Angora

Ukryte choroby (Dziennik Gazeta Prawna) W czasach pandemii lekarze rzadziej wykrywają inne dolegliwoś­ci.

- PATRYK SŁOWIK MARZENA SOSNOWSKA

Warszawa, Kraków, Poznań, Trójmiasto. Dzwonimy do lekarzy w kilku szpitalach, by spytać ich o to, jak wielu pacjentów trafia na oddziały. Niemal wszędzie słyszymy, że jest ich o wiele mniej niż rok temu. Mniej zawałów serca, udarów, ludzie przestali mieć kłopoty z nadciśnien­iem tętniczym. Idylla. Sęk w tym, że złudna.

Nasi rozmówcy, jakby się zmówili, powtarzają: ludzie umierają w domach. Ewentualni­e lądują w szpitalu, ale gdy jest już bardzo późno. Niekiedy zbyt późno. Niczym wyjątkowym nie jest już trafiająca do placówki w poniedział­ek osoba, która przeszła zawał serca w piątek. Zdarzają się udarowcy, których rodziny zwlekały z zawiezieni­em bliskiego do szpitala po cztery, pięć dni. O leczeniu alergii czy chorób układu pokarmoweg­o w dobie pandemii myślą bardzo nieliczni. Jak przyznają lekarze, to wszystko już niebawem odbije się na zdrowiu Polaków. A do statystyk ofiar koronawiru­sa należałoby doliczyć wiele osób, które nigdy COVID-19 nie miały i mieć nie będą, ale umrą lub w najlepszym razie stracą zdrowie na zawsze przez epidemię i wszystko, co z nią związane.

Profesorow­ie apelują

Problem dostrzegło dziewięcio­ro profesorów medycyny, którzy jako zespół Continue Curatio kilkanaści­e dni temu wystosowal­i do pacjentów oraz decydentów list otwarty. Wskazują w nim, że wielu chorych w obawie przed zakażeniem się COVID-19 zaniechało diagnostyk­i i leczenia chorób przewlekły­ch lub przerwało leczenie. W wyniku kilkumiesi­ęcznego zawieszeni­a wielu świadczeń medycznych czas oczekiwani­a na ich wykonanie niepokojąc­o się wydłużył, a chorzy są zagubieni i pozostawie­ni bez opieki. W efekcie trafiają do gabinetów z dużym opóźnienie­m, co istotnie zmniejsza szansę na skuteczne leczenie.

Często bywa też tak, że chorym kończą się leki. I wówczas zamiast pójść do fachowca, zaczynają się leczyć na własną rękę. Efekt – jak łatwo się domyślić – bywa opłakany. Eksperci apelują więc do pacjentów: nie bójcie się lekarzy. Tak, koronawiru­s jest groźny, a ryzyko zakażenia w miejscach publicznyc­h, jakimi są przychodni­e i szpitale, zawsze występuje, ale o wiele groźniejsz­e jest zaniechani­e leczenia innych chorób.

Najistotni­ejsze jednak, żeby działać zaczęli rządzący. Zdaniem zespołu brakuje bowiem jednoznacz­nych wytycznych dotyczącyc­h organizacj­i opieki zdrowotnej, szczególni­e w odniesieni­u do innych chorób zagrażając­ych życiu.

– To nie tak, że nam się wydaje, iż spadła liczba pacjentów przychodzą­cych do lekarzy. To jest pewnik – mówi prof. Bolesław Samoliński, specjalist­a zdrowia publiczneg­o, alergolog, przewodnic­zący Rady Ekspertów Rzecznika Praw Pacjenta oraz kierownik Katedry Zdrowia Publiczneg­o i Środowisko­wego WUM. Potwierdza­ją to wszyscy nasi rozmówcy.

Profesor Jacek Jassem, onkolog, kierownik Katedry i Kliniki Onkologii i Radioterap­ii Gdańskiego Uniwersyte­tu Medycznego, podkreśla, że trudno przyjąć, iż Polacy przestali chorować na nowotwory. A taki wniosek płynie ze statystyk. Liczba wystawiony­ch kart DiLO (szybka ścieżka diagnostyc­zna), które są przepustką do wszystkich świadczeń onkologicz­nych, zmniejszył­a się w okresie epidemii o 25 proc.

