Ukryte choroby (Dziennik Gazeta Prawna) W czasach pandemii lekarze rzadziej wykrywają inne dolegliwości.
Warszawa, Kraków, Poznań, Trójmiasto. Dzwonimy do lekarzy w kilku szpitalach, by spytać ich o to, jak wielu pacjentów trafia na oddziały. Niemal wszędzie słyszymy, że jest ich o wiele mniej niż rok temu. Mniej zawałów serca, udarów, ludzie przestali mieć kłopoty z nadciśnieniem tętniczym. Idylla. Sęk w tym, że złudna.
Nasi rozmówcy, jakby się zmówili, powtarzają: ludzie umierają w domach. Ewentualnie lądują w szpitalu, ale gdy jest już bardzo późno. Niekiedy zbyt późno. Niczym wyjątkowym nie jest już trafiająca do placówki w poniedziałek osoba, która przeszła zawał serca w piątek. Zdarzają się udarowcy, których rodziny zwlekały z zawiezieniem bliskiego do szpitala po cztery, pięć dni. O leczeniu alergii czy chorób układu pokarmowego w dobie pandemii myślą bardzo nieliczni. Jak przyznają lekarze, to wszystko już niebawem odbije się na zdrowiu Polaków. A do statystyk ofiar koronawirusa należałoby doliczyć wiele osób, które nigdy COVID-19 nie miały i mieć nie będą, ale umrą lub w najlepszym razie stracą zdrowie na zawsze przez epidemię i wszystko, co z nią związane.
Profesorowie apelują
Problem dostrzegło dziewięcioro profesorów medycyny, którzy jako zespół Continue Curatio kilkanaście dni temu wystosowali do pacjentów oraz decydentów list otwarty. Wskazują w nim, że wielu chorych w obawie przed zakażeniem się COVID-19 zaniechało diagnostyki i leczenia chorób przewlekłych lub przerwało leczenie. W wyniku kilkumiesięcznego zawieszenia wielu świadczeń medycznych czas oczekiwania na ich wykonanie niepokojąco się wydłużył, a chorzy są zagubieni i pozostawieni bez opieki. W efekcie trafiają do gabinetów z dużym opóźnieniem, co istotnie zmniejsza szansę na skuteczne leczenie.
Często bywa też tak, że chorym kończą się leki. I wówczas zamiast pójść do fachowca, zaczynają się leczyć na własną rękę. Efekt – jak łatwo się domyślić – bywa opłakany. Eksperci apelują więc do pacjentów: nie bójcie się lekarzy. Tak, koronawirus jest groźny, a ryzyko zakażenia w miejscach publicznych, jakimi są przychodnie i szpitale, zawsze występuje, ale o wiele groźniejsze jest zaniechanie leczenia innych chorób.
Najistotniejsze jednak, żeby działać zaczęli rządzący. Zdaniem zespołu brakuje bowiem jednoznacznych wytycznych dotyczących organizacji opieki zdrowotnej, szczególnie w odniesieniu do innych chorób zagrażających życiu.
– To nie tak, że nam się wydaje, iż spadła liczba pacjentów przychodzących do lekarzy. To jest pewnik – mówi prof. Bolesław Samoliński, specjalista zdrowia publicznego, alergolog, przewodniczący Rady Ekspertów Rzecznika Praw Pacjenta oraz kierownik Katedry Zdrowia Publicznego i Środowiskowego WUM. Potwierdzają to wszyscy nasi rozmówcy.
Profesor Jacek Jassem, onkolog, kierownik Katedry i Kliniki Onkologii i Radioterapii Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego, podkreśla, że trudno przyjąć, iż Polacy przestali chorować na nowotwory. A taki wniosek płynie ze statystyk. Liczba wystawionych kart DiLO (szybka ścieżka diagnostyczna), które są przepustką do wszystkich świadczeń onkologicznych, zmniejszyła się w okresie epidemii o 25 proc.
