Herosi biznesu
Warszawski start-up Cosmose AI śledzi ponad miliard klientów dla prawie 400 tysięcy placówek handlowych, głównie w Azji. Aplikacja na smartfony – stworzona przez Mirona Mironiuka – pozwala ustalić, do jakich sklepów ludzie wchodzą, przy jakich regałach się zatrzymują, i to z dokładnością do 2 metrów. Takie dane są wyjątkowo cenne dla właścicieli sklepów, bo dzięki temu wiedzą, co interesuje użytkownika telefonu. Są więc w stanie wykupić reklamy, które mogą skłonić go do zakupu tego, co oglądał. Aplikację wykorzystują: Coca-Cola, Samsung, L’Oreal, Walmart. – W obliczu pandemii wielkie sieci handlowe oraz marki zobaczyły, że sprzedaż online nie zrekompensuje im spadków sprzedaży w tradycyjnych sklepach – mówi Mironiuk. – Dlatego bardzo pożądane stały się technologie optymalizujące i napędzające kampanie skierowane na powrót klientów do sklepów offline. Cosmose chce rozwijać się w kolejnych azjatyckich krajach. W planach ma zdobycie 2 mln konsumentów i 10 mln sklepów. Na ten cel zebrał właśnie od inwestorów 15 mln dolarów. – Inwestorzy doskonale wiedzą, w co inwestują – twierdzi Miron Mironiuk. – Made in Poland to bowiem nie tylko wspaniałe truskawki i gry komputerowe. Mamy świetnych inżynierów, regularnie wygrywających międzynarodowe olimpiady programistyczne. Tylko w tym roku dołączyło do nas czterech medalistów najbardziej prestiżowej z olimpiad – ACM ICPC. Dzięki temu Cosmose technologicznie jest na poziomie najlepszych z najlepszych.
Money.pl Następny polski start-up z szansą na międzynarodowy sukces to Roślinny Qurczak. Jego wygląd i smak przypominaJĄ pierś drobiową, ale skład jest całkowicie wegański i ekologiczny. Stworzony z białek fasoli i pszenicy, ma aminokwasy, których potrzebuje ludzki organizm, nie zawiera przy tym żadnych ulepszaczy. – Jako lokalni producenci lubimy mówić o tym, że połowa naszego produktu to polska biała fasola kupowana od lokalnych rolników – chwali się przedstawicielka Roślinnego Qurczaka, Joanna Kuźniacka. – Chcemy dostarczać produkt, który niezauważalnie zastąpi w kuchni mięso kurczaka (...), a nie będzie niósł ze sobą tak wielkiego obciążenia dla planety, dla zwierząt i zdrowia (...). Na początku zaopatrywaliśmy branżę gastronomiczną, ale w wyniku pandemii uruchomiliśmy również własny e-commerce. Sprzedajemy też w trzynastu sklepach w Polsce i wchodzimy do 20 sklepów Organic Farma oraz Frisco. Już niedługo pojawimy się w kolejnych sklepach Auchan oraz Carrefour Bio.
Innpoland.pl Wybrała i oprac. E.W.
Reporter PAWEŁ KAPUSTA w książce pt. „Pandemia” ujawnia, jak wyglądały pierwsze miesiące walki z COVID-19
– Jak się czujesz? – Cały czas czułem się dobrze. Do tej pory nie odzyskałem jednak w pełni węchu i smaku. Te zmysły działają na około 30 proc.
– Gdy kończyłeś książkę o pandemii koronawirusa, dowiedziałeś się, że sam jesteś chory...
– 1 sierpnia dowiedziałem się, że znajomy, z którym miałem kontakt, zachorował. Nie zgłosił mnie do sanepidu, bo pani z urzędu poprosiła go o listę kontaktów z ostatnich siedmiu dni przed pozytywnym wynikiem testu. Widziałem się z nim osiem dni wcześniej, więc znalazłem się poza zainteresowaniem służb. – Nie miałeś objawów? – Nie, ale sam poddałem się kwarantannie, by nikogo nie narażać i obserwować, czy objawy wystąpią. Jednocześnie próbowałem się dodzwonić do sanepidu. Od soboty do środy nie udało mi się tam dobić, a wykonałem dziesiątki prób na przeróżne numery. Zdecydowałem więc, że dla spokoju zrobię test na własną rękę. Zapłaciłem 400 złotych i w czwartek rano przyszedł wynik. Byłem „pozytywny”.
