Buriacja – powiew Dalekiego Wschodu Rosja
Ułan Ude to stolica Buriacji – jednej z rosyjskich republik leżących tuż za jeziorem Bajkał. To tak zwane Zabajkale, część Syberii Wschodniej, i choć do Moskwy stąd ponad cztery tysiące kilometrów, można tu bez problemu dotrzeć drogą lotniczą lub Koleją Transsyberyjską, która zawitała do miasta na przełomie XIX i XX wieku. Trzy-cztery doby w pociągu i jesteśmy na miejscu.
My docieramy tu z Irkucka, skąd wykonujemy krótki jak na rosyjskie realia, bo ledwie 450-kilometrowy, przeskok z jednego miasta do drugiego. Jedziemy czwartą klasą, ale jest czyściutko i wygodnie. Ba! – siedzenia dają się nawet rozkładać! Na nogi też mamy sporo miejsca, więc może uda się zdrzemnąć... Bilety należy kupić tradycyjnie w okienku albo jednym z automatów, a jakby ktoś miał problemy, specjalnie zatrudniona do tego celu pani pomoże każdemu zrobić wszystko jak należy. Można zapłacić gotówką lub kartą, zaś system jest przejrzysty i nowoczesny. Na dotykowym ekranie wybieramy cel podróży, wagon, a nawet miejsce, na którym chcemy podróżować. Pociąg podjeżdża z zawstydzającą dla naszych kolei punktualnością, a i w Ułan Ude też pojawia się bez jednej minuty spóźnienia. Tak samo było, gdy meldowaliśmy się w Irkucku, a potem we Władywostoku. Pociągi zawsze wjeżdżały na dworzec idealnie z rozkładem. Według rosyjskiej kolei można regulować zegarki!
Na miejscu
jesteśmy koło piątej rano. Niewyspani opuszczamy dworzec – zadbany jak wszystkie przy transsyberyjskiej magistrali – marząc o znalezieniu naszego hotelu, o prysznicu i kilkugodzinnej drzemce. Czas na zwiedzanie będzie potem. Niestety, nie bardzo jest kogo spytać o drogę. Zaczepiamy jakąś panią z synem, który taszczy wielgachną torbę. Wygląda na studenta wracającego do domu na wakacje. Wyjaśniamy, o co chodzi, a oni każą iść za sobą, bo chcą pokazać znajdujący się niedaleko hotel. Po drodze trochę rozmawiamy, a pani pyta, skąd jesteśmy i czy u nas wierzy się w Boga, bo jeśli tak, to wszystko w porządku i na pewno jesteśmy dobrymi ludźmi. Widzę, że chłopak jest trochę zażenowany i stara się powiedzieć mamie, żeby dała spokój. Dochodzimy do jakiejś większej ulicy, gdzie pokazują nam dalszy kierunek marszu. Po chwili rozstajemy się i dziękujemy, a pani serdecznie macha nam na pożegnanie.
W hotelu jesteśmy grubo przed czasem. Drzwi są zamknięte, więc dzwonimy do drzwi, ale na szczęście wpuszczają nas do środka i przydzielają pokój. Oczami wyobraźni każdy widzi już siebie chrapiącego w łóżku, bo w pociągu za wiele pospać się nie dało. Miła pani zaraz po wejściu do pokoju chce nam włączyć telewizor i dziwi się, że protestujemy chórem. Na chorobę nam telewizor? Pozbywamy się z siebie największego brudu i pakujemy do wyrek. Budzimy się koło południa i wyruszamy w miasto. Hm... Zbyt ładnie to tu nie jest. Jeśli ktoś liczy na oglądanie zabytkowych kamienic i uroczych uliczek, zapewne się zawiedzie. Zresztą nie po to tu przyjechaliśmy. Nasz główny cel leży ponad dwadzieścia kilometrów na południe od miasta. przechodzimy pod wiaduktem kolejowym i z obawą zerkamy w górę.
Odpadające kawałki betonu odsłoniły tu i ówdzie metalowe pordzewiałe już zbrojenia, a górą właśnie przetacza się pociąg. Mimowolnie przyśpieszamy kroku, myśląc, że za trzy dni też będziemy po tym wiadukcie jechać. Chodnik raz z betonu, raz z asfaltu, za to białymi i wściekle różowymi płytkami obłożono wszystkie przydrożne skarpy. Widok nieco dziwny, bo zwykle na takich skarpach wesoło rośnie sobie trawa. Nie możemy na to patrzeć! Od ułożonej w szachownicę terakoty odbija się słońce, rażąc niemiłosiernie, a od różu aż zęby bolą. W dodatku nagrzane w słońcu płytki odbijają żar i powodują, że robi nam się jeszcze goręcej. Kto i po co wymyślił takie szkaradztwo?