– To szczególnie trudna sytuacja, gdyż każde opóźnienie w diagnostyce i leczeniu nowotworów jest brzemienne w skutki. Mówiąc brutalnie, jeśli zaczekamy z diagnostyką, aż minie epidemia, to możemy nie mieć kogo diagnozować.
Nawet dwumiesięczne opóźnienie w wykryciu nowotworu znacząco zmniejsza szanse na wyleczenie – podkreśla Jassem.
To zresztą da się wyliczyć. Z analiz przeprowadzonych w Wielkiej Brytanii wynika, że opóźnienie o kwartał rozpoznania nowotworu pogarsza szansę wyleczenia o 10 proc. O pół roku – o 30 proc. W Polsce zaś – jak wskazują fachowcy z Continue Curatio – każdego dnia nowotwór złośliwy rozpoznaje się u ok. 500 osób, spośród których ok. 270 umiera. Liczba zgonów z powodu COVID-19 wynosi zaś od kilku do kilkunastu dziennie. „Nie lekceważąc znaczenia pandemii, konieczne jest pełne uświadomienie, iż zdrowie i życie naszych rodaków zależy przede wszystkim od wczesnego wykrywania i leczenia chorób powszechnie występujących niezależnie od pandemii COVID-19” – czytamy w stanowisku zespołu naukowców.
Źle jest także w kardiologii. Profesor Grzegorz Opolski, kierownik I Katedry i Kliniki Kardiologii WUM, zaznacza, że choroby układu krążenia są odpowiedzialne za prawie połowę zgonów i większość hospitalizacji Polaków. W czasie pandemii nastąpiło zaś znaczące ograniczenie dostępu do kardiologicznej opieki ambulatoryjnej, rehabilitacji i leczenia szpitalnego. Wydłużyły się kolejki na procedury kardiologiczne, takie jak koronarografie, ablacje, przezskórne wszczepianie zastawek, a także na nieinwazyjną diagnostykę, w tym echo, tomografię i rezonans magnetyczny serca.
– Niepokojącym zjawiskiem w dobie pandemii jest zmniejszenie o ponad 30 proc. liczby hospitalizacji z powodu zawału serca oraz opóźnienie w zgłaszaniu się pacjentów z jego objawami – mówi prof. Opolski.
Statystyki bardzo się „polepszyły” – czyli w praktyce jest gorzej, bo przecież nikt nie sądzi, że Polacy z roku na rok stali się znacznie zdrowsi – również w neurologii. Profesor Jarosław Sławek, prezes Polskiego Towarzystwa Neurologicznego, kierownik Oddziału Neurologicznego i Udarowego w Szpitalu św. Wojciecha w Gdańsku oraz kierownik Zakładu Pielęgniarstwa Neurologiczno-Psychiatrycznego w GUM, wyjaśnia, że – niestety – nawet niektórzy pacjenci z udarem woleli przeczekać w domu, tłumacząc sobie, że to na pewno nic poważnego.
– W początkowym okresie pandemii w neurologii zanotowano znaczący spadek napływu pacjentów, który ze stricte medycznego punktu widzenia byłby trudny do uzasadnienia. Teraz sytuacja się stabilizuje, choć nadal często zdarzają się przypadki, gdy chorzy ludzie trafiają do szpitala czy specjalisty zbyt późno – twierdzi Sławek.
Nie idziemy do lekarza...
Dlaczego tak się dzieje? Podstawowe przyczyny są dwie. Po pierwsze, Polacy obawiają się zakażenia koronawirusem. Profesor Bolesław Samoliński przypomina, że w pierwszych tygodniach epidemii mówiono, iż nawet do 30 proc. zakażeń dochodziło w systemie opieki zdrowotnej lub wskutek wizyty w placówce. Teraz te statystyki się zmieniły, ale nadal część chorych boi się lekarza czy pielęgniarki, uznając, że to potencjalni nosiciele wirusa.
