6 lat. Jego początkiem są zaburzenia miesiączkowania przejawiające się skracaniem cyklu poniżej 21 dni. Z czasem okresy te mogą się z kolei wydłużać do dwóch – trzech miesięcy, po czym krwawienia zanikają w ogóle. Zwykle ostatnia miesiączka występuje u kobiet w wieku około pięćdziesiątki. Objawy menopauzy pojawiają się jednak wcześniej.
– Zdarza się, że do menopauzy dochodzi wcześniej?
– Oczywiście, że tak. Może to być następstwo choćby problemów chorobowych. Tak dzieje się np. po radykalnym usunięciu jajników. Wówczas menopauza przebiega gwałtownie, a jej objawy są nasilone. Zdarzają się też przedwczesne menopauzy, przed czterdziestym rokiem życia i niewywołane zmianami chorobowymi. I trudno temu w jakiś sposób przeciwdziałać. – Co o tym decyduje? – Może to być efekt uwarunkowań rodzinnych. Gdy mama miała wcześniejszą menopauzę, to córka zwykle też będzie ją miała wcześniej. Nie bez znaczenia są także szeroko rozumiane czynniki środowiskowe. Chodzi o styl życia, stres, palenie tytoniu, złą dietę, brak ruchu.
– Czy menopauza pojawia się obecnie częściej u kobiet przed pięćdziesiątką?
– Pracuję już kilkadziesiąt lat i zauważam, że granica wiekowa w tym przypadku rzeczywiście się obniżyła, ale nieznacznie. Prawdą jest, że wiele pacjentek zauważa pierwsze objawy menopauzy przed pięćdziesiątką. Z drugiej strony pamiętajmy, że żyjemy coraz dłużej, mamy lepszą opiekę lekarską, coraz więcej kobiet przywiązuje wagę do zdrowego stylu życia, co równoważy negatywny wpływ różnych zagrożeń środowiskowych.
– Jakie objawy zwiastują nadejście okresu przekwitania?
– Pierwszą rzeczą są nieregularne miesiączki, które stają się bezowulacyjne. W ich trakcie dochodzi do obfitego krwawienia i różnych dolegliwości. Wynika to zarówno z zaburzenia czynności hormonalnych jajników, jak i hormonów sterujących nimi, czyli hormonów przysadki mózgowej. Jeśli chodzi zaś o typowe objawy dla menopauzy, to trzeba wymienić: uderzenia gorąca, problemy z koncentracją, bezsenność, nadmierną potliwość nocną, drażliwość, uczucie przygnębienia, kołatanie serca. Dochodzą do tego także objawy związane z zaburzeniami metabolicznym.
– Czy dotyczą one wszystkich kobiet i jak długo mogą się utrzymywać?
– Występowanie i natężenie objawów bywa różne i zależy od indywidualnych predyspozycji. Szacuje się, że u ok. 20 proc. kobiet menopauza przebiega niemalże bezobjawowo. Inne zaś mają wieloletnie objawy i często wymagają pomocy.
– No właśnie. Menopauza i przekwitanie to wprawdzie nie choroba, ale w przypadku bardzo wielu kobiet to trudny okres w życiu. W jaki sposób można go łatwiej przetrwać?
– Proszę pamiętać, że u ok. 20 proc. kobiet objawy związane z menopauzą mogą utrzymywać się nawet do siedemdziesiątki. W takich przypadkach, przy silnych i uciążliwych objawach, jedynym skutecznym rozwiązaniem jest hormonalna terapia zastępcza. Pozwala ona uzupełnić niedobory hormonów w organizmie, zwłaszcza estrogenów. I część pacjentek decyduje się na to, choć większość rezygnuje, obawiając się, że terapia taka może przyczynić się do rozwoju różnych chorób. Ponadto nie może być stosowana w każdym przypadku.
– Jakie są przeciwwskazania? – Jest ich wiele. Przede wszystkim chodzi o przebyty lub istniejący rak sutka, rak macicy i rak jajnika. Przeciwwskazaniem są także guzki w piersiach, zmiany w narządzie rodnym, nieznanej przyczyny krwawienia z dróg rodnych, choroby zakrzepowo-zatorowe żył i tętnic oraz schorzenia wątroby mogące prowadzić do jej niewydolności.
– Wiele kobiet uważa, że hormonalna terapia zastępcza zwiększa ryzyko zachorowania na nowotwory. Czy ta obawa jest uzasadniona?
