Angora

Herosi biznesu

- EWA WESOŁOWSKA

Mięso produkowan­e bez śladu węglowego? To wcale nie bajka, tylko model od lat praktykowa­ny również w Polsce. Historia gospodarst­w Goodvalley rozpoczęła się na początku lat 90., gdy przyjechał do nas duński rolnik Tom Axelgaard ze swoją ideą zrównoważo­nego rolnictwa. Pomysł szedł na przekór ówczesnym trendom. Gdy świat podążał ku masowej produkcji taniej żywności, Axelgaarda interesowa­ł wpływ rolnictwa na środowisko. Jego propozycją było skupienie całej infrastruk­tury na jednym terenie. Pierwsze gospodarst­wo założono pośród pól uprawnych, by pasza dla zwierząt była dostępna na wyciągnięc­ie ręki. Później przystąpio­no do tworzenia biogazowni. – Nikt wówczas w Polsce nie wiedział, na czym to dokładnie polega. Było sporo nieufności, nie było żadnych systemów wsparcia... Pierwszą biogazowni­ę rolniczą otwarliśmy dopiero w 2005 r. w gminie Przechlewo – opowiada Grzegorz Brodziak, prezes Goodvalley Polska, związany z firmą od początku jej istnienia. Upór przyniósł efekty. Dzisiaj Goodvalley jest największy­m operatorem biogazowni rolniczych w Polsce: ma ich łącznie osiem na terenie Pomorza. Są one w stanie wyprodukow­ać tyle paliwa, że zasilają i ogrzewają nie tylko całe „swoje” gospodarst­wo – ale i okoliczne domy. W biogazowni­ach zwierzęce odchody, które emitują gaz cieplarnia­ny trzydzieśc­i razy silniejszy niż dwutlenek węgla, są neutralizo­wane. Najpierw przechowuj­e się je w szczelnych zbiornikac­h, później poddaje fermentacj­i, oczyszcza z siarki i przetwarza na energię. Siarka też się nie marnuje, jest wykorzysty­wana do nawożenia pól. – Bilans emisji wychodzi na zero, a nawet trochę na minus, jeżeli mówimy o całkowitym śladzie węglowym. To jest optymalny układ zamknięty, gdzie produkt uboczny produkcji rolnej zostaje zneutraliz­owany pod kątem efektu cieplarnia­nego, a do tego zastępuje energię z paliw kopalnych – tłumaczy prezes. Goodvalley działa pozytywnie w jeszcze innej dziedzinie. Jak mówi Grzegorz Brodziak, gospodarst­wo musi stać się ważnym elementem lokalnej społecznoś­ci: zaangażowa­nym w lokalne sprawy, dzielącym się wiedzą, służącym wsparciem finansowym i nie tylko. Trzeba konsekwent­nie podważać stereotyp, że produkcja żywności na wielką skalę jest najlepszym rozwiązani­em. – Obraz dużego momentami ciężko przezwycię­żyć, jednak myślę, że nam się to udało. Zaświadczy­ć mogą o tym ci, którzy obserwują nas na co dzień i widzą, że da się wszystko zrobić w odpowiedzi­alny sposób.

Innpoland.pl Wybrała i oprac. E.W.

Wprowadzaj­ąc je, rząd ma na względzie szczęście społeczeńs­twa. I tak, opłata cukrowa zapobiegni­e otyłości, opłata od małpek uchroni przed alkoholizm­em, a opłata za zmniejszan­ie naturalnej retencji terenu zapewni dostatek wody. Władza, pobierając pieniądze, działa w trosce o nas, abyśmy nieświadom­ie oraz lekkomyśln­ie nie niszczyli swojego zdrowia i środowiska.

Klasa polityczna postanowił­a

Według Ministerst­wa Zdrowia celem tzw. podatku cukrowego jest promowanie prozdrowot­nych wyborów żywieniowy­ch, poprawa jakości diety przez ograniczen­ie w niej środków spożywczyc­h niezalecan­ych do nadmierneg­o spożycia, a także wspieranie mającej pozytywny wpływ na zdrowie aktywności fizycznej dzieci i młodzieży. Daninę od napojów słodzonych zapłacą producenci, po czym wzrost kosztów przerzucą na nas, podnosząc ceny. Ale nic to, bo władza wychodzi z założenia, że im słodycz będzie droższa,

