Polak znalazł w Szkocji skarb sprzed 3000 lat
– Raz przyszła taka burza, że połamała kilka namiotów, jeden zwiało kilkaset metrów dalej. A my trzymaliśmy kurczowo ostatni namiot, pod którym znajdowało się wykopalisko – wspomina Mariusz Stępień. – No i były jeszcze owce. Całe ich stado pasło się na polu obok. Trzeba było pilnować, żeby nie weszły do naszych namiotów – dodaje z uśmiechem.
Mariusz Stępień nie kryje dumy z odkrycia. Jak przyznaje, bardzo cieszy go fakt, że pomógł w odnalezieniu tak ważnych dla historii Szkocji artefaktów. Zainteresowały one nie tylko brytyjskich badaczy, ale również społeczność archeologów z innych krajów.
To głogowianin z urodzenia
Pan Mariusz pochodzi z Głogowa na Dolnym Śląsku. Tu się wychował i chętnie wraca w rodzinne strony. Choć przyznaje, że ostatnio nie tak często jak kiedyś, bo brakuje mu na to czasu.
Od lat mieszka w Edynburgu, a pracuje w branży budowlanej. Ale realizuje również swoją pasję, jaką jest poszukiwanie skarbów z detektorem. 44-latek zajmuje się tym od dziewięciu lat. – Z przyjaciółmi odprężamy się w ten sposób. Co niedzielę chodzimy po pięknych terenach Szkocji. Nie dość, że podziwiamy piękne widoki, to jeszcze mamy okazję odszukiwać pamiątki przeszłości. Choć takie znalezisko jak teraz trafia się raz w życiu – mówi Mariusz Stępień.
Dodaje, że bardzo żałuje tego, jak społeczność detektorystów traktowana jest w Polsce. W Wielkiej Brytanii dzięki odpowiednim przepisom muzea zapełniły się znaleziskami sprzed lat. Znaczące znaleziska raportowane są do muzeów, które mogą wypłacić odpowiednie znaleźne i przejąć obiekt lub zwrócić go znalazcy.
– Do muzeum trafiła wcześniej znaleziona przeze mnie średniowieczna zawieszka w kształcie serca – przyznaje pan Mariusz. –W Polsce to wygląda jednak zupełnie inaczej...
Od stycznia 2019 roku w naszym kraju poszukiwanie zabytków z pomocą detektora jest możliwe tylko po uzyskaniu zgody Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. To nie jest łatwe, gdyż z powodu różnych interpretacji, co jest zabytkiem, a co nie, konserwatorzy ci na ogół niechętnie odpowiadają na wnioski poszukiwaczy skarbów. Wedle „Gazety Prawnej” w całej Polsce liczba detektorystów sięga nawet 100 tys. Tylko kilkuset uzyskuje pozwolenia na poszukiwania zabytków.
chory. Psychiatrzy uznali, że historia o ochronie podrzucającej kawę ma charakter „urojeń”, a upór pacjenta oznacza tyle, że nie jest on świadom swojej choroby i pozostając na wolności, może ponownie popełnić przestępstwo. Wniosek zatwierdził sąd: podejrzany musi trafić na tzw. detencję, czyli bezterminowe przymusowe leczenie
„urojeń”. M.in. tym, że pan Stanisław zapewniał, iż po wyjściu na wolność „chce uprawiać tenis artystyczny”. Gdyby sprawdzili fakty, wiedzieliby, że przed uwięzieniem w Rybniku mężczyzna trenował (o czym mówił psychiatrom) tzw. tenis pokazowy – odmianę tenisa, którą uprawia dziś m.in. słynny John McEnroe. i współpracującego z personelem” staje się „wręcz bierny”; całymi dniami „siedzi na swoim łóżku z ręcznikiem na głowie” (to cytaty z dokumentacji medycznej). Dla psychiatrów z Rybnika wniosek był prosty: choroba się rozwija.