– Rzeczywiście, z badań prowadzonych w USA wynika, że w grupie kobiet stosujących wspomnianą terapię zaobserwowano wzrost zachorowań na raka piersi. Ryzyko takie dotyczy także raka jajników. Problem jednak w tym, że badania te zostały zakwestionowane i wciąż nie wiadomo, czy ich wyniki należy brać poważnie pod uwagę.
–Z drugiej strony hormonalna terapia zastępcza niesie ze sobą wiele innych korzyści.
– No właśnie. Przyczynia się bowiem do ochrony przed osteoporozą, szczególnie u kobiet, u których menopauza wystąpiła przed 45. rokiem życia. Terapia ta zmniejsza też ryzyko choroby wieńcowej. Nie bez znaczenia jest także to, że dawki hormonów poprawiają stan narządów płciowych, a ponadto sprzyjają utrzymywaniu aktywności kobiet, także zawodowej, na wysokim poziomie. Przeciętnie terapia trwa od 3 do 5 lat, ale mam pacjentki, które stosują ją nawet do osiemdziesiątki. Uważają przy tym, że dzięki temu są w dobrej formie i cieszą się lepszym samopoczuciem. Ocenia się, że obecnie z hormonalnej terapii zastępczej korzysta ok. 20 proc. Polek, podczas gdy mogłoby ok. 40 – 50 proc. To w dużej mierze chyba efekt obaw, o których wcześniej mówiłem.
– Czy poza hormonami można w inny sposób niwelować kłopotliwe objawy związane z menopauzą?
– To dość trudne. Pewną alternatywą są preparaty roślinne na bazie koniczyny czerwonej czy soi. One trochę łagodzą dolegliwości, ale na pewno będą niewystarczające w przypadku silnych, dokuczliwych objawów.
– Na ile ważne jest nastawienie psychiczne kobiet w wieku okołomenopauzalnym?
– To ma decydujące znaczenie. Świadomość zachodzących zmian w organizmie w połączeniu z ich akceptowaniem sprawia, że kondycja psychiczna takich kobiet jest zdecydowanie lepsza. Niestety, wiele Polek po prostu boi się klimakterium. I to nie ze względów zdrowotnych. Uważają bowiem, że wszystko, co najlepsze, mają już za sobą. Takie przekonanie prowadzi do niskiej samooceny, która czasem może się przełożyć nawet na poważne problemy natury psychicznej. Pacjentki decydujące się na hormonalną terapię zastępczą zauważają, że dzięki niej żyją po prostu lepiej. Zwłaszcza wtedy, gdy połączą ją z prawidłową dietą, aktywnością fizyczną i ogólnie pojętym zdrowym stylem życia.
– A co z życiem seksualnym? W jaki sposób wpływa na nie właśnie klimakterium?
– Zależność jest oczywista, ale wiele zależy od tego, z jakimi objawami mamy do czynienia. Jeśli są one silne, to powodują obniżenie libido, suchość pochwy, obniżenie narządu rodnego, zmniejszenie napięcia mięśniowego w miednicy małej. To wszystko negatywnie wpływa na aktywność seksualną kobiet i sprawia, że wiele pań po prostu z niej rezygnuje. Zapominają przy tym, że pomocna może być właśnie hormonalna terapia zastępcza. Mamy całą gamę leków, które mogą być podawane w różny sposób, doustnie bądź dopochwowo, ale także np. w postaci specjalnych plastrów.
– Do kogo kobiety powinny zgłaszać się w przypadku problemów z menopauzą – do ginekologa, internisty, endokrynologa?
– Zdecydowanie najpierw do ginekologa. To on powinien ocenić uciążliwość występujących objawów i ustalić możliwość zastosowania hormonalnej terapii zastępczej. Decyzję taką podejmuje na podstawie wyników zleconych badań, takich jak cytologia, mammografia, usg. piersi i narządu rodnego. Pamiętajmy, że w okresie menopauzalnym pojawia się wiele chorób, jak choćby niedoczynność tarczycy, nadciśnienie tętnicze czy cukrzyca. Muszą być one prawidłowo rozpoznane i leczone. I tym powinni zajmować się interniści i endokrynolodzy. Niezwykle ważne jest też, by kobiety stosujące taką terapię nie rezygnowały z niej bez konsultacji z lekarzem. Gwałtowne odstawienie leków może bowiem skutkować nawrotem objawów.