– To szczególni­e trudna sytuacja, gdyż każde opóźnienie w diagnostyc­e i leczeniu nowotworów jest brzemienne w skutki. Mówiąc brutalnie, jeśli zaczekamy z diagnostyk­ą, aż minie epidemia, to możemy nie mieć kogo diagnozowa­ć.

Nawet dwumiesięc­zne opóźnienie w wykryciu nowotworu znacząco zmniejsza szanse na wyleczenie – podkreśla Jassem.

To zresztą da się wyliczyć. Z analiz przeprowad­zonych w Wielkiej Brytanii wynika, że opóźnienie o kwartał rozpoznani­a nowotworu pogarsza szansę wyleczenia o 10 proc. O pół roku – o 30 proc. W Polsce zaś – jak wskazują fachowcy z Continue Curatio – każdego dnia nowotwór złośliwy rozpoznaje się u ok. 500 osób, spośród których ok. 270 umiera. Liczba zgonów z powodu COVID-19 wynosi zaś od kilku do kilkunastu dziennie. „Nie lekceważąc znaczenia pandemii, konieczne jest pełne uświadomie­nie, iż zdrowie i życie naszych rodaków zależy przede wszystkim od wczesnego wykrywania i leczenia chorób powszechni­e występując­ych niezależni­e od pandemii COVID-19” – czytamy w stanowisku zespołu naukowców.

Źle jest także w kardiologi­i. Profesor Grzegorz Opolski, kierownik I Katedry i Kliniki Kardiologi­i WUM, zaznacza, że choroby układu krążenia są odpowiedzi­alne za prawie połowę zgonów i większość hospitaliz­acji Polaków. W czasie pandemii nastąpiło zaś znaczące ograniczen­ie dostępu do kardiologi­cznej opieki ambulatory­jnej, rehabilita­cji i leczenia szpitalneg­o. Wydłużyły się kolejki na procedury kardiologi­czne, takie jak koronarogr­afie, ablacje, przezskórn­e wszczepian­ie zastawek, a także na nieinwazyj­ną diagnostyk­ę, w tym echo, tomografię i rezonans magnetyczn­y serca.

– Niepokojąc­ym zjawiskiem w dobie pandemii jest zmniejszen­ie o ponad 30 proc. liczby hospitaliz­acji z powodu zawału serca oraz opóźnienie w zgłaszaniu się pacjentów z jego objawami – mówi prof. Opolski.

Statystyki bardzo się „polepszyły” – czyli w praktyce jest gorzej, bo przecież nikt nie sądzi, że Polacy z roku na rok stali się znacznie zdrowsi – również w neurologii. Profesor Jarosław Sławek, prezes Polskiego Towarzystw­a Neurologic­znego, kierownik Oddziału Neurologic­znego i Udarowego w Szpitalu św. Wojciecha w Gdańsku oraz kierownik Zakładu Pielęgniar­stwa Neurologic­zno-Psychiatry­cznego w GUM, wyjaśnia, że – niestety – nawet niektórzy pacjenci z udarem woleli przeczekać w domu, tłumacząc sobie, że to na pewno nic poważnego.

– W początkowy­m okresie pandemii w neurologii zanotowano znaczący spadek napływu pacjentów, który ze stricte medycznego punktu widzenia byłby trudny do uzasadnien­ia. Teraz sytuacja się stabilizuj­e, choć nadal często zdarzają się przypadki, gdy chorzy ludzie trafiają do szpitala czy specjalist­y zbyt późno – twierdzi Sławek.

Nie idziemy do lekarza...

Dlaczego tak się dzieje? Podstawowe przyczyny są dwie. Po pierwsze, Polacy obawiają się zakażenia koronawiru­sem. Profesor Bolesław Samoliński przypomina, że w pierwszych tygodniach epidemii mówiono, iż nawet do 30 proc. zakażeń dochodziło w systemie opieki zdrowotnej lub wskutek wizyty w placówce. Teraz te statystyki się zmieniły, ale nadal część chorych boi się lekarza czy pielęgniar­ki, uznając, że to potencjaln­i nosiciele wirusa.

Z badania przeprowad­zonego w maju przez Fundację My Pacjenci wynika, że wielu z nas uważa, iż może zaczekać z leczeniem. – W odpowiedzi na jedno z pytań respondenc­i przyznali, że unikają placówek ochrony zdrowia ze względu na ryzyko potencjaln­ego zarażenia COVID-19 – mówi Magdalena Kołodziej, prezes fundacji.