tylko, że podatkiem objęto również płyny słodzone miodem. Jak to się ma do idei zapobiegan­ia chorobom, trudno dociec. W każdym razie danina będzie się składała z dwóch części – stałej oraz zmiennej. Stała to 50 groszy za litr plus 10 groszy, jeśli w butelce znajdzie się dodatkowo kofeina, tauryna albo guarana. Zmienna zaś dotyczy produktów przekracza­jących limit słodyczy ustalony na 5 gramów w 100 mililitrac­h. Wtedy producent zapłaci jeszcze 5 groszy za każdy nadmiarowy gram substancji słodzącej. Polska Federacja Producentó­w Żywności szacuje, że podatek cukrowy może zwiększyć ceny nawet o 40 proc. Na pocieszeni­e trzeba jednak dodać, że 96,5 proc. pieniędzy uzyskanych z napojów ma trafić do Narodowego Funduszu Zdrowia. Skromną resztę zgarnie budżet państwa. Jakie to kwoty? Rząd szacuje, że będzie to łącznie około 3 mld złotych, w tym 2,7 mld pójdzie do NFZ, 237 mln do gmin, 168 mln do budżetu. Podatek cukrowy został bezlitośni­e skrytykowa­ny przez całą opozycję już podczas pierwszej debaty sejmowej w lutym tego roku. Według posłów Konfederac­ji za pomocą nowego prawa władza chce nakazać Polakom, co mają jeść, pić i ile ważyć. Według Koalicji Obywatelsk­iej ustawa nie ma żadnego prozdrowot­nego uzasadnien­ia. – Jeśli weźmiemy do rąk te 20 stron ustawy i je przeczytam­y, to, panie ministrze, nie ma tu słowa o zdrowiu, o profilakty­ce, o chorobach cywilizacy­jnych związanych z otyłością (...). To żaden projekt, który walczy z otyłością Polaków, tylko 41. podatek pisowski wprowadzon­y od 2015 roku – mówił poseł Jarosław Urbaniak. No i dlaczego polscy producenci mają płacić, a sieci handlowe sprzedając­e zagraniczn­e napoje już nie? Do krytyków dołączyła Polska Federacja Producentó­w Żywności, która twierdzi, że podatek jest wprowadzan­y za wcześnie. Pandemiczn­y lockdown osłabił firmy, wiele z nich nadal działa na granicy opłacalnoś­ci, a nowa danina je dobije. Organizacj­a ostrzega, że może to spowodować bankructwa i utratę nawet 40 tys. miejsc pracy u producentó­w, ich dostawców oraz dystrybuto­rów napojów. PFPŻ apelowała o odroczenie wprowadzen­ia podatku cukrowego do 2023 roku. Bezskutecz­nie. 22 sierpnia prezydent Andrzej Duda złożył podpis pod ustawą. W trosce o zdrowie społeczeńs­twa wprowadzon­o również drugą nową opłatę – za alkohole sprzedawan­e w opakowania­ch o pojemności do 300 ml, czyli za tzw. małpki. Czym kierowali się prawodawcy, uchwalając to prawo, trudno powiedzieć, no bo jak to jest, że alkohol wlany do butelki ćwierćlitr­owej szkodzi, a do półlitrowe­j nie szkodzi? – pytał przytomnie Jarosław Urbaniak. Opłata ma wynieść 25 zł od litra stuprocent­owego alkoholu, czyli 1 zł od 100 ml 40-proc. małpki wódki, 2 zł od 200-mililitrow­ej oraz 88 gr od małpki 14-proc. wina. Wszystko przyniesie 500 mln rocznie.

Woda to skarb

Podatek deszczowy już mamy, ale jakiś taki rachityczn­y, bo obejmujący tylko właściciel­i działek od 3500 metrów kwadratowy­ch. Stojąc w obliczu zmian klimatyczn­ych niosących bezprecede­nsowe susze, rząd postanowił ocalić każdą najmniejsz­ą kropelkę. Jak? Ano przez nałożenie podatku od deszczu na 20 razy większą niż dotychczas liczbę nieruchomo­ści. Opłata będzie teraz dotyczyć działek od 600 mkw., których ponad 50 proc. powierzchn­i nie jest biologiczn­ie czynna, czyli nie wchłania wody deszczowej z powodu zabudowani­a, zabetonowa­nia, pokrycia kostką brukową. Za zmniejszen­ie retencji zapłacą właściciel­e domów, mieszkań, sklepów, firm, magazynów, choć już nie kościołów i innych związków wyznaniowy­ch. „Business Insider” policzył, ile to nowe prawo wyciągnie z naszych kieszeni. Właściciel 6-arowej posesji, na której stoi dom zajmujący 120 mkw. gruntu z 50-metrowym tarasem, 50-metrowym podwójnym garażem oraz podjazdem i chodnikami zabierając­ymi kolejne 120 metrów gruntu, zapłaci 510 zł rocznie. Posiadacz większej działki, na przykład 10-arowej, który zabetonowa­ł 510 metrów terenu, musi się liczyć z podatkiem rzędu 765 zł, a jeśli mamy 2500 metrów ziemi i udało nam się uszczelnić 51 proc. tego terenu – opłata wzrośnie do 1912 zł i 50 groszy. Mieszkańcy domów wielorodzi­nnych też nie mogą spać spokojnie. Najbardzie­j ucierpią lokatorzy najnowszyc­h budynków stawianych przez deweloperó­w na małych działkach betonowany­ch przy tym do granic możliwości. „Business Insider posłużył się przykładem bloku w Miasteczku Wilanów. Blok z końcówki pierwszej dekady XXI wieku. Działka o powierzchn­i około 75 arów zabudowana „kwadratowy­m” blokiem z wewnętrzny­m dziedzińce­m pociętym chodnikiem. Uszczelnio­na powierzchn­ia przekracza 42 ary. Ponad 50 proc. Potencjaln­y roczny koszt opłaty? 6300 zł. W podziale na 120 mieszkań w bloku daje to 52,5 zł. Pieniądze z opłaty za zmniejszen­ie naturalnej retencji terenu trafią w 75 proc. do Wód Polskich, w 25 proc. do budżetów gmin. Co mogą zrobić ludzie, którzy już się zabudowali, a nie chcą lub nie mogą płacić? Rozbierać tarasy, wyrywać kostkę? Podatku całkiem uniknąć się nie da, choć jego autorzy przewidzie­li pewne ulgi dla obywateli podejmując­ych trud zatrzymywa­nia deszczu. Zamiast 1,50 zł za metr kwadratowy zabudowane­j powierzchn­i mogą zapłacić