Brawa za list „1920” w 34. numerze ANGORY, którego autorem jest Pan Marian Aksas. Ktoś musi zacząć mówić prawdę o Piłsudskim i jego wyczynach w czasie rządzenia, nie tylko w czasie wojny polsko-bolszewickiej. Z okazji 100. rocznicy Bitwy Warszawskiej ukazała się cała masa artykułów o heroizmie i wręcz geniuszu Marszałka, a tekstów naświetlających prawdziwą jego postawę jakoś nie widać.
To przecież Piłsudski rozpoczął wojnę z Sowietami, choć nie wiem, czy rzeczywiście chodziło mu o obronę rewolucji, jak pisze Pan Aksas. Pewnie to była zwykła dla tego polityka, bo znana już wcześniej, brawura i awanturniczość. Potem, po pierwszych sukcesach Polaków na froncie, uchodził w kraju za bohatera, choć Armia Czerwona była już w natarciu, a polskie wojsko w głębokiej, wręcz panicznej, defensywie. Kiedy klęska wydawała się nieunikniona, Piłsudski złożył na ręce Witosa rezygnację z urzędu i wyjechał. To, że udał się w tym czasie do „kolejnej swojej ukochanej”, może nie ma znaczenia, ale rzuca jednak pewne światło na charakter Naczelnego Wodza.
W pamiętnikach Wincentego Witosa można znaleźć dokładny opis zarówno okoliczności złożenia dymisji przez Marszałka, jak i świadków tego zdarzenia. Rzecz miała miejsce w siedzibie Prezydium Rady Ministrów 11 sierpnia, a uczestniczyli w niej również ówczesny wicepremier Ignacy Daszyński i minister spraw wewnętrznych Leopold Skulski. Marszałek był, jak pisze Witos: „...przybity, niepewny, wahający się i silnie zdenerwowany”.
Co się z dokumentem stało? Otóż zgodnie z daną Piłsudskiemu obietnicą o zachowaniu poufności dokumentu, kiedy po wygranej Bitwie Warszawskiej Marszałek powrócił do Warszawy, premier oddał mu oryginał rezygnacji. Wcześniej jednak zrobił dla swoich celów odpis tego dokumentu. Po przewrocie majowym, w czasie którego Witos znów był premierem, do domu trzykrotnego premiera włamali się „nieznani sprawcy” i odpis zaginął. Tylko to, nic innego.
O „zapłacie”, jaką Piłsudski zgotował Witosowi za to, że stanął w najtrudniejszym momencie na czele rządu, za to, że zmobilizował, wręcz poderwał naród do heroicznej walki – czyli o procesie brzeskim i kilkumiesięcznym aresztowaniu – wiedzą chyba wszyscy. Być może to była potrzeba „odreagowania” tej chwili słabości Marszałka, której Witos był świadkiem. Piłsudski nie mógł pewnie przeżyć tego, że on, litewski szlachcic, tak upokorzył się przed galicyjskim chłopem.
Dlaczego o tym piszę? Bo również dziś próbuje się pisać historię pod konkretnych bohaterów, którzy tak naprawdę nigdy nimi nie byli. Niedługo rocznica Porozumień Sierpniowych. Zobaczymy i usłyszymy wtedy w publicznych – niestety, tylko z nazwy – mediach o bohaterskich wyczynach dzisiejszej władzy w sierpniu 1980 roku. O wyczynach, które tylko oni sami mogą sobie przypisać.
Wydarzenia na Białorusi po wyborach prezydenckich skłaniały mnie do prześledzenia prasy i stron internetowych portali sprzyjających władzy u nas, której fanem nie byłem i nie będę. A już z pewnością niechętnie patrzę na to coś, co było niedawno opozycją po tym, jak uznali, że ta podwyżka dla posłów im się też należy. I to mimo pandemii, w czasie której ludzie tracą pracę.
Wyłaniają mi się dwa wątki, z których drugi rodzi podobieństwo sytuacji prawnej Polski i Białorusi związanej stricte z prawnikami. Pierwszy – wyraźnie widać, że zmniejszyła się aktywność PiS, a ich media o fałszerstwie wyborów, brutalności białoruskiego OMON-u oraz o strajkach robotników w Mińsku czy Grodnie piszą zdecydowanie najmniej. Nasz ambasador w Mińsku tak się pogubił, że nie jest do końca zorientowany, co ma mówić i co czynić. Nie było go nawet wśród ambasadorów UE, gdy składali kwiaty przed stacją metra Puszkinskaja w Mińsku, gdzie zginął protestujący. TVPKura o tym nie wspomniała. Czyżby władza i jej media czegoś się obawiały? Mają coś na sumieniu?