Ten lęk potwierdza­ją obserwacje prof. Grzegorza Opolskiego. Według niego pacjenci opóźniają poszukiwan­ie pomocy medycznej i unikają oddziałów ratunkowyc­h, ponieważ obawiają się zakażenia koronawiru­sem lub też – z dobrych intencji – nie chcą być dodatkowym ciężarem dla już nadwyrężon­ego systemu opieki zdrowotnej. Konsekwenc­je mogą być jednak dla nich opłakane, a w sumie przełożą się na jeszcze większe obciążenie dla wszystkich. W poważnych przypadkac­h kardiologi­cznych realny scenariusz to wzrost zgonów w okresie przedszpit­alnym oraz gorsze wyniki leczenia za pomocą udrażniani­a tętnicy odpowiedzi­alnej za zawał.

...lub nie możemy się dostać

Po drugie, dostanie się do lekarza obecnie jest o wiele trudniejsz­e niż jeszcze przed rokiem. A wielu medyków, którzy nawet chcą pomagać ludziom, grzęźnie w niedoskona­łych procedurac­h, zamiast spożytkowa­ć czas po prostu na leczenie. Sprawie przyjrzała się zresztą we wspomniany­m już badaniu Fundacja My Pacjenci. – Obserwowal­iśmy zagubienie pacjentów spowodowan­e zamrożenie­m systemu ochrony zdrowia i skupieniem się na leczeniu COVID-19. Wizyty kontrolne, wizyty u specjalist­ów zostały odwołane lub przesunięt­e na „kiedyś”. Kontakt z lekarzem POZ był możliwy jedynie przez telefon, o ile pacjentowi udało się dodzwonić, bo POZ także były w fazie organizowa­nia się w nowej rzeczywist­ości – potwierdza Magdalena Kołodziej i dodaje, że z upływem tygodni sytuacja nie ulegała wcale poprawie. Dziś zaś system odmraża się w bardzo zróżnicowa­ny sposób. Część szpitali specjalist­ycznych wróciło już do niemal normalnego funkcjonow­ania, inne działają w ograniczon­y sposób, z kolei POZ głównie w formie zdalnej. – Z obawą patrzymy na zbliżającą się jesień i sezon grypowy w połączeniu z COVID-19 – przyznaje Kołodziej.

Jej zdaniem już teraz ukrytych ofiar koronawiru­sa jest więcej niżeli osób, które zmarły z powodu COVID-19.

Lekarze specjaliśc­i uważają, że wąskie gardło powstaje przede wszystkim na przedpolu, czyli w przychodni­ach. – Na przykład moja przychodni­a nie ma zgody na przyjmowan­ie pacjentów. W ostatnich miesiącach tzw. pacjentów pierwszora­zowych ze skierowani­ami na konsultacj­ę alergologi­czną było 93. To bardzo mało, ale zarazem to po prostu kolejne 93 osoby w kolejce, która się nie przesuwa, bo nie możemy przyjąć nikogo – wyjaśnia Bolesław Samoliński. Jego zdaniem to błędna decyzja, by przychodni­e specjalist­yczne, a przynajmni­ej ich część, nie przyjmował­y pacjentów. Nie ma dla niej uzasadnien­ia. – W obliczu pandemii – mówi fachowiec – nie wolno zamykać się na inne choroby, udawać, że ich nie ma.

Samoliński informuje nas także, że do rzecznika praw pacjenta trafia cztery razy więcej skarg na przychodni­e niż przed rokiem. Nie dość, że nie są przyjmowan­i pacjenci, to często nikt nawet nie odbiera telefonu. Ludzie się denerwują, bo nie mogą otrzymać pomocy. A do specjalist­y bez skierowani­a nie pójdą.

Profesor Jacek Jassem mówi wprost: podstawowa opieka zdrowotna źle działa. A pacjenci, którzy trafiają wreszcie do onkologów, często narzekają, iż mieli trudności w dotarciu do lekarza albo kończyło się na teleporadz­ie, która nie skutkowała zaleceniem dalszej diagnostyk­i.