Docieramy do centrum. Na głównym placu wita nas kolejny Lenin, a właściwie jego gigantyczna, największa na świecie, głowa. Waży 43 tony i, jak mówił spotkany rano student, przypłynęła tu aż... z Argentyny. Wsparta na krawędzi szyi wygląda, jakby za chwilę miała się stoczyć z cokołu. Robimy kilka obowiązkowych fotek i idziemy dalej. Podziwiać możemy parę potężnych budynków w stylu socrealizmu, a przy nich fontannę, która w nocy gra i świeci. Dalej są filharmonia, łuk triumfalny i lokalny Arbat, czyli deptak, na którym co krok kusi nas mobilna budka z lodami. Sporo tu też knajpek, w których można wcale smacznie zjeść. Dalej, na jednym z wielkich billboardów, fotografia Putina zapewniającego o braterstwie narodu rosyjskiego i jego świetlanej przyszłości. Może i Lenin dałby się nabrać?
Do wieczora sporo czasu, więc wyruszamy do leżącej na sąsiednim wzgórzu buddyjskiej świątyni. Należy tylko wypytać o właściwą marszrutkę i w drogę. Co prawda czasem jest z tym pytaniem kłopot, ponieważ
Buriaci mówią jakąś regionalną odmianą rosyjskiego, ale w końcu udaje nam się wsiąść do odpowiedniego pojazdu. Płaci się gotówką przy wysiadaniu. Kierowca wyciąga do tyłu rękę i każdy z pasażerów opuszczających busa uiszcza należność. Czasem wysiada naprawdę sporo osób i można by bez problemu wymsknąć się, nie płacąc, ale nie ma o tym mowy. Nikt tu nikogo nie oszukuje, a jeżeli trzeba, kierowca uczciwie wydaje resztę. System działa sprawnie i szybko, wszyscy są zadowoleni, a marszrutki dowiozą do każdego ważniejszego punktu położonego w mieście lub w jego pobliżu.
Leżąca na wyniosłym wzgórzu i zamknięta na cztery spusty świątynia jest co prawda dość ładna, lecz trochę zbyt współczesna. Murowany budynek nie jest więc jakimś misternie zdobionym zabytkiem, ale i tak przyciąga oko. Obok dzwony, modlitewne młynki i pale z uwiązanymi kolorowymi taśmami. Czuje się powiew wschodnich kultur. Zresztą do granicy z Mongolią jest stąd w prostej linii zaledwie dwieście kilometrów. Z góry roztacza się piękny widok na całe ponadczterystutysięczne miasto i otaczające je wzgórza porośnięte lasami. Przeważają niewielkie i ubogie raczej domki. W dole wije się, odbijając słoneczne promienie, rzeka Selenga, wzdłuż której przez jakiś czas prowadziła trasa kolei.
udajemy się do innej świątyni, tej w Iwołdze Górnej. To głównie po to zawitaliśmy do Ułan Ude. Droga prowadzi przez pofałdowane stepowe tereny. Las gdzieś znika, a wśród falujących na wietrze traw widać rozrzucone niewielkie wioseczki, w nich drewniane płoty i domki liczące już sporo lat. Na jednym ze wzgórz obracające się niespiesznie czasze radarów strzegą rosyjskiej granicy.
Niebawem naszym oczom ukazuje się zespół świątyń. Tu podoba nam się dużo bardziej. Między kilkoma budynkami przechadzają się od czasu do czasu buddyjscy mnisi w charakterystycznych czerwonych szatach. To zresztą centrum buddyzmu, w którym siedzibę ma zwierzchnik lamaizmu rosyjskiego. Kompleks zbudowano po wojnie w nagrodę dla Buriatów za ich wkład w walkę z hitlerowskim najeźdźcą, ale wygląda na dużo starszy. Na jego budowę wyraził zgodę sam Józef Stalin. Myślami przenosimy się do Chin i Tybetu. Znów kręcimy młynkami różnej wielkości, obserwując na każdym pozostawione przez wiernych drobne ofiary z żywności. To przede wszystkim niewielkie kupki ryżu, ale są też ciastka, cukierki, drobne monety. Koty, których kilka widzieliśmy, na pewno tu nie głodują. Budynki są kolorowe i misternie zdobione wschodnimi motywami. Zagięte na końcach ku górze narożniki charakterystycznych dachów, rzeźbione poddasza, wizerunki Buddy tworzą atmosferę baśni z tysiąca i jednej nocy. Jest cicho. Nikt głośno nie rozmawia, nie biega. Zwiedzający, których tu zresztą niewielu, spacerują wolno wytyczonym jednokierunkowym szlakiem. Wrażenie psują tylko stojące co kawałek słupy elektryczne i wiszące na nich przewody. No cóż. Postęp dotarł i do takich miejsc. Staramy się robić zdjęcia, tak by kable nie wchodziły w kadr. Obchodzimy dokoła cały kompleks, który składa się z czterech świątyń, domów lamów i kilku innych budynków, a potem wchodzimy do jednej ze świątyń.