Z badania przeprowadzonego w maju przez Fundację My Pacjenci wynika, że wielu z nas uważa, iż może zaczekać z leczeniem. – W odpowiedzi na jedno z pytań respondenci przyznali, że unikają placówek ochrony zdrowia ze względu na ryzyko potencjalnego zarażenia COVID-19 – mówi Magdalena Kołodziej, prezes fundacji.
Ten lęk potwierdzają obserwacje prof. Grzegorza Opolskiego. Według niego pacjenci opóźniają poszukiwanie pomocy medycznej i unikają oddziałów ratunkowych, ponieważ obawiają się zakażenia koronawirusem lub też – z dobrych intencji – nie chcą być dodatkowym ciężarem dla już nadwyrężonego systemu opieki zdrowotnej. Konsekwencje mogą być jednak dla nich opłakane, a w sumie przełożą się na jeszcze większe obciążenie dla wszystkich. W poważnych przypadkach kardiologicznych realny scenariusz to wzrost zgonów w okresie przedszpitalnym oraz gorsze wyniki leczenia za pomocą udrażniania tętnicy odpowiedzialnej za zawał.
...lub nie możemy się dostać
Po drugie, dostanie się do lekarza obecnie jest o wiele trudniejsze niż jeszcze przed rokiem. A wielu medyków, którzy nawet chcą pomagać ludziom, grzęźnie w niedoskonałych procedurach, zamiast spożytkować czas po prostu na leczenie. Sprawie przyjrzała się zresztą we wspomnianym już badaniu Fundacja My Pacjenci. – Obserwowaliśmy zagubienie pacjentów spowodowane zamrożeniem systemu ochrony zdrowia i skupieniem się na leczeniu COVID-19. Wizyty kontrolne, wizyty u specjalistów zostały odwołane lub przesunięte na „kiedyś”. Kontakt z lekarzem POZ był możliwy jedynie przez telefon, o ile pacjentowi udało się dodzwonić, bo POZ także były w fazie organizowania się w nowej rzeczywistości – potwierdza Magdalena Kołodziej i dodaje, że z upływem tygodni sytuacja nie ulegała wcale poprawie. Dziś zaś system odmraża się w bardzo zróżnicowany sposób. Część szpitali specjalistycznych wróciło już do niemal normalnego funkcjonowania, inne działają w ograniczony sposób, z kolei POZ głównie w formie zdalnej. – Z obawą patrzymy na zbliżającą się jesień i sezon grypowy w połączeniu z COVID-19 – przyznaje Kołodziej.
Jej zdaniem już teraz ukrytych ofiar koronawirusa jest więcej niżeli osób, które zmarły z powodu COVID-19.
Lekarze specjaliści uważają, że wąskie gardło powstaje przede wszystkim na przedpolu, czyli w przychodniach. – Na przykład moja przychodnia nie ma zgody na przyjmowanie pacjentów. W ostatnich miesiącach tzw. pacjentów pierwszorazowych ze skierowaniami na konsultację alergologiczną było 93. To bardzo mało, ale zarazem to po prostu kolejne 93 osoby w kolejce, która się nie przesuwa, bo nie możemy przyjąć nikogo – wyjaśnia Bolesław Samoliński. Jego zdaniem to błędna decyzja, by przychodnie specjalistyczne, a przynajmniej ich część, nie przyjmowały pacjentów. Nie ma dla niej uzasadnienia. – W obliczu pandemii – mówi fachowiec – nie wolno zamykać się na inne choroby, udawać, że ich nie ma.
Samoliński informuje nas także, że do rzecznika praw pacjenta trafia cztery razy więcej skarg na przychodnie niż przed rokiem. Nie dość, że nie są przyjmowani pacjenci, to często nikt nawet nie odbiera telefonu. Ludzie się denerwują, bo nie mogą otrzymać pomocy. A do specjalisty bez skierowania nie pójdą.
Profesor Jacek Jassem mówi wprost: podstawowa opieka zdrowotna źle działa. A pacjenci, którzy trafiają wreszcie do onkologów, często narzekają, iż mieli trudności w dotarciu do lekarza albo kończyło się na teleporadzie, która nie skutkowała zaleceniem dalszej diagnostyki.