Jest jeszcze ten drugi wątek budzący moje wątpliwości. Deklaracja naszego premiera na forum Sejmu z 14.08 (głosowali wówczas o podwyżkach dla posłów) o wydaniu dodatkowych 50 mln zł między innymi na białoruskie NGO-sy i inne formy działania opozycji w internecie (mimo zablokowania?) nasuwa trudne, ale bardzo ważne pytania. Dlaczego mąż Pani Cichanouskiej Siergiej, kandydat na prezydenta został aresztowany i wówczas wystartowała jego żona? Dlaczego znalazła się na Litwie, a nie w Polsce? Skąd jej małżonek kilka lat temu miał niemałe przecież pieniądze na założenie na YouTubie internetowej telewizji z siecią korespondentów w całym kraju? Przecież ludziom trzeba zapłacić, urządzenia kupić, więc skąd miał... Co? Złotówki, euro, a może dolary? Czy nasz kraj ma coś wspólnego z tym finansowaniem? Ja wiem, że to wielka polityka, a do niej nie stosuje się takich kategorii jak moralność, prawda czy mądrość. Być może nie dowiemy się nigdy, jak to było z tym finansowaniem, jakie sankcje spotkają Łukaszenkę, ponieważ sami tutaj w kraju nie wiemy, czy jakieś sankcje nas nie spotkają, ponieważ mamy na bakier z praworządnością jako członek UE.
A jeśli już rzeczywiście nas spotkają, to, niestety, z pomocą... naszych rodzimych prawników. Mądrze i celnie zdiagnozował to prof. Włodzimierz Wróbel, który mimo uzyskania większości głosów nie zasiadł w fotelu I prezesa SN. To on tak po ludzku i zrozumiałym językiem w styczniu br. uzasadniał w Sądzie Najwyższym, że nowa Izba Dyscyplinarna nie jest sądem, wykonując tymczasowe postanowienie TSUE z listopada ubiegłego roku. Powiedział: „Państwo prawa nie umiera nigdy samo z siebie. Akuszerami tej śmierci są zawsze prawnicy. Potrzebował ich i potrzebuje każdy populistyczny i autorytarny reżim. Ktoś musi udawać sędziów i profesorów, ktoś musi władzy pisać przepisy i ktoś musi Kowalskiemu oznajmić decyzje władz. Milczący prawnicy. Z resentymentu, ze strachu, z chęci zysku, z lenistwa, z naiwności, a czasem ignorancji. Państwo prawa umiera tylko z ich pomocą”. Mam tylko nadzieję, że skundlonych prawników mamy u nas zdecydowanie mniej niż na Białorusi w stosunku do wszystkich wykonujących ten zawód. A jeśli tak, to jest jeszcze nadzieja na normalność – cokolwiek miałoby to oznaczać.
Okazuje się, że w dobie obowiązku noszenia maseczek można bez trudu napluć ludziom w twarz. W dodatku milionom naraz! Bo czymże, jeśli nie napluciem w twarz kilkudziesięciu milionom Polaków, jest próba podniesienia pensji posłom, ministrom, prezydentowi... – jednym słowem, samemu sobie?! W sytuacji, gdy setki tysięcy ludzi straciły pracę, a dalsze tysiące drżą o swoją przyszłość, takie działanie jest oburzające.
Ta władza na każdym kroku pokazuje, że jej wszystko wolno, bo zdobyła łup wojenny w postaci kilku milionów zdezorientowanych, a przede wszystkim niedoinformowanych obywateli. Ci wyborcy mówili wprawdzie, że tak głosują dlatego, że i sami coś dostają, ale to było jeszcze w czasach sprzed wizyty w sklepie, w którym teraz widać, że ceny rosną nawet szybciej niż temperatura na Grenlandii. Czyżby rządzący chcieli uzasadnić podwyżkę apanaży właśnie wzrostem cen, który sami spowodowali?
