Lodowy rekordzista bez... rekordów Tomasz Zimoch rozmawia z Krzysztofem Polaczkiem, ratownikiem specjalizującym się w pływaniu pod lodem.
Rozmowa z KRZYSZTOFEM POLACZKIEM, ratownikiem wodnym specjalizującym się w pływaniu pod lodem
– W ubiegłym roku chciałem z panem porozmawiać na zamarzniętym Jeziorze Raduńskim. – Nie zamarzło, na kilka dni tylko się zeszkliło. – I dlatego coraz rzadziej może pan wchodzić do przerębli?
– Najniższa temperatura, przy której wszedłem do jeziora w Wałczu, wynosiła minus 32 stopnie. To była mocna zima, ale od kilku lat jest ciepło.
Pochodzę z Jastrowia, gdzie jest piękne, czyste jezioro. Kąpielisko miało nawet 8 metrów głębokości, do wody mogli wchodzić tylko ci, co potrafili już dobrze pływać. Nauczyłem się szybko, a potem rywalizowałem z chłopakami, który szybciej na bezdechu dotrze do dna. Miałem 14 lat, gdy podczas egzaminu na I stopień ratownika na bezdechu przepłynąłem 55 metrów. Uwielbiałem ten sposób pływania, w basenie pokonałem już 105 metrów na jednym oddechu. – A pod lodem kiedy zaczął pan pływać? – 17 lat temu, oglądając z żoną „Teleexpress”, usłyszałem takie zdanie: „Dwóch polskich płetwonurków dokonało niezwykłego wyczynu – bez butli tlenowej przepłynęli pod lodem 30 metrów”. Żona była pod wrażeniem, powiedziała do mnie – ale fajny numer! A ja na to – co widzisz w tym fajnego? Wyczyn to byłby, gdyby nie płynęli w płetwach, zabezpieczającym stroju, chroniącej przed zimnem piance, tylko w samych slipkach. Żona nie odpuściła – takiś mądry, dałbyś radę? Odpowiedziałem – jasne, oczywiście. Ona na to – to płyń! – Z wymiany słów wyszło zobowiązanie? – Zrodziło się z niemądrego przekomarzania się z żoną, dokładnie to nawet nie wiem, co sobie rzeczywiście myślała. Mam taki charakter, że jak coś powiem serio, to muszę postanowienie zrealizować. Po sezonie wakacyjnym nie kończyłem się kąpać, nazywałem to adaptacją do coraz chłodniejszej wody. Dzisiaj twierdzę, że organizm ludzki jest tak cudownie skonstruowany, że robi to sam. Według mnie każdy, nawet bez przygotowania, może zimą spokojnie do 5 minut przebywać w lodowatej wodzie. – Ale pan pływa pod lodem! – Przychodziłem zimą na zamarznięte jezioro, siekierą wyrąbywałem dziurę, wchodziłem do wody i pływałem pod lodem w dal, a potem kolega zaproponował, by zgłosić moje próby do rekordu Guinnessa. Wymagana jest odpowiednia grubość lodu – 32 centymetry. Przestrzegam, to nie jest łatwe wskoczyć do przerębla i pływać pod lodem. – To według mnie bardzo niebezpieczne. – Zajrzeć do wydrążonej w lodzie dziury można, wejść do wody również, ale zanurzyć głowę pod zimną wodę to już wymaga przygotowania i odpowiedniego nastawienia. Różne historie mogą się wydarzyć, można być oszołomionym i zdezorientowanym i popłynąć w zupełnie innym kierunku. Trzeba mieć odpowiednią asekurację, najlepiej zawodowego płetwonurka. Pod lodem jest ciemno, czuję się jak na Księżycu, wszędzie jest tak samo, dlatego można się łatwo pogubić. Fajnie, kiedy zaświeci słońce, bo wtedy pojawiają się w wodzie smugi. – Podjął pan próbę poprawienia rekordu świata? – Przygotowywałem się na 30 metrów, ale po zasięgnięciu szczegółowych informacji okazało się, że rekord wynosi już 57,5 metra. Postanowiłem go poprawić. Pomógł mi wspaniały kolega, płetwonurek Krzysztof Trawiński. Kiedy na jeziorze Płotki pod Piłą zobaczyłem wydrążone w lodzie dziury, to pomyślałem, że ktoś popełnił błąd, przesadził i źle wymierzył trasę. Złudzenie, bo na basenie pływamy pod wodą od ściany do ściany, a tutaj nie miałem takich punktów odniesienia. Nie ukrywam, trochę spietrałem, szybko się ogarnąłem, strachu było na wyrost. W czasie rekordowych prób ustawiony jest specjalny tor.
– Jak wygląda? – Dwa słupy – startowy i końcowy, a między nimi znajduje się napięta lina w jaskrawym kolorze, by była dobrze widoczna. Nie można na niej się podciągać, bo trzeba płynąć o własnych siłach. Lina wyznacza właściwy kierunek. Przepisy wymagają wyrąbania co 10 – 15 metrów przerębli awaryjnych. Można spanikować, stracić orientację, zemdleć, a wyjście z wody wygląda inaczej niż latem. 30 centymetrów lodu przypomina betonową płytę, głową nie da się przebić. – Potrzebne profesjonalne zabezpieczenie. – Przy każdym awaryjnym otworze był pod wodą nurek z dodatkowym ustnikiem. Miałem maskę na oczy, bo konieczna jest minimalna ich ochrona, można sobie zniszczyć gałki, stracić ostrość wzroku. Żadnego mazidła na ciało, regulamin tego zabrania. Kiedy płynie się pod lodem przykładowo 60 metrów, to mniej więcej do połowy jest cudownie... – ...a potem dopiero rozpoczyna się walka? – Wydaje się bowiem, że zaczyna brakować „smaru”, jest coraz ciężej, woda staje się jakby gęstym krupnikiem. – Poprawił pan rekord. Żona była dumna? – Ona – tak, ale z zatwierdzeniem rekordu pojawiły się problemy. Nie miałem pieniędzy, by pokryć angielskim sędziom koszty przyjazdu i pobytu w Polsce. Szkoda, bo rekord byłby zatwierdzony natychmiast. „Tańsza” wersja była długotrwała. Potrzebny był raport kilkuosobowej komisji, zaświadczenie lekarskie, moje oświadczenie, że jestem w pełni władz umysłowych. Należało dołączyć publikacje prasowe, a dodatkowo jeszcze pismo dwóch osób o nieposzlakowanej opinii zwanych mężami zaufania. Wysłałem ostatecznie te dokumenty, ale okazało się, że nie były jednak kompletne i nie uznano mi tego rekordu. – Poddał się pan? – To nie leży w moim charakterze. Ponownie, również na jeziorze Płotki, poprawiłem rekord, szybko przygotowałem dokumenty, tyle że we wniosku pomyłkowo napisano, że przepłynąłem 60 metrów pod... wodą, a nie pod lodem. Otrzymałem z Agencji Rekordów Guinnessa pismo, w którym były słowa: „Bardzo nam przykro, panie Polaczek, ale nie możemy uznać rekordu, bo pod wodą na bezdechu wynosi on prawie... 200 metrów”. No i dupa! Pozostała własna satysfakcja i trochę szumu medialnego. – 10 lat temu powalczył pan jednak ponownie. – W Dzień Zakochanych, 14 lutego 2010 roku, w Wałczu, gdzie obecnie mieszkam, na Jeziorze Raduńskim pokonałem już 70 metrów. Niezmiernie szczęśliwy wysłałem wymagane dokumenty, ale okazało się, że w międzyczasie Holender Wim Hof przepłynął pod lodem 75 metrów. Jego dokumenty dotarły szybciej i znowu otrzymałem list: „Przepraszamy, panie Polaczek, ale nie możemy uznać pana rekordu, bo on wynosi nie 70, a 75 metrów”. Trzy razy bawiłem się poprawianiem rekordu tylko dla własnej satysfakcji. – Myśli pan o kolejnej próbie? – Obecnie rekord należy do belgijskiego lekarza i wynosi 78 metrów. Chodzi mi po głowie 100 metrów. Marzę o trzech rekordach w ciągu jednego dnia – w dal, ale też dodatkowo twarzą do lodu, płynąc do tyłu, a ponadto na czas, siedząc w przeręblu zanurzony po szyję. Myślę, że wytrzymałbym 1,5 godziny. Mam świadków na to, że zanurzony po szyję siedziałem w przeręblu 47 minut. Pamiętam, temperatura powietrza wynosiła wtedy minus 16 stopni. Najpierw byłem czerwony, potem zacząłem sinieć, następnie stałem się szarawy, a na końcu biały. Jak wyszedłem z wody, to trochę pocierpiałem, bo krew, jak wraca w swoje właściwe miejsca, to niesie sporo bólu. Im dłużej przebywamy w przeręblu, tym bardziej zapoczątkowujemy proces cofania się krwi z najdalszych punktów od serca. Po 15 minutach nogi i ręce pieką, bolą, potem przestają, można nimi nadal ruszać, ale nie ma w nich już krwi. Centralizuje się w jamie brzusznej, płucach, sercu, trafia do mózgu, bez zrozumienia tego można sobie wyrządzić krzywdę. – Zimno leczy. – I to jak! Kiedyś myślano, że zwyrodnienia stawów powstają z powodu zimna, a dzisiaj nim leczy się tę dolegliwość. – Wielu mówi, że wariat z pana? – Ooo... najczęściej żona! Słyszę często, że brak mi klepek w głowie, że jestem porąbany. Ale ja lubię wyzwania, znam swoje możliwości, ponadto mam świadomość, że poza Bogiem czuwa nade mną świetna ekipa. Mam piątkę cudownych dzieci, ale niebezpieczeństwa czyhają wszędzie. Spróbuję pewnie poprawić rekord. Zacznę przygotowania, muszę zrzucić na wadze, będzie trochę kłopotu, bo jestem zawodowym kierowcą, jeżdżę tirem w Niemczech. Ale wie pan, jakie jest niesamowite szczęście, kiedy wychodzi się z przerębla po pływaniu pod lodem? Chciałoby się machnąć skrzydłami i oderwać od ziemi. Ogarnia człowieka cudowne uczucie. – Tylko kiedyś to były prawdziwe zimy. – Pamiętam, jak któregoś roku na walentynki chcieliśmy zrobić spory otwór w lodzie, by więcej osób mogło się zanurzyć. Tafla była tak gruba, że wody nie złapała prowadnica piły elektrycznej, która ma 40 centymetrów. Miarką zmierzyliśmy grubość lodu, miał prawie pół metra. W Wałczu jezioro nie zamarza, ale można by poprawić światowy rekord w Morskim Oku. Tam zawsze jest wymagana do poprawienia rekordu pływania grubość lodu.