– Co poczułeś? Praca nad książką przygotowała cię na taką ewentualność?
– Nic szczególnego. Strachu nie czułem ani przez sekundę. Może dlatego, że nie czułem się źle. To była raczej mobilizacja, że muszę ostrzec wszystkich, z którymi się widziałem, zanim zamknąłem się w domu.
– Kiedy pojawiły się pierwsze objawy?
– W dniu, w którym otrzymałem pozytywny wynik testu, pojawiła się lekka gorączka. To trwało kilka dni. Później całkowicie straciłem węch i smak. Do dziś jestem lekko osłabiony. Próbowałem wrócić do sportu, ale po 15 minutach jazdy na stacjonarnym rowerku jestem wykończony. Muszę więc z tym chyba jeszcze poczekać.
– Osoba, która zachoruje na koronawirusa, musi przekazać sanepidowi listę osób, z którymi widziała się w dniach poprzedzających pozytywny wynik. Informowałeś też znajomych na własną rękę. Jak reagowali?
– Informowałem znajomych dwukrotnie. Najpierw, gdy dowiedziałem się, że miałem kontakt z osobą chorą. Mówiłem im, żeby się obserwowali. Reagowali spokojnie. Jednak gdy dzwoniłem drugi raz – po otrzymaniu wyniku testu – nie zawsze było już tak miło. Zdecydowana większość mówiła, że im przykro, oferowali pomoc. Zdarzyło się jednak, że usłyszałem w słuchawce: „Kur...a mać, mam zarezerwowane wakacje, co mam teraz zrobić?”. Totalny brak empatii, zainteresowania moim stanem zdrowia. Ci ludzie nie wiedzieli przecież, czy jestem w dobrym stanie, czy może jednak leżę w szpitalu, a mieli tylko pretensje. Ktoś słabszy psychicznie w takiej sytuacji może się poczuć winny. A przecież nic złego nie zrobiłem.
– Pisząc książkę, słuchałeś relacji wielu osób, które zderzyły się z systemem w czasie pandemii. W końcu sam mogłeś sprawdzić, czy procedury działają. Jak wypadł ten test?
– Słabo. Gdyby nie moje poczucie odpowiedzialności, mógłbym kogoś zarazić. Nie mogąc się dodzwonić do sanepidu, zamknąłem się w domu, a po kilku dniach przebadałem. Mój pracodawca wysłał do sanepidu informację, że jestem chory, wdrożył wszystkie niezbędne procedury, a dopiero w piątek zadzwoniła pani z sanepidu i powiedziała: „Dostaliśmy wiadomość od pana pracodawcy, że jest pan chory. Czy to prawda?”. Coś tu ewidentnie nie zadziałało. Obawiam się, że jest wiele osób, które podejrzewały, że są chore, ale nigdzie tego nie zgłosiły, bo nigdzie się nie mogły dodzwonić. Albo po prostu nie chciały tego robić z innych powodów – pracy czy wakacyjnych planów. Prof. Krzysztof Simon mówi, że może być nawet sześć razy więcej chorych, niż podaje Ministerstwo Zdrowia. I po tym, co przeszedłem, uważam, że chyba rzeczywiście tak jest. – Jesteś już zdrowy? – Po 10 dniach od pozytywnego wyniku przyjechał do mnie „wymazobus” i zrobiono mi pierwsze badanie, dwa dni później kolejne. Musiałem mieć dwa negatywne wyniki, bym mógł wyjść z domu. Oczywiście w teorii. Wyniki miały być następnego dnia, we wtorek. Były w czwartek. Potem musiałem je wysłać do lekarza pierwszego kontaktu. Ten odesłał mi zaświadczenie, że jestem zdrowy. Dokument przekazałem sanepidowi, który mógł w końcu zdjąć ze mnie izolację. Ale nie od razu, musiałem czekać jeszcze jeden dzień, aż decyzja wejdzie w życie. Miałem już dość siedzenia od trzech tygodni w domu na ostatnim piętrze kamienicy w najbardziej upalne dni w roku. Pani z sanepidu, bardzo sympatyczna, poradziła mi, żeby lekarz wystawił dokument z datą wczorajszą...
– W książce rozmawiasz z osobami reprezentującymi wiele zawodów, na które wpłynął koronawirus. Jak pokonywałeś barierę w docieraniu do bohaterów w czasie lockdownu?
– Początkowo to w ogóle nie miała być książka. Gdy czekaliśmy w Polsce na pierwszy przypadek koronawirusa, postanowiłem publikować w Wirtualnej Polsce tzw. raport z frontu. Najpierw to były relacje pracowników systemu ochrony zdrowia. Potem doszły kolejne zawody, na które wpływa pandemia. Z powodu lockdownu możliwości spotykania się z tymi osobami były bardzo ograniczone. Docierałem więc do nich za pośrednictwem mediów społecznościowych, przez znajomych. Rozmawialiśmy przez telefon. Zadawałem często z pozoru głupie pytania o najdrobniejsze szczegóły – jak wygląda dane miejsce, jak coś pachnie, jaki ma kolor, by jak najwierniej opisać rzeczywistość. Prosiłem też niektórych moich rozmówców, by wysyłali mi zdjęcia i nagrywali filmiki w miejscach pracy. Chciałem wszystko zobaczyć, w miarę możliwości, na własne oczy. Z częścią osób się spotkałem. To było spore wyzwanie reporterskie, coś zupełnie nowego. Bo zawsze pracowałem tak, że musiałem jechać na miejsce, dotknąć, powąchać. Nagle zostałem tego pozbawiony. Polska się zatrzymała. Ludzie bali się wychodzić w domu,
spotykać z obcymi. Czasem surowa forma książki wynika właśnie z tego, że była pisana w trudnych warunkach.
–W książce nie zabierają głosu wyłącznie przedstawiciele zawodów medycznych.
– Pierwotnie pomysł zakładał oddanie głosu tylko pracownikom szpitali, ale szybko zrozumiałem, że koronawirus wpłynął na wszystkich. Że przewrócił do góry nogami życie przedstawicielom wielu zawodów. Stąd również oddanie głosu ludziom, którzy tego głosu przeważnie nie mają. Mało kto się przejmuje ich losem. Sprzedawcom w sklepach, pracownikom zakładów pogrzebowych, nauczycielom, listonoszom czy rolnikom. Każdy miał coś ciekawego do powiedzenia. Niezwykle poruszające były dla mnie opowieści pani pracującej w hospicjum. Środki bezpieczeństwa sprawiły, że rodziny nie miały prawa wstępu, nie mogły być przy umierających najbliższych. Pewna pani, która przez zamknięte granice utknęła w innym kraju, poprosiła lekarkę o połączenie wideo z już zmarłym ojcem. Lekarka wyciągnęła tylko rękę z telefonem nad twarz zmarłego mężczyzny, a córka przez telefon żegnała się ze swoim tatą. Inna poruszająca historia to walka rodziców o leczenie za granicą dla swojego chorego na nowotwór syna. W czasie pandemii musieli zebrać cztery miliony złotych, a później – w czasie najgłębszego lockdownu, zamkniętych granic i skasowanych lotów – dostać się do Stanów Zjednoczonych. Pieniądze udało się zebrać, teraz chłopiec przebywa w USA na leczeniu. Z tego, co wiem, pieniędzy jednak znów brakuje, bo leczenie i pobyt się przedłużają. W internecie znów ruszyła zbiórka.
– Rozpoczęła się pandemia, Polacy zostali w domach – ale część osób musiała chodzić do pracy, stykać się z setkami osób dziennie, często chorymi na koronawirusa lub z podejrzeniem choroby. Co było dla nich najtrudniejsze?
– Pewnie strach. Ludzie nie mieli pojęcia, co będzie dalej. Czy nagle będziemy mieli drugą Lombardię, chorzy zaczną umierać na korytarzach? Taka możliwość nie była przecież wykluczana przez władze; wszystkie działania, które były podejmowane, były próbą uniknięcia takiego scenariusza. Polacy siedzieli zamknięci w domach, przed telewizorami, w których media krzyczały o kolejnych zachorowaniach. Nic dziwnego, że wszyscy się przestraszyli.
– Mimo zapewnień rządzących, że jesteśmy przygotowani, w szpitalach brakowało podstawowych środków ochrony. Jak pracownicy służby zdrowia sobie z tym radzili?
– Wszyscy mówili o chaosie, nieprzygotowaniu i braku procedur. Rozmawiałem z pielęgniarką, która wiedziała, że za chwilę jej szpital zamieni się w jednoimienny. Była przerażona, bo nie wiedziała kompletnie nic na temat tego, jak placówka będzie funkcjonowała. Powtarzała, że szpital jest nieprzygotowany.
– Pracownicy służby zdrowia często stawali przed dramatycznymi wyborami. Brakowało podstawowych środków ochrony, a przecież lekarze czy ratownicy po pracy wracali do domów, małych dzieci, partnerek w ciąży...
– Pielęgniarka, o której wspomniałem, bała się o swoich bliskich, od których nie będzie w stanie się odizolować. Wpadła na pomysł, że będzie spała w piwnicy. Ci ludzie byli bardzo przestraszeni. Ci, którzy mieli taką możliwość, wyprowadzali się z domu. Większość jednak nie mogła sobie na to pozwolić. Ratowniczka medyczna ze szpitala jednoimiennego mówiła, że jeździli do składów budowlanych po taśmę, by oklejać sobie kombinezony i rękawice. Musiała zakładać trzy razy większy kombinezon ochronny, niż powinna, nie mogła się w nim swobodnie poruszać, ale innych nie było. Używali chusteczek antybakteryjnych, by myć przyłbice, bo nie było żadnych na wymianę. Te historie brzmią szokująco, a wydarzyły się w szpitalach, które powinny być najlepiej wyposażone.
– Co się zmieniło w naszym podejściu do koronawirusa przez te pół roku?
– Początkowo ludzie się bardzo przestraszyli. Obserwowali obrazy, których nigdy wcześniej nie widzieli. Lekarze nagle zaczęli chodzić w kombinezonach jak kosmonauci. Na bazie strachu powstał ruch uwielbienia dla zawodów medycznych. Oklaski dla medyków, gesty solidarności. Wiedziałem jednak, że to tymczasowe. I rzeczywiście szybko się skończyło. Tak samo jak powszechna mobilizacja. Ludzie się znudzili, przyzwyczaili do pandemii. Wciąż jednak można się czasem spotkać z czymś podobnym do ostracyzmu wobec chorych.
– Sam mówisz o sobie „pozytywny”. Tak się mówiło na zakażonych HIV.
– Trochę tak się momentami czułem. Ludzie cały czas boją się chorych w ich otoczeniu.
– Z drugiej strony co chwilę słychać, że to coś w rodzaju grypy.
– Gdy zachorowałem, sam się złapałem na myśli – to chyba nic strasznego. Zaraz jednak pojawiła się inna myśl. Nie jestem w grupie największego ryzyka. Gdybym jednak poszedł do sklepu bez maseczki i porozmawiał ze starszą osobą, za dwa tygodnie byłbym zdrowy, ale ta staruszka najprawdopodobniej zaraziłaby się ode mnie i być może chorobę przeszła o wiele ciężej. Kto wie, może by zmarła? Trzeba myśleć nie tylko o sobie. Co jednak ciekawe, wiele osób w pandemię w ogóle nie wierzy. Na Facebooku powstają specjalne grupy zrzeszające właśnie takie osoby. Jedna z nich ma chyba 200 tys. członków. Ludzie piszą tam, że nie spotkali żadnego chorego, więc nie ma mowy o pandemii. Już pomijając to, że ja zachorowałem i sam jestem dowodem na to, że wirus to nie ściema, to w momencie, gdy mam wybór: wierzyć anonimowej pani z internetu czy profesorowi Simonowi – to jednak wybieram eksperta.