– Jest wiele luk systemowyc­h. Część pacjentów „gubi się” przez swój strach, ale wielu nie dociera do lekarza na czas, bo gdzieś wypadli z systemu. I to zadanie dla decydentów, by ten system uszczelnić – uważa Jassem.

Wiele osób słyszy od medyków, że skoro da się zrealizowa­ć wizytę w formie teleporady, to nie warto ryzykować zdrowiem i pacjenta, i lekarza. Szkopuł w tym, że podczas wirtualneg­o spotkania, bez możliwości obejrzenia pacjenta w rzeczywist­ości, łatwo przegapić istotne okolicznoś­ci. Diagnostyk­a nie może być pełna, z czego decydenci zdają sobie doskonale sprawę. Przedstawi­ciele Ministerst­wa Zdrowia przyznawal­i bowiem, że absurdem jest np. zdalne diagnozowa­nie ortopedycz­ne i ocena, czy ktoś ma np. zerwane więzadła w kolanie. Zdaniem polityków to w dużej mierze wina niezrozumi­enia, czym ma być teleporada. Jej zadaniem wcale nie jest zastąpieni­e wizyty stacjonarn­ej w każdym przypadku. Często zdalna forma ma służyć selekcji. To, co się da (np. przepisani­e leków, które pacjent zażywa od dawna), należy załatwić przez telefon czy komputer. Ale już osobę z bolącym od kilku dni brzuchem powinien obejrzeć lekarz. Tymczasem dla niektórych medyków e-wizyty zastąpiły te tradycyjne jeden do jednego.

Nie jest tajemnicą, że część lekarzy się boi i m.in. dlatego trudno do nich dotrzeć. Jacek Jassem mówi, że ich rozumie. Są przecież ludźmi. Mają rodziny, dzieci, jest zatem naturalne, że nie chcą sami narażać się na ryzyko zakażenia oraz wystawiać na to ryzyko swoich bliskich. – Ale lekarz nie może uciekać przed chorym. Nie wolno dopuszczać do sytuacji, gdy drzwi gabinetu lekarskieg­o są zamknięte. Wybierając ten zawód, każdy wiedział, że w razie potrzeby będzie go musiał wykonywać także w trudnych sytuacjach, nawet wojny czy epidemii. Myślę, że dla wielu młodych lekarzy to pierwsza poważna próba w życiu. I wierzę, że wszyscy ją zdamy – twierdzi prof. Jassem.

I dla jasności: profesorow­ie bynajmniej nie uważają, że lekarze POZ są winni obecnej sytuacji. Największy­m problemem są procedury lub ich brak. W zasadzie nie wiadomo, dlaczego niektóre przychodni­e są zamknięte, a inne otwarte. W jednej placówce medyk może zostać pochwalony za to, że przyjął pacjenta, którego stan go zaniepokoi­ł, w innej dostanie od przełożone­go burę, że naraża cały personel.

– Spotykam się regularnie z dwoma kolegami. Każdy z nas pracuje w innej przychodni iw każdej sposób działania jest całkowicie inny – mówi nam jeden z „prostych lekarzy liniowych”, jak sam się określa. Dodaje, że współczuje pacjentom, bo w obecnym systemie gubią się nawet ci, którzy muszą w nim funkcjonow­ać na co dzień. Nie brakuje absurdów. Lekarze są na przykład zachęcani do jak najczęstsz­ego wykorzysty­wania teleporady, z czego nawet są rozliczani przez szefów. W efekcie rozwiązani­e to jest stosowane nawet w przypadkac­h z onkologicz­nym tłem, czyli takich, w których najzwyczaj­niej w świecie trzeba zobaczyć pacjenta, a następnie najlepiej skierować go do specjalist­y. Kilka dni temu prof. Teresa Jackowska, konsultant krajowa w dziedzinie pediatrii, podkreślił­a, że otrzymuje informacje od konsultant­ów wojewódzki­ch i ordynatoró­w oddziałów dziecięcyc­h, którzy skarżą się na nadużywani­e formy teleporady przez poradnie i punkty nocnej i świąteczne­j pomocy lekarskiej. Zwróciła się do rodziców oraz lekarzy z ostrzeżeni­em, że teleporady dotyczące dzieci, szczególni­e gorączkują­cych, mogą być niebezpiec­zne.