– Jest wiele luk systemowych. Część pacjentów „gubi się” przez swój strach, ale wielu nie dociera do lekarza na czas, bo gdzieś wypadli z systemu. I to zadanie dla decydentów, by ten system uszczelnić – uważa Jassem.
Wiele osób słyszy od medyków, że skoro da się zrealizować wizytę w formie teleporady, to nie warto ryzykować zdrowiem i pacjenta, i lekarza. Szkopuł w tym, że podczas wirtualnego spotkania, bez możliwości obejrzenia pacjenta w rzeczywistości, łatwo przegapić istotne okoliczności. Diagnostyka nie może być pełna, z czego decydenci zdają sobie doskonale sprawę. Przedstawiciele Ministerstwa Zdrowia przyznawali bowiem, że absurdem jest np. zdalne diagnozowanie ortopedyczne i ocena, czy ktoś ma np. zerwane więzadła w kolanie. Zdaniem polityków to w dużej mierze wina niezrozumienia, czym ma być teleporada. Jej zadaniem wcale nie jest zastąpienie wizyty stacjonarnej w każdym przypadku. Często zdalna forma ma służyć selekcji. To, co się da (np. przepisanie leków, które pacjent zażywa od dawna), należy załatwić przez telefon czy komputer. Ale już osobę z bolącym od kilku dni brzuchem powinien obejrzeć lekarz. Tymczasem dla niektórych medyków e-wizyty zastąpiły te tradycyjne jeden do jednego.
Nie jest tajemnicą, że część lekarzy się boi i m.in. dlatego trudno do nich dotrzeć. Jacek Jassem mówi, że ich rozumie. Są przecież ludźmi. Mają rodziny, dzieci, jest zatem naturalne, że nie chcą sami narażać się na ryzyko zakażenia oraz wystawiać na to ryzyko swoich bliskich. – Ale lekarz nie może uciekać przed chorym. Nie wolno dopuszczać do sytuacji, gdy drzwi gabinetu lekarskiego są zamknięte. Wybierając ten zawód, każdy wiedział, że w razie potrzeby będzie go musiał wykonywać także w trudnych sytuacjach, nawet wojny czy epidemii. Myślę, że dla wielu młodych lekarzy to pierwsza poważna próba w życiu. I wierzę, że wszyscy ją zdamy – twierdzi prof. Jassem.
I dla jasności: profesorowie bynajmniej nie uważają, że lekarze POZ są winni obecnej sytuacji. Największym problemem są procedury lub ich brak. W zasadzie nie wiadomo, dlaczego niektóre przychodnie są zamknięte, a inne otwarte. W jednej placówce medyk może zostać pochwalony za to, że przyjął pacjenta, którego stan go zaniepokoił, w innej dostanie od przełożonego burę, że naraża cały personel.
– Spotykam się regularnie z dwoma kolegami. Każdy z nas pracuje w innej przychodni iw każdej sposób działania jest całkowicie inny – mówi nam jeden z „prostych lekarzy liniowych”, jak sam się określa. Dodaje, że współczuje pacjentom, bo w obecnym systemie gubią się nawet ci, którzy muszą w nim funkcjonować na co dzień. Nie brakuje absurdów. Lekarze są na przykład zachęcani do jak najczęstszego wykorzystywania teleporady, z czego nawet są rozliczani przez szefów. W efekcie rozwiązanie to jest stosowane nawet w przypadkach z onkologicznym tłem, czyli takich, w których najzwyczajniej w świecie trzeba zobaczyć pacjenta, a następnie najlepiej skierować go do specjalisty. Kilka dni temu prof. Teresa Jackowska, konsultant krajowa w dziedzinie pediatrii, podkreśliła, że otrzymuje informacje od konsultantów wojewódzkich i ordynatorów oddziałów dziecięcych, którzy skarżą się na nadużywanie formy teleporady przez poradnie i punkty nocnej i świątecznej pomocy lekarskiej. Zwróciła się do rodziców oraz lekarzy z ostrzeżeniem, że teleporady dotyczące dzieci, szczególnie gorączkujących, mogą być niebezpieczne.