Rząd bierze sobie, nie chcę powiedzieć kradnie, a ludzie stoją na czatach za skromne 500 plus. Jakoś nikt nie zauważył, by niskie – zdaniem wnioskodawców podwyżek – wynagrodzenia zmniejszyły parcie na bycie w rządzie. Wręcz przeciwnie, liczba ministrów, podministrów i rządowych pełnomocników stale rośnie i osiągnęła nienotowane dotąd rozmiary. Razem z niekompetencją osób piastujących te urzędy.
Jedna z cenionych dotąd przeze mnie posłanek napisała, że poparła wzrost poselskich wynagrodzeń, bo sytuacja, w której „...firmy mogą sobie kupić dowolnego posła czy radnego za 2 tys. zł miesięcznie...” jest nie do zaakceptowania. Przyznam, że miałem – mimo wszystko – lepsze mniemanie o parlamentarzystach, zwłaszcza o tych z opozycji. Okazuje się jednak, że wystarczy pokazać kilka tysięcy złotych, by stworzyć ponadpartyjny front jedności. Opozycja zamilkła i zniknęła, nie wiadomo gdzie... Jasne – każdy chce więcej! A to, że każdy Polak przez to dostanie mniej – bo przecież to obciąży budżet – już nikogo nie obchodzi. Co najwyżej posłowie opozycji milczą w tej sprawie, tak jak stale milczy żona prezydenta, która „przy okazji” też miała dostać trzykrotność średniej krajowej. Za milczenie? To chyba jedna z najwyżej wycenianych niemot na świecie.
Był już większy i mniejszy ból, ale to – jak się okazuje – była tylko przygrywka do tego, co się będzie działo dalej. A zniesienie odpowiedzialności karnej za przestępstwa popełnione (pod przymusem?) pod wpływem COVID-19? Oczywiście nie sądzę, by dotyczyło to zwykłego obywatela, który przekroczył prędkość, śpiesząc się na przykład do miejsca kwarantanny, albo złodzieja pojedynczej maseczki w supermarkecie, ale z pewnością będzie dotyczyło „swoich”. W tym przypadku potwierdza się znów obiegowa prawda, że – by nie zostać ukaranym – trzeba ukraść relatywnie dużo, najlepiej miliony. Przy czym nie bardzo czasami wiem, jak odróżnić „ukraść” od „podnieść sobie samemu pensję” płaconą z naszych pieniędzy.
Jakiś czas temu suweren, czyli Ty, ja i Oni, zdecydował o reelekcji Andrzeja Dudy. Zwycięzca wygrał, a przegrany też wygrał i na końcu przegrał. Zwycięzca wygrał wielkością Szczecina, a przegrany przegrał dwukrotnością mieszkańców Torunia.
Zapis w Konstytucji określa jasno, że zwycięzcą zostaje ten, kto otrzyma 50 procent ważnych głosów + jeden. I jest to proste jak świński ogon, choć on w zasadzie jest kręcony. Ano właśnie. Duda wygrał z Trzaskowskim i resztą świata przy bardzo wysokiej frekwencji. I tu powinno się sprawę wyniku wyborów zamknąć. Tak jak w zawodach sportowych – przegrany umie podejść do zwycięzcy i mu pogratulować, w polityce zaś nie, bo się rano okaże, że przegrany wygrał, lub na pewno wygra. Uczcie się, politycy, różnych maści od sportowców, jak należy się zachować, bo jeszcze trochę, a cała Polska zbaranieje (w tym miejscu przepraszam barany, czyli owieczki). Nie umiemy się sprzeczać na poglądy i racje, nie umiemy do siebie przekonywać społeczeństwa, by nam zaufało, nie potrafimy pokazać, że lepszy wygrywa. Stajemy się za to coraz bardziej bezkompromisowi, zajadli, żeby nie powiedzieć chamscy. Tymczasem Polska jest miejscem dla Ciebie i dla mnie, dla wykształconych i posiadających niższe wykształcenie, dla bogatych i mniej majętnych oraz ubogich, którzy bardzo często nie z własnej winy popadli w ubóstwo, dla wcześniej urodzonych, tych w sile wieku, studentów i uczniów. Jest po prostu jedna dla wszystkich z wyjątkiem bandytów, złodziei, morderców i tych, dla których koryto państwowe czy samorządowe stało się niezłą odskocznią dla własnego, często nielegalnego biznesu. Dla tych miejsce jest za kratami, a jedyną wolnością winna być ciężka praca, by mogli oddać to, co zrabowali.