– Czy rozmawiasz z bohaterami książki na temat tego, czy jesteśmy przygotowani na jesienną falę zachorowań?
– Boją się tego, co będzie w okresie grypowym. Czy system nadal będzie wydolny? Czy wystarczy środków ochrony – rękawiczek, fartuchów, maseczek? Rządzący na początku pandemii mówili, że jesteśmy przygotowani, ale wszyscy wiemy, jak było. Teraz też oficjalnie wszystko jest dobrze.
– Początkowo minister zdrowia Łukasz Szumowski był kreowany na bohatera, który nie śpi po nocach i walczy z koronawirusem. Lecz potem sam łamał nakładane przez siebie ograniczenia. Ostatnio okazało się, że wypoczywa za granicą, mimo ostrzeżeń, by nie wyjeżdżać z kraju. Długo z nim rozmawiałeś? Jak go oceniasz? Zdał egzamin?
– Nie jestem od oceniania działań byłego już ministra. Nie czuję się kompetentny. Stawiam pytania, wysłuchuję odpowiedzi i pokazuję to odbiorcom. Niech oceniają czytelnicy oraz eksperci. – On sam tego nie komentuje? – Zapytałem go, jak według niego oceni go historia. Bo przecież już na zawsze zostanie zapamiętany jako „ten minister od walki z wirusem”. Przyznał, że zastanawiał się nad tym kilka razy. Swoją pracę w kontekście koronawirusa ocenia pozytywnie. I mówi, że może z czystym sumieniem patrzeć w lustro.
– Może powinien przeczytać, co mówią inni bohaterowie twojej książki.
– Ale ja mu to mówiłem. Przytoczyłem historie ratowników o zakupach w składach budowlanych czy uczeniu się z YouTube’a procedury pobierania wymazów. Zapytałem Łukasza Szumowskiego, czy oni kłamią. Odpowiedź jest w książce.
„Pamiętam każdy wyścig, każdy wiraż z mistrzostw świata w Chorzowie. Gdy się przebierałem, podszedł do mnie pewien redaktor i zapytał, jak się czuje mistrz świata. Zamiast odpowiedzieć, zapytałem: Czy ja naprawdę jestem mistrzem?” – tak niedawno chwile swojego największego sportowego triumfu wspominał Jerzy Szczakiel. Jeden z najlepszych żużlowców w historii Polski zmarł w wieku 71 lat.
Poznał go cały świat
Zrządzenie losu sprawiło, że były żużlowiec pożegnał się z tym światem dokładnie w przeddzień 47. rocznicy swojego największego triumfu, czyli złotego medalu wywalczonego na Stadionie Śląskim w 1973 roku. To właśnie 2 września skromnego 24-latka z Opola poznał cały świat, a jego pojedynek w dodatkowym biegu o mistrzostwo świata z legendarnym Nowozelandczykiem Ivanem Maugerem znają wszyscy kibice żużla w Polsce. Szczakiel pokazał wtedy, że nerwy ma ze stali, bo mimo że słabiej wystartował, to już na pierwszym łuku wyprzedził wielkiego faworyta po wewnętrznej. Z bliska ten triumf oglądało ponad 100 tysięcy ludzi i wszyscy przecierali oczy ze zdumienia, że to właśnie „Eda” został mistrzem świata. Jego triumf nie był jednak przypadkowy, bo Szczakiel już dwa lata wcześniej był w dwójce najlepszych zawodników świata, gdy wspólnie z Andrzejem Wyglendą triumfował w 1971 roku w mistrzostwach świata par w Rybniku. Tamten triumf przeszedł do historii, bo choć obaj zawodnicy nieszczególnie się lubili, tego dnia nie mieli sobie równych i zawody zakończyli z maksymalnym dorobkiem punktowym. Wyglenda popisywał się wtedy wspaniałą jazdą przy krawężniku, a Szczakiel szalał przy bandzie. W 1974 roku osiągnął swój ostatni wielki sukces, gdy z reprezentacją Polski zdobył brązowy medal drużynowych mistrzostw świata.
Opolanin przez całą karierę był znany z nieustępliwości i niesamowitych szarż na dystansie. Nie umiał odpuszczać nawet w mniej prestiżowych zawodach, a przez jedną z takich ryzykownych akcji w 1977 roku uległ wypadkowi, którego skutki odczuwał do końca życia i który zmusił go do przedwczesnego zakończenia kariery w wieku 30 lat. – Ścigaliśmy się w Opolu z Jurkiem
Szczakielem, on wygrał start, a ja zamierzałem go machnąć po dużej, już na wejściu w drugi łuk. Szczakiel przeciągnął mi prostą, próbowałem jeszcze przestawić swoje przednie koło z prawej na lewą stronę, za jego tylnym. Zahaczyłem jednak, sczepiliśmy się i siła odśrodkowa wpakowała nas w dechy. Jurek złamał wtedy nogę i już nigdy nie wrócił do życiowej formy. A ja połamałem kilka żeber. Straciłem wtedy na chwilę kontakt ze światem, dusiłem się pod maską jakimiś kawałkami żużla, a nade mną pojawili się kibice. Z Jurkiem wciąż byliśmy jednak dobrymi kumplami, odwiedzamy się, choć to przeciągnięcie prostej, które wtedy wykonał, to jak zabójstwo kolegi. Bo wiesz, że on nie ma wyjścia, więc albo narażasz go na ciężkie kalectwo, albo na wizytę w niebie u Najświętszej Marii Panny – wspominał po latach Józef Jarmuła. Szczakiel zresztą przyznawał się otwarcie do ryzykanckiej jazdy.
Wagony dla Gomułki
– Na torze ryzykowaliśmy znacznie bardziej niż zawodnicy teraz, bo nie baliśmy się, że stracimy jedyne źródło utrzymania. Dzisiaj żużlowcy kalkulują, bo wiedzą, że groźna kontuzja może wpędzić ich w problemy finansowe. My takiego zmartwienia nie mieliśmy. Zarabialiśmy w zakładach, a wyjeżdżając na tor, byliśmy skupieni na rywalizacji. Choć walczyliśmy o drobne premie, nikt nie chciał pozwolić rywalowi na zwycięstwo. Jeździliśmy w każdych warunkach, nawet po mocnej ulewie nikt nie myślał o przekładaniu zawodów – tłumaczył. Kolejarz Opole był klubem kolejowym, więc jeszcze jako uczeń technikum Szczakiel znalazł zatrudnienie w stolarni Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego, gdzie pracował, robiąc luksusowe wagony dla dygnitarzy partyjnych, z Władysławem Gomułką na czele. Kiedy zaczął osiągać sukcesy w żużlu, przesunięto go na stanowisko w biurze projektowym i w firmie pojawiał się już tylko po to, by podpisać listę obecności. Za sukces w 1973 roku otrzymał od ówczesnych władz 39 tysięcy złotych premii, co pozwoliło mu dokończyć w domu instalację centralnego ogrzewania oraz kupić... dwa kożuchy. Sam zresztą przyznawał, że od pieniędzy bardziej wartościowe były wspomnienia wykrzykującego jego nazwisko wypełnionego Stadionu Śląskiego oraz wyjazd do Barcelony na galę FIM, na której byli wszyscy mistrzowie świata w sportach motorowych.
Do końca kariery w 1979 roku Szczakiel pozostał wierny Kolejarzowi. Tuż po triumfie w mistrzostwach świata w 1973 roku mocno kusiły go władze Stali Rzeszów. Zawodnik na kilka tygodni przeprowadził się nawet do tego miasta, ale szybko zrezygnował, bo uznał, że skoro dopiero co wybudował dom w Opolu, to nie zamierza jeszcze raz przechodzić tego samego w innym mieście. Spakował rzeczy i wrócił do rodzinnego miasta, z którego wyjeżdżał tylko przy okazji wielkich imprez żużlowych, na których był stałym bywalcem. Jeszcze w zeszłym roku osobiście gratulował mistrzostwa świata Bartoszowi Zmarzlikowi, a kilka miesięcy temu życzył mu pójścia śladami Maugera i zdobycia przynajmniej sześciu złotych medali. Kolejnych sukcesów swoich następców już nie obejrzy. Żegnaj, mistrzu.