To, jak bezduszne są procedury (lub jak bardzo zabrakło wyobraźni decydentom, gdy zaniechali ich kompleksowego opracowania) szczególnie dobrze widać w neurologii. Profesor Jarosław Sławek przyznaje, że zdarzały się sytuacje, gdy pacjent z udarem mózgu czekał na wynik testu na COVID-19 w strefie buforowej szpitala nawet kilka dni. Co przecież jest niedopuszczalne, bo istotą powinno być jak najlepsze zaopiekowanie się ciężko chorą osobą. Do tego wiele szpitali jednoimiennych ma w swych strukturach oddziały udarowe. Tyle że w znacznej mierze niewykorzystane, bo nie są do nich przyjmowani chorzy bez dodatniego wyniku testu. W efekcie bywa tak, że pacjent z udarem jest przywożony do szpitala, ale w placówce, do której trafił, nikt się nim nie może zaopiekować. Nie zezwala na to procedura. Trzeba więc jechać dalej, a czas ucieka.
– Sytuacja ostatnio się trochę poprawiła. Nadal jednak zdarzają się przypadki, gdy ludzie z udarem tracą cenne godziny, bo lekarze czekają na wynik testu – mówi prof. Sławek. I dodaje, że to efekt braku klarownych procedur dotyczących tego, jak należy postępować z chorymi z udarem mózgu i podejrzeniem COVID-19.
W zasadzie jest zgoda
Przedstawiciele Ministerstwa Zdrowia bynajmniej nie negują wniosków wyciąganych przez ekspertów. Kilka dni temu Waldemar Kraska, wiceminister zdrowia, spotkał się z członkami zespołu Continue Curatio. Jak informuje Fundacja My Pacjenci na swej stronie, Kraska potwierdził, że także otrzymuje sygnały od pacjentów dotyczące ich niekorzystnej sytuacji. I zapewnił, że resort wesprze kampanię skierowaną do pacjentów zachęcającą do korzystania z wizyt lekarskich wszędzie tam, gdzie to jest możliwe. Do pracy wziął się również nowy minister zdrowia Adam Niedzielski. Chce opracować możliwie jak najbardziej szczegółowe instrukcje dla pracowników systemu ochrony zdrowia. I wszędzie tam, gdzie tylko się da, zaproponować precyzyjne wytyczne, które zostaną niebawem przygotowane.
– Ostatnie miesiące były trochę zmarnowane. Wiele uwagi poświęcano walce z koronawirusem jako takiej, ale gdybyśmy mieli policzyć, ile nowych procedur ustanowiono, to efekt nie byłby imponujący – przyznaje jeden z posłów Prawa i Sprawiedliwości. Jego zdaniem lekarze mają prawo czuć się zagubieni i stworzenie czytelnych dla wszystkich wytycznych mogłoby szybko poprawić dostęp obywateli do medyków.
Eksperci mają jednak także wątpliwości co do sprawozdawczości. Jeden z nich mówi: – Gdy już minie najgorszy moment epidemii, warto byłoby wyciągnąć wnioski z obecnej sytuacji. A żeby wyciągać wnioski, trzeba umieć spojrzeć na sytuację chłodnym okiem, np. za pomocą statystyk. Kłopot w tym, że gdy poprosiliśmy Narodowy Fundusz Zdrowia o dane oraz komentarz na temat problemu ukrytych ofiar koronawirusa, skończyło się na zapewnieniach, że coś z NFZ otrzymamy. Nie dostaliśmy nic.
Może się więc okazać, że przez decydentów jeden z najistotniejszych problemów społecznych związanych z epidemią zostanie przemilczany, bo zabraknie danych i analiz. A ich stworzenie jest możliwe. I nie chodzi o udowodnienie, że ktoś zrobił coś niewłaściwie, tylko o uniknięcie błędów w przyszłości. Tym bardziej że przecież – jak zaznacza prof. Jacek Jassem – z powodu koronawirusa umarło dotychczas w Polsce trochę ponad 2 tys. osób. Z powodu nowotworów tyle samo umiera w ciągu tygodnia. Ile realnie umrze ze względu na zbyt późno postawioną diagnozę – nie wiadomo.
– Brak systemowych rozwiązań pokazuje dość absurdalne zestawienie zamknięcia gabinetów lekarzy rodzinnych i zgody na organizowanie przyjęć weselnych. Musimy, rzecz jasna, w odpowiedzialny sposób otworzyć przed chorymi system opieki zdrowotnej – mówi prof. Jarosław Sławek. Im szybciej, tym lepiej.
akurat ich biznesu nie nękali. I nie robili tego z czystej uprzejmości.
Wojna o seksrynek
Podkarpacki rynek usług seksualnych był mniej więcej uporządkowany, a bracia z Ukrainy mieli pozycję dominującą. Porządek mocno zakłócił nowy gracz, bo przy ul. Wyspiańskiego w Rzeszowie pojawił się klub nocny „Venus”, rok później w prestiżobiznesu niż organizatorem, a jego sława pięściarskiego czempiona rangi międzynarodowej miała ten biznes dodatkowo chronić. Plotka głosiła, że akcja ta niekoniecznie była inicjatywą CBŚ, a Żeni i Aleksa.
Kontratak „Cygana”
Już wtedy śledczy interesowali się aktywnością Daniela Ś., naczelnika Wydziału do Zwalczania Zorganimnie w czerpanie korzyści z nierządu (...)”.
Kostecki zaprzeczał, by był autorem tego wpisu, ale tekst poszedł w przestrzeń publiczną. Już wtedy bracia byli w sferze zainteresowań śledczych. Funkcjonariuszy zastanowiło także i to, dlaczego tak rozległy nielegalny biznes Aleksa i Żeni był przez lata nietykalny dla polskich organów ścigania.
Nad rozpracowaniem systemu krakowski oddział Prokuratury Krajowej pracował od 2012 roku, ale dopiero w lutym 2016 r., kiedy Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego zatrzymała szefa rzeszowskiego CBŚP Krzysztofa B. i naczelnika wydziału ekonomicznego tej instytucji – Daniela Ś., pro
Mózg operacji to Daniel Ś., wskazany osiem lat temu przez „Cygana” we wpisie na portalu społecznościowym. Być może nie jest dziełem przypadku, że śledczy właśnie w tym czasie zaczęli krążyć wokół braci R. oraz Daniela Ś., potem namierzyli także Krzysztofa B., zaś w końcu jeszcze czterech funkcyjnych agentów służb porządku publicznego.
W 2016 r. operację przejął Małopolski Wydział Zamiejscowy Departamentu do spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej w Krakowie i to jego prokuratorzy sformułowali akt oskarżenia, a większość czynności śledczych wzięła na siebie Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Akt oskarżenia na sądowej ławie posadzi Daniela Ś., Krzysztofa B., Ryszarda J. oraz Roberta P., którzy przez lata (od roku 1995) wspólnie pracowali w Wydziale do Walki z Przestępczością Zorganizowaną Komendy Wojewódzkiej Policji w Rzeszowie. Daniel Ś. i Krzysztof B. służyli też w CBŚ (później – CBŚP), Robert P. w 2010 r. trafił na stanowisko agenta Centralnego Biura Antykorupcyjnego, w lutym 2012 r. awansował na dyrektora delegatury CBA w Rzeszowie.
Ryszard J. w 2007 r. został policjantem Wydziału Biura Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji przy
KMP w Rzeszowie. Jako naczelnik jednego z wydziałów tej komórki miał się zajmować wykrywaniem przestępstw popełnianych przez policjantów! Stanowisko naczelnika piastował do października 2016 r.
Z kręgu rzeszowskiego CBŚ wywodzi się również dwójka pozostałych oskarżonych w sprawie. Damian W. przez wiele lat był naczelnikiem Wydziału do Zwalczania Zorganizowanej Przestępczości Narkotykowej rzeszowskiego oddziału CBŚ, a i Piotr J. przez wiele lat sprawował funkcję naczelnika Wydziału Zamiejscowego CBŚ w Przemyślu.
Zdaniem prokuratury system funkcjonował następująco: kontaktami z braćmi R. zajmował się Daniel Ś. za zgodą swojego szefa Krzysztofa B. Gdyby komukolwiek przyszło do głowy poskarżyć się na niestosowność tych kontaktów, nad jego bezpieczeństwem czuwał Robert P. z CBA, który przekazywał Danielowi Ś. wszelkie informacje, jakie CBA otrzymywała na temat jego przestępczej działalności. Z kolei Ryszard J. z wydziału wewnętrznego policji (policja w policji) blokował wszystkie czynności śledcze, jakie wydział mógł wszcząć wobec Daniela Ś. O czym tego ostatniego również informował.
Każdy z sześciu oskarżonych czerpał z tego układu korzyści. Jak precyzuje Prokuratura Krajowa, było to przyjmowanie
„usług seksualnych w postaci stosunków płciowych świadczonych przez osoby zatrudnione w agencjach towarzyskich prowadzonych przez Aleksieja R. i Jewgienija R., tańców erotycznych wykonywanych przez striptizerki zatrudnione w agencjach (...), alkoholu, posiłków, przekąsek, imprez towarzyskich z udziałem zatrudnionych w agencjach towarzyskich (...). W zamian za co cała szóstka, choć w różnym stopniu, grzeszyła zaniechaniem prowadzenia czynności służbowych i nadawania biegu posiadanym informacjom o kierowaniu przez Aleksieja R. i Jewgienija R. międzynarodową, zorganizowaną grupą przestępczą, mającą na celu popełnianie przestępstw m.in. przeciwko wolności seksualnej i obyczajności (czerpanie korzyści z cudzego nierządu)”. Za co oskarżonym grozi do 10 lat pozbawienia wolności.
Wyjątkowo łagodne wyroki
W aferze podkarpackiej zadziwiająco łagodnie potraktowani zostali przez sądy bracia Żenia i Aleks R., którzy za sutenerstwo, handel ludźmi i korumpowanie funkcjonariuszy zostali skazani w 2018 r. przez sąd w Tarnowie. Jeden na rok, drugi na półtora roku więzienia. Nie do końca jest jasne, kiedy i który prezydent przyznał im polskie obywatelstwo.
Przed rokiem opinia społeczna była wstrząsana doniesieniami, jakoby bracia dysponowali kompromitującymi nagraniami wideo ze swoich lokali również z udziałem wysoko postawionych osób w polskiej polityce i wśród duchowieństwa.
Obaj prowadzą obecnie biznes hotelarski na Podkarpaciu.
RAJCZYK Nie dla honorów. Znana każdemu Polakowi pieśń harcerska „Płonie ognisko i szumią knieje” ma ponad 100 lat. Po raz pierwszy wydrukowano ją w 1920 roku w magazynie harcerskim „Czuwaj”. Autorem wiersza był Jerzy Braun, którego życiorys jest odzwierciedleniem losu Polski w XX wieku. Gdy chciano go odznaczyć za bohaterstwo w wojnie z bolszewikami, odmówił przyjęcia krzyża; tłumaczył że walcząc, wypełniał swój obowiązek. Był miłośnikiem skautingu, pisarzem, żołnierzem, publicystą, poetą, krytykiem literackim. Jerzy Braun to także ostatni delegat rządu na kraj. Po drugiej wojnie światowej został uwięziony przez UB. W czasie okrutnych śledztw wybito mu zęby i oko. Pod koniec życia przebywał na emigracji. Zmarł w 1975 roku, spoczywa na Powązkach.