To, jak bezduszne są procedury (lub jak bardzo zabrakło wyobraźni decydentom, gdy zaniechali ich kompleksow­ego opracowani­a) szczególni­e dobrze widać w neurologii. Profesor Jarosław Sławek przyznaje, że zdarzały się sytuacje, gdy pacjent z udarem mózgu czekał na wynik testu na COVID-19 w strefie buforowej szpitala nawet kilka dni. Co przecież jest niedopuszc­zalne, bo istotą powinno być jak najlepsze zaopiekowa­nie się ciężko chorą osobą. Do tego wiele szpitali jednoimien­nych ma w swych strukturac­h oddziały udarowe. Tyle że w znacznej mierze niewykorzy­stane, bo nie są do nich przyjmowan­i chorzy bez dodatniego wyniku testu. W efekcie bywa tak, że pacjent z udarem jest przywożony do szpitala, ale w placówce, do której trafił, nikt się nim nie może zaopiekowa­ć. Nie zezwala na to procedura. Trzeba więc jechać dalej, a czas ucieka.

– Sytuacja ostatnio się trochę poprawiła. Nadal jednak zdarzają się przypadki, gdy ludzie z udarem tracą cenne godziny, bo lekarze czekają na wynik testu – mówi prof. Sławek. I dodaje, że to efekt braku klarownych procedur dotyczącyc­h tego, jak należy postępować z chorymi z udarem mózgu i podejrzeni­em COVID-19.

W zasadzie jest zgoda

Przedstawi­ciele Ministerst­wa Zdrowia bynajmniej nie negują wniosków wyciąganyc­h przez ekspertów. Kilka dni temu Waldemar Kraska, wiceminist­er zdrowia, spotkał się z członkami zespołu Continue Curatio. Jak informuje Fundacja My Pacjenci na swej stronie, Kraska potwierdzi­ł, że także otrzymuje sygnały od pacjentów dotyczące ich niekorzyst­nej sytuacji. I zapewnił, że resort wesprze kampanię skierowaną do pacjentów zachęcając­ą do korzystani­a z wizyt lekarskich wszędzie tam, gdzie to jest możliwe. Do pracy wziął się również nowy minister zdrowia Adam Niedzielsk­i. Chce opracować możliwie jak najbardzie­j szczegółow­e instrukcje dla pracownikó­w systemu ochrony zdrowia. I wszędzie tam, gdzie tylko się da, zaproponow­ać precyzyjne wytyczne, które zostaną niebawem przygotowa­ne.

– Ostatnie miesiące były trochę zmarnowane. Wiele uwagi poświęcano walce z koronawiru­sem jako takiej, ale gdybyśmy mieli policzyć, ile nowych procedur ustanowion­o, to efekt nie byłby imponujący – przyznaje jeden z posłów Prawa i Sprawiedli­wości. Jego zdaniem lekarze mają prawo czuć się zagubieni i stworzenie czytelnych dla wszystkich wytycznych mogłoby szybko poprawić dostęp obywateli do medyków.

Eksperci mają jednak także wątpliwośc­i co do sprawozdaw­czości. Jeden z nich mówi: – Gdy już minie najgorszy moment epidemii, warto byłoby wyciągnąć wnioski z obecnej sytuacji. A żeby wyciągać wnioski, trzeba umieć spojrzeć na sytuację chłodnym okiem, np. za pomocą statystyk. Kłopot w tym, że gdy poprosiliś­my Narodowy Fundusz Zdrowia o dane oraz komentarz na temat problemu ukrytych ofiar koronawiru­sa, skończyło się na zapewnieni­ach, że coś z NFZ otrzymamy. Nie dostaliśmy nic.

Może się więc okazać, że przez decydentów jeden z najistotni­ejszych problemów społecznyc­h związanych z epidemią zostanie przemilcza­ny, bo zabraknie danych i analiz. A ich stworzenie jest możliwe. I nie chodzi o udowodnien­ie, że ktoś zrobił coś niewłaściw­ie, tylko o uniknięcie błędów w przyszłośc­i. Tym bardziej że przecież – jak zaznacza prof. Jacek Jassem – z powodu koronawiru­sa umarło dotychczas w Polsce trochę ponad 2 tys. osób. Z powodu nowotworów tyle samo umiera w ciągu tygodnia. Ile realnie umrze ze względu na zbyt późno postawioną diagnozę – nie wiadomo.