Koledzy z toru wspominają Szczakiela
ZENON PLECH, brązowy medalista mistrzostw świata w 1973 roku
– Byliśmy w bliskich kontaktach od 1972 roku, od kiedy widywaliśmy się przy okazji zgrupowań i meczów reprezentacji Polski. Pamiętam, że Jurek nienawidził przegrywać, a po jednym przegranym wyścigu potrafił wpaść w furię. Kiedyś pecha miał Konrad Libor, bo trafił na rozzłoszczonego Jurka i nie skończyło się to dla niego dobrze. Zawsze jednak lubiłem Szczakiela i czekałem na nasze pojedynki na torze. Jego kariera nie trwała długo, ale to efekt nie tylko poważnej kontuzji, lecz także przedwczesnej śmierci jego matki, która była bardzo ważną osobą w życiu Szczakiela. Po tym zdarzeniu Jurek stracił motywację i było mu bardzo trudno się pozbierać. Zawodnikiem był znakomitym.
ANDRZEJ WYGLENDA, złoty medalista mistrzostw świata par w 1971 roku
– Nie utrzymywaliśmy bliższych kontaktów ani w czasie kariery, ani po niej. Jak go wspominam? Cichy, spokojny, trochę skryty. Mnie zawsze Jurek będzie się kojarzył z wywalczonym wspólnie złotem mistrzostw świata par w Rybniku. Nie wierzyłem, że ta współpraca może się udać. On nie miał wtedy doświadczenia, nie umiał utrzymać krawężnika. Uważałem go za zawodnika nieobliczalnego na torze. Jedyne, z czego go pamiętałem, to z faktu, że parę lat wcześniej we Wrocławiu wsadził mnie w ogrodzenie i złamałem przez niego rękę. Przed mistrzostwami na treningu omal się nie zderzyliśmy. Powiedziałem wtedy ówczesnemu przewodniczącemu Rościsławowi
Słowieckiemu, że coś z tego może być tylko pod jednym warunkiem: że będę startował z pierwszego i drugiego pola i trzymał krawężnik, a Szczakiel z trzeciego i czwartego i będzie operował tylko po zewnętrznej części toru. Na szczęście pan Słowiecki zgodził się na takie rozwiązanie. Zdobyliśmy tytuł z kompletem punktów.
MAREK CIEŚLAK, trener reprezentacji Polski
– W naszej kadrze był Stasiu Bombik, który miał pecha, bo Jurek uwielbiał robić mu kawały. Raz wysmarował go sadzą, innym razem zrobił manekina i przystroił go ubraniem Staszka. Kariera Szczakiela potoczyła się szybko i trwała krótko, ale jak eksplodowała, to na dobre. Najlepszy w jego karierze był rok 1971. Zygfryd Friedek, zawodnik Kolejarza, mówił, że jakby Jurkowi ktoś stanął wtedy na drodze, toby go przejechał. Dwa tygodnie po finale w Chorzowie pojechaliśmy na finał DMŚ na Wembley, gdzie Jurek nie zdobył punktu. Ukradli mu motocykle i jechał na maszynie pożyczonej od Briggsa. W 1973 roku w Chorzowie miał sporo szczęścia, ale nie był to przypadkowy triumf.
Szczakiel: – Nienawidziłem odpuszczania na torze
Zawsze chciałem uprawiać żużel i kontuzja tylko mnie w tym utwierdziła – mówił w jednym z ostatnich wywiadów dla „PS” Jerzy Szczakiel. Oto fragmenty rozmowy.
– W 1973 roku trafił pan na silnik, na którym zdołał pokonać lvana Maugera w finale mistrzostw świata. Jak do tego doszło?
– Sezon zaczął się dla mnie źle, bo sprzęt spisywał się znacznie poniżej oczekiwań. Po jednym z treningów kolega z Kolejarza Opole Konrad Libor poprosił mnie, bym przetestował jego maszynę. Nie chciałem tego robić, bo z nieba lał się żar, a ja byłem zmęczony i myślałem już tylko o powrocie do domu. Po dłuższych namowach zdecydowałem się jednak wyjechać na tor na pożyczonym sprzęcie i od razu zrozumiałem, że mam do czynienia z niezwykłym silnikiem. Po powrocie do parku maszyn powiedziałem Liborowi, że może wziąć którykolwiek z moich motocykli, ale tego już mu nie oddam. Zgodził się bez wahania, bo miał nieco inny styl jazdy.
– W 1971 roku wspólnie z Andrzejem Wyglendą wywalczyliście dla Polski złoty medal mistrzostw świata. Czy to prawda, że mało brakowało, a spóźniłby się pan na finał?
– Na zbiórkę przed zawodami przyjechałem pół godziny za późno, bo musiałem pomóc mamie przy przerzucaniu siana. O miejsce w kadrze byłem jednak spokojny, bo dzień wcześniej na treningu wygrałem rywalizację o miejsce w składzie z Antonim Woryną. Turniej był dla nas niezwykle udany, bo Wyglenda znakomicie jeździł po wewnętrznej, a ja szalałem przy bandach. Dzięki temu nie straciliśmy żadnego punktu.
– Trudno rywalizowało się z zawodnikami z Europy Zachodniej?
– To był zupełnie inny świat. Ivan Mauger po Europie podróżował wielkim kamperem, w którym mieszkał i trzymał swoje motocykle. My nawet nie marzyliśmy o takim sprzęcie! Jeżdżąc na różne turnieje, pierwszy raz zorientowałem się, że można mieć skóry w innym kolorze niż czarny. Na Maugera wystarczyło spojrzeć przed zawodami i już nabierało się większego respektu. Potem to psychicznie oddziaływało także w czasie meczów. Dodatkowo wszyscy mieli świadomość, że nasi rywale posiadają dostęp do najlepszego sprzętu, bo sami mogli sobie wybierać doskonalsze silniki. My braliśmy te, które wysyłała nam fabryka Jawy, a wiadomo, że najlepsze Czesi zostawiali dla swoich.
– W 1977 roku wypadek z Józefem Jarmułą podczas meczu z Włókniarzem praktycznie zakończył pana karierę.
– Obaj uwielbialiśmy efektowną jazdę przy samych deskach i obaj nienawidziliśmy odpuszczać. Jechałem pierwszy, ale Józek był nieco szybszy i na wejściu w drugi łuk zahaczył o mój motocykl. Karambol był tak poważny, że wykosiliśmy cztery metry drewnianej bandy. Ja złamałem kostkę, a Jarmuła stracił na moment przytomność, ale po badaniach okazało się, że doznał jedynie wstrząśnienia mózgu. Do dziś nie rozumiem, jak to możliwe, że wyszedł praktycznie bez szwanku z tego wypadku. Ja skutki odczuwam do dziś, a z powodu tego urazu straciłem ochotę do ryzykownej jazdy. – Ile dni spędził pan w szpitalu? – Od razu przewieziono mnie do kliniki ortopedycznej w Piekarach Śląskich, w której przebywałem ponad trzy tygodnie. Kontuzji doznałem w maju, ale na tor wróciłem dopiero w kolejnym sezonie. Urazu z psychiki nie zdążyłem jednak wymazać.
– Na jednym z pierwszych treningów złamał pan obojczyk. Nie miał pan wtedy dość żużla?
– Zawsze chciałem uprawiać tę dyscyplinę i kontuzja tylko mnie w tym utwierdziła. Szybko wróciłem na motocykl i robiłem postępy. Zdaję sobie jednak sprawę, że dzisiaj wielu juniorów po groźnym upadku na piątym treningu wycofałoby się z uprawiania tej dyscypliny.