Czy można być prezydentem wszystkich Polaków? Deklarowali to przecież obaj panowie. Ja chcę powiedzieć, że nie, nie można. Prezydent, chcąc nie chcąc, musi reprezentować wolę większości, wywiązać się z tego, co głosił i obiecał, musi pomnażać dobra materialne i niematerialne, a nade wszystko bronić tych, którzy mu zaufali. Prezydent jest także zakładnikiem partii, z której startował, bez jej poparcia wynik wyborczy kończy się na poziomie góra 10 procent.
Tak się zastanawiam, czy bardziej sprawiedliwe i bardziej obiektywne nie byłyby wybory, w których rozstrzygnięcie zapadałoby w pierwszej turze tak, jak w wyborach do Sejmu i Senatu? Prezydentem zostawałby ten, kto przekonał do siebie największy elektorat. Druga tura to po prostu kupczenie. I to byłoby tyle.
Spędzając tegoroczne wakacje w małym, uroczym miasteczku na Pojezierzu Lubuskim, byłem świadkiem takiej oto sceny. Na ławeczce na rynku siedzieli przedstawiciele lokalnej społeczności, wyraźnie poddani działaniu płynnego władcy rozumu. Zbliżył się do nich chwiejnym krokiem ich kolega, którego wygląd określiłbym, cytując naszego narodowego poetę: „wzrok mętny, suknia plugawa”. Na ten widok jeden z siedzących zerwał się i zaczął krzyczeć: „Co jest? Co jest?”. Na to zbliżający się w geście triumfu rozłożył ramiona i też zaczął krzyczeć: „Polskę mamy, Polskę!”. A cała scenka miała miejsce dzień po wyborach.
Oto wyborcy Dudy! – pomyślałem sobie. Ile jest takich miasteczek i wsi w Polsce i ilu mieszka w nich podobnych osobników? Na pewno grubo powyżej 400 tysięcy. W tym momencie zrobiło mi się po prostu smutno, że w ciągu zaledwie dwóch tygodni do wyborców obecnego prezydenta dołączyły w II rundzie dwa miliony ludzi, którzy uwierzyli pisowskim blagierom, że Trzaskowski odda Niemcom Gdańsk, a Żydom przekaże pieniądze z 500 plus.
Uwierzyli bajdurzeniom premiera Morawieckiego o niebywałych dokonaniach naszego „wybitnego przywódcy”, które rozsiewał po całym kraju, podróżując za pieniądze podatników. Z drugiej strony, jak się dobrze zastanowić, to może i nie uwierzyli w te wszystkie brednie, ale jest im po prostu wszystko jedno, kto i jaki kit im sprzedaje.
Tak może być... – pomyślałem, patrząc na okupujących rynek przedstawicieli suwerena. Im jest wszystko jedno, czy będzie socjalizm, komunizm czy kapitalizm. Im jest wszystko jedno, czy będzie demokracja czy dyktatura. Prawdopodobnie nie odróżniają nawet tych pojęć od siebie. I gdyby na białym koniu wjechał na rynek Kim Dzong Un i rozdał nie po 500 zł, a po 1000 zł, to zapewne zagłosowaliby na niego.
Niektórzy nawołują do tego, żeby nie nazywać ich ciemniakami, tylko nawiązać z nimi dialog i zacząć im tłumaczyć swoje racje i swój punkt widzenia. Pytanie – jak mam to robić, skoro jedyne argumenty, jakie padają z ich strony, to: „No bo dali na dzieci” i „Przecież PO też kradła”. Żadne racjonalne argumenty do nich nie docierają, bo za PO nie dawali, a „one” dają. Szkoda czasu. Lepiej skupić się na tej części potencjalnych wyborców, którzy od lat bojkotują wybory. Ci chociaż rokują nadzieję, że w końcu obudzą się z letargu i poprą w przyszłości Polskę europejską.
Ci wszyscy architekci zwycięstwa Dudy siedzą teraz w zaciszach swoich gabinetów, śmiejąc się w kułak, jak to udało się urobić „ciemny lud” i przedłużyć dzięki niemu swoją władzę.
Śmiejąc się z ciemniaków, których dla niepoznaki oficjalnie nazywają suwerenem.
Bezprzykładna w cywilizowanym świecie tępa, nachalna propaganda, do której wprzęgnięto cały aparat państwowy, święci triumfy. Kłamstwa, oszustwa, pomówienia, manipulacje stały się skutecznym narzędziem przedłużenia władzy.
Nie wierzysz, „ciemny ludu”? To zacytuję znanego felietonistę z pisowskiej tuby propagandowej, czyli tygodnika „Sieci”: „Ważne są jednak skojarzenia, które zastąpić mają najbardziej elementarne rozumowanie. I o to chodzi”. Czy teraz już wierzysz? Jest i jaśniejszy punkt tego „krajobrazu po bitwie”. Dziesięć milionów obywateli powiedziało „mam dość”. To ogromna grupa, której nie da się spacyfikować. Drugi jasny punkt to fakt, że „mam dość” powiedziała zdecydowana większość ludzi młodych, a tych będzie przybywać. W przeciwieństwie do starszych wyborców PiS-u, których będzie ubywać z przyczyn naturalnych. Te dwa czynniki zadecydowały, że obóz władzy daleki jest od euforii po wyborach prezydenckich. Niby zwycięstwo, ale biorąc pod uwagę całą machinę propagandową działającą na rzecz reelekcji prezydenta Dudy, nie jest zbyt okazałe. Wręcz przeciwnie – zwycięstwo wisiało na włosku. To wyraźny sygnał dla PiS-u, że socjalne transfery pieniężne nie na wszystkich robią wrażenie. „Programy socjalne TAK, ale nie kosztem zawłaszczania państwa przez jedną partię”, zdają się mówić obywatele.
PiS będzie miał teraz twardy orzech do zgryzienia – jaką drogą pójść dalej. Czy podejmować dalej radykalne działania w celu całkowitego zawłaszczenia kraju, czyli repolonizować niezależne media, opanować samorządy, zlikwidować niezależność uczelni itp. No i oczywiście opanować sądownictwo. Innymi słowy – czy walczyć dalej ze swoimi obywatelami, czy też przejść do działań umiarkowanych, skupiając się na gospodarce i walce z pandemią.
Moje zdanie na ten temat jest jednoznaczne. Walka z obywatelami w liczbie 10 mln wygoni ich na ulicę i zmiecie rządy PiS-u. Skupienie się na drugim wariancie zapewni PiS-owi władzę na długie lata bez konieczności majdrowania przy sądach, mediach i kodeksie wyborczym.
Permanentne kłamstwa, brak kompetencji i cynizm, jaki prezentuje nam Prezes ze swoją ekipą, powodują systematyczny spadek wzrostu PKB, gwałtownie spadające nakłady na infrastrukturę publiczną, w tym centralną, niesłychany chaos w oświacie, praktycznie zapaść służby zdrowia, a jeszcze do tego niesłychany wzrost zadłużenia państwa. Inflacja, znaczący wzrost cen, zagadkowy stan finansów publicznych, bo tej ekipie nie da się wierzyć w ani jedno słowo, to ponury dorobek PiS-u i jej lidera w ostatnich latach.
Jak to możliwe, że znaczna część rodaków daje się oszukać bezczelnie kłamliwej propagandzie? Słynne miesięcznice miały być rzekomo wyrażaniem żalu po stracie bliskiej osoby, a w rzeczywistości były okazją do publicznych wystąpień w celu kierowania ordynarnych epitetów pod adresem inaczej myślących i bezczelnego oskarżania niewinnych o rzekomy zamach w Smoleńsku. To było bezwstydne wykorzystywanie niby żalu po śmierci bliskiej osoby do brutalnego dezawuowania i oskarżania rywali politycznych.
Także podczas ostatniej kampanii wyborczej ekipa Prezesa zionęła pełnią nienawiści, kłamstw, przeinaczeń i pomówień głównie pod adresem R. Trzaskowskiego. Ta kampania była podlejsza niż ostatnia w Białorusi, a „wielka troska” M. Morawieckiego i innych polityków PiS o standardy demokratyczne w tym kraju to jest bezprzykładny szczyt cynizmu. Jak to się dzieje, że Polacy dają się aż tak oszukiwać? Trzeba dodać – na własną zgubę. I rzecz najgorsza. Mając na względzie ilość i rodzaj łgarstw ekipy PiS, strach pomyśleć, jaki jest naprawdę stan państwa, a zwłaszcza finansów publicznych.
W moim domu przy porannej kawie toczy się zażarta walka o „Angorę”. Tym razem kot wygrał... Pozdrawiam serdecznie.