Izolacja bez końca
Od początku pobytu w szpitalu pana Stanisława regularnie faszerowano wysokimi dawkami leków psychotropowych, ale receptą psychiatrów na pogarszający się stan chorego był pomysł leczenia pacjenta prądem. Elektrowstrząsy, czyli przepuszczanie przez mózg pacjenta prądu o napięciu ok. 350 V, to terapia kontrowersyjna i stosowana w ciężkich przypadkach. Wymaga zgody pacjenta i przeprowadzana jest w znieczuleniu. Panu Stanisławowi na jego „urojenia” zaproponowano dziesięć serii i już po dwóch wycofał zgodę. Gdy cztery lata temu, tuż przed opuszczeniem przezeń szpitala, rozmawialiśmy w pokoju odwiedzin rybnickiego szpitala, wciąż drżał, wspominając skutki terapii: – Potworny ból w trakcie zabiegu mimo znieczulenia, później całkowita pustka. Nie wiedziałem, gdzie moja sala, łóżko, szafka, nie wiedziałem nic.
Światełko w tunelu pojawiło się dla pana Stanisława dopiero pięć lat temu, gdy Rzecznikiem Praw Pacjenta w rybnickim szpitalu (stanowisko rzecznika pacjenta istnieje w każdym szpitalu psychiatrycznym w Polsce – przyp. aut.) został niezwykle wnikliwy urzędnik Stanisław Frydrychowicz. Szybko zauważył, że wskutek braku realnej kontroli pracy lekarzy przez sędziów wielu pacjentów latami przetrzymuje się na „detencji”, mimo że nie stanowią dla nikogo zagrożenia. Mało tego: popełnienie przez nich błahych przestępstw, za które trafili za kraty, jest w wielu wypadkach co najmniej wątpliwe. Nagłośnienie przez media ( w tym przez „Angorę”) spraw 74-letniego Krystiana Brolla (8 lat izolacji za rzekome groźby karalne) i 79-letniego Feliksa Meszki (12 lat „detencji”, także za rzekome groźby) uruchomiło lawinę.
Szczególnie poruszająca była historia Krystiana Brolla, architekta i budowniczego gliwickiej fabryki Opla: będąc na emeryturze, mężczyzna dorabiał w miejskim urzędzie i trafił na trop nieprawidłowości przy organizacji przetargów. Sprzeczka pod sklepem z miejscowym radnym stała się dla tego ostatniego pretekstem do powiadomienia prokuratury, że Broll groził mu pozbawieniem go życia. Śledczy zamiast zbadać sprawę, skierowali inżyniera na badania psychiatryczne, a biegli (po kilkunastominutowej rozmowie) uznali, że mężczyzna cierpi
na urojenia. Władający biegle kilkoma językami, wszechstronnie wykształcony Broll trafił nagle za kraty rybnickiego szpitala i kolejne osiem lat życia spędził na walce o wolność. Walka była niezwykle trudna; gdy krnąbrny pacjent kwestionował swe „urojenia”, lekarze stosowali wobec niego wysokie dawki leków psychotropowych i cały szereg kar (także nielegalnych, m.in. przesunięcie na dwa lata bez zgody sądu na szpitalny oddział „szczególnego zabezpieczenia”). Także w tym wypadku kontrola opinii lekarzy przez sąd była iluzją: przez cały okres detencji pana Krystiana nadzorujący sprawę sąd w Gliwicach nie wysłuchał choć raz pozbawionego wolności pacjenta.
Bezprawnie, w zimnie, bez wody
Los więzionych bez końca pacjentów zmienił się, gdy sprawą zajął się od strony prawnej młody krakowski adwokat Piotr Wojtaszak. Pierwszy wyszedł na wolność Krystian Broll, drugi – Feliks Meszka, a Sąd Najwyższy orzekł wprost: z powodu błędów popełnionych podczas postępowań karnych mężczyzn trzeba uznać za niewinnych, a ich uwięzienie w szpitalu – za bezprawne.
Gdy za murami olbrzymiego kompleksu szpitala w Rybniku coraz częściej pojawiali się dziennikarze, stał się cud; mimo że z dokumentacji medycznej pana Stanisława nie wynikała żadna zmiana jego stanu zdrowia, zdanie zmienili nagle psychiatrzy: w kolejnej okresowej opinii dla sądu napisali, że mężczyzna może wyjść na wolność. Czy wpływ na to miało zajęcie się sprawą rażonego prądem pacjenta przez mecenasa Wojtaszaka, nie dowiemy się nigdy. Sąd – jak niemal zawsze – przychylił się do zdania lekarzy i w lutym 2016 r. pan Stanisław odzyskał wolność. Nieco później jego sprawa dotarła do Sądu Najwyższego, a ten prawomocnie orzekł, że także w tej sprawie popełniono w śledztwie błędy, a pobyt pana Stanisława za kratami był bezprawny. Oczywistym w tej sytuacji krokiem było wystąpienie do sądu przeciw rybnickiemu szpitalowi o zadośćuczynienie za krzywdy doznane podczas ośmioletniej izolacji.
W procesie przed krakowskim Sądem Okręgowym kluczowa była opinia powołanych biegłych, kategoryczna i w dużej mierze jednoznaczna: dawki leków psychotropowych podawanych przez lata pacjentowi były zbyt wysokie, a do stosowania elektrowstrząsów nie było żadnych wskazań medycznych. Ponadto zdaniem specjalistów z medycznego punktu widzenia brak było podstaw, by pacjenta izolować w szpitalu dłużej niż pół roku. „Nie można wykluczyć negatywnych następstw i szkód zdrowotnych poniesionych przez organizm opiniowanego w następstwie wieloletniej izolacji społecznej spowodowanej detencją sądową, jak i sposobem prowadzonego leczenia farmakologicznego” – dodali biegli. Uzasadniając wyrok, sąd dołożył do tego urągające ludzkiej godności warunki panujące na szpitalnym oddziale, m.in. panujący zimą wieczny chłód (pacjenci zatykali szczeliny w oknach rozdawanymi w tym celu kocami). Wyrok pierwszej instancji – zadośćuczynienie w kwocie miliona złotych – podwoił Sąd Apelacyjny. – Sędziom szczególnie utkwiła w pamięci odmowa podania wody pacjentom, którym chciało się pić. Personel tłumaczył to tym, że pewnie chcą „wypłukać” tą wodą z buzi resztki psychotropowych leków – relacjonuje mecenas Wojtaszak.
Komfortowa jesień życia?
Wyrok jest prawomocny i pan Stanisław niebawem dostanie od rybnickiego szpitala pieniądze pozwalające spędzić komfortowo jesień życia. Dziś mieszka u rodziny i od czasu opuszczenia szpitala w Rybniku nie rozmawia z dziennikarzami. Co ciekawe, dla kierownictwa szpitala w Rybniku był przeciwnikiem do końca – podobnie jak wielu innych pacjentów oddziałów detencyjnych, którzy odzyskali wolność. Już po opuszczeniu szpitala dyrekcja placówki opublikowała na własnej stronie internetowej szereg wrażliwych informacji na temat pana Stanisława, które miały pozbawić niedawnego pacjenta wiarygodności w oczach opinii publicznej. W osobnym procesie sąd (na razie nieprawomocnie) nakazał wypłacenie za to panu Stanisławowi ponad 30 tys. zł odszkodowania i oficjalne przeprosiny.
Pan Stanisław jest, niestety, jedynym pacjentem rybnickiego szpitala, który doczekał sprawiedliwego wyroku. Krystian Broll i Feliks Meszka nie dożyli wyroków i odszkodowań – zmarli kilka lat temu w trakcie trwania stosownych procesów. Obaj do końca byli przekonani, że na ich fatalny stan zdrowia miało wpływ wieloletnie przymusowe przyjmowanie silnych psychotropowych leków.
Mecenas Wojtaszak, choć zadowolony z sądowego sukcesu w sprawie pana Stanisława, dosypuje do beczki miodu jeszcze jedną łyżkę dziegciu: – Nikt z dyrekcji rybnickiego szpitala nie poniósł prawnych konsekwencji tego, co działo się na oddziałach „detencyjnych” w tej placówce. A pieniądze mojemu klientowi wypłaci organ założycielski szpitala, czyli śląski Urząd Marszałkowski, więc tak naprawdę – my wszyscy.