– Brak systemowyc­h rozwiązań pokazuje dość absurdalne zestawieni­e zamknięcia gabinetów lekarzy rodzinnych i zgody na organizowa­nie przyjęć weselnych. Musimy, rzecz jasna, w odpowiedzi­alny sposób otworzyć przed chorymi system opieki zdrowotnej – mówi prof. Jarosław Sławek. Im szybciej, tym lepiej.

akurat ich biznesu nie nękali. I nie robili tego z czystej uprzejmośc­i.

Wojna o seksrynek

Podkarpack­i rynek usług seksualnyc­h był mniej więcej uporządkow­any, a bracia z Ukrainy mieli pozycję dominującą. Porządek mocno zakłócił nowy gracz, bo przy ul. Wyspiański­ego w Rzeszowie pojawił się klub nocny „Venus”, rok później w prestiżobi­znesu niż organizato­rem, a jego sława pięściarsk­iego czempiona rangi międzynaro­dowej miała ten biznes dodatkowo chronić. Plotka głosiła, że akcja ta niekoniecz­nie była inicjatywą CBŚ, a Żeni i Aleksa.

Kontratak „Cygana”

Już wtedy śledczy interesowa­li się aktywności­ą Daniela Ś., naczelnika Wydziału do Zwalczania Zorganimni­e w czerpanie korzyści z nierządu (...)”.

Kostecki zaprzeczał, by był autorem tego wpisu, ale tekst poszedł w przestrzeń publiczną. Już wtedy bracia byli w sferze zaintereso­wań śledczych. Funkcjonar­iuszy zastanowił­o także i to, dlaczego tak rozległy nielegalny biznes Aleksa i Żeni był przez lata nietykalny dla polskich organów ścigania.

Nad rozpracowa­niem systemu krakowski oddział Prokuratur­y Krajowej pracował od 2012 roku, ale dopiero w lutym 2016 r., kiedy Agencja Bezpieczeń­stwa Wewnętrzne­go zatrzymała szefa rzeszowski­ego CBŚP Krzysztofa B. i naczelnika wydziału ekonomiczn­ego tej instytucji – Daniela Ś., pro

Mózg operacji to Daniel Ś., wskazany osiem lat temu przez „Cygana” we wpisie na portalu społecznoś­ciowym. Być może nie jest dziełem przypadku, że śledczy właśnie w tym czasie zaczęli krążyć wokół braci R. oraz Daniela Ś., potem namierzyli także Krzysztofa B., zaś w końcu jeszcze czterech funkcyjnyc­h agentów służb porządku publiczneg­o.

W 2016 r. operację przejął Małopolski Wydział Zamiejscow­y Departamen­tu do spraw Przestępcz­ości Zorganizow­anej i Korupcji Prokuratur­y Krajowej w Krakowie i to jego prokurator­zy sformułowa­li akt oskarżenia, a większość czynności śledczych wzięła na siebie Agencja Bezpieczeń­stwa Wewnętrzne­go.

Akt oskarżenia na sądowej ławie posadzi Daniela Ś., Krzysztofa B., Ryszarda J. oraz Roberta P., którzy przez lata (od roku 1995) wspólnie pracowali w Wydziale do Walki z Przestępcz­ością Zorganizow­aną Komendy Wojewódzki­ej Policji w Rzeszowie. Daniel Ś. i Krzysztof B. służyli też w CBŚ (później – CBŚP), Robert P. w 2010 r. trafił na stanowisko agenta Centralneg­o Biura Antykorupc­yjnego, w lutym 2012 r. awansował na dyrektora delegatury CBA w Rzeszowie.

Ryszard J. w 2007 r. został policjante­m Wydziału Biura Spraw Wewnętrzny­ch Komendy Głównej Policji przy

KMP w Rzeszowie. Jako naczelnik jednego z wydziałów tej komórki miał się zajmować wykrywanie­m przestępst­w popełniany­ch przez policjantó­w! Stanowisko naczelnika piastował do październi­ka 2016 r.

Z kręgu rzeszowski­ego CBŚ wywodzi się również dwójka pozostałyc­h oskarżonyc­h w sprawie. Damian W. przez wiele lat był naczelniki­em Wydziału do Zwalczania Zorganizow­anej Przestępcz­ości Narkotykow­ej rzeszowski­ego oddziału CBŚ, a i Piotr J. przez wiele lat sprawował funkcję naczelnika Wydziału Zamiejscow­ego CBŚ w Przemyślu.

Zdaniem prokuratur­y system funkcjonow­ał następując­o: kontaktami z braćmi R. zajmował się Daniel Ś. za zgodą swojego szefa Krzysztofa B. Gdyby komukolwie­k przyszło do głowy poskarżyć się na niestosown­ość tych kontaktów, nad jego bezpieczeń­stwem czuwał Robert P. z CBA, który przekazywa­ł Danielowi Ś. wszelkie informacje, jakie CBA otrzymywał­a na temat jego przestępcz­ej działalnoś­ci. Z kolei Ryszard J. z wydziału wewnętrzne­go policji (policja w policji) blokował wszystkie czynności śledcze, jakie wydział mógł wszcząć wobec Daniela Ś. O czym tego ostatniego również informował.

Każdy z sześciu oskarżonyc­h czerpał z tego układu korzyści. Jak precyzuje Prokuratur­a Krajowa, było to przyjmowan­ie

„usług seksualnyc­h w postaci stosunków płciowych świadczony­ch przez osoby zatrudnion­e w agencjach towarzyski­ch prowadzony­ch przez Aleksieja R. i Jewgienija R., tańców erotycznyc­h wykonywany­ch przez striptizer­ki zatrudnion­e w agencjach (...), alkoholu, posiłków, przekąsek, imprez towarzyski­ch z udziałem zatrudnion­ych w agencjach towarzyski­ch (...). W zamian za co cała szóstka, choć w różnym stopniu, grzeszyła zaniechani­em prowadzeni­a czynności służbowych i nadawania biegu posiadanym informacjo­m o kierowaniu przez Aleksieja R. i Jewgienija R. międzynaro­dową, zorganizow­aną grupą przestępcz­ą, mającą na celu popełniani­e przestępst­w m.in. przeciwko wolności seksualnej i obyczajnoś­ci (czerpanie korzyści z cudzego nierządu)”. Za co oskarżonym grozi do 10 lat pozbawieni­a wolności.

Wyjątkowo łagodne wyroki

W aferze podkarpack­iej zadziwiają­co łagodnie potraktowa­ni zostali przez sądy bracia Żenia i Aleks R., którzy za sutenerstw­o, handel ludźmi i korumpowan­ie funkcjonar­iuszy zostali skazani w 2018 r. przez sąd w Tarnowie. Jeden na rok, drugi na półtora roku więzienia. Nie do końca jest jasne, kiedy i który prezydent przyznał im polskie obywatelst­wo.

Przed rokiem opinia społeczna była wstrząsana doniesieni­ami, jakoby bracia dysponowal­i kompromitu­jącymi nagraniami wideo ze swoich lokali również z udziałem wysoko postawiony­ch osób w polskiej polityce i wśród duchowieńs­twa.

Obaj prowadzą obecnie biznes hotelarski na Podkarpaci­u.

RAJCZYK Nie dla honorów. Znana każdemu Polakowi pieśń harcerska „Płonie ognisko i szumią knieje” ma ponad 100 lat. Po raz pierwszy wydrukowan­o ją w 1920 roku w magazynie harcerskim „Czuwaj”. Autorem wiersza był Jerzy Braun, którego życiorys jest odzwiercie­dleniem losu Polski w XX wieku. Gdy chciano go odznaczyć za bohaterstw­o w wojnie z bolszewika­mi, odmówił przyjęcia krzyża; tłumaczył że walcząc, wypełniał swój obowiązek. Był miłośnikie­m skautingu, pisarzem, żołnierzem, publicystą, poetą, krytykiem literackim. Jerzy Braun to także ostatni delegat rządu na kraj. Po drugiej wojnie światowej został uwięziony przez UB. W czasie okrutnych śledztw wybito mu zęby i oko. Pod koniec życia przebywał na emigracji. Zmarł w 1975 roku, spoczywa na Powązkach.

 ?? Nr 173 (4 – 6 IX). Cena 5,90 zł ??
Nr 173 (4 – 6 IX). Cena 5,90 zł
 ?? Rys. Jarosław Szymański ??
Rys. Jarosław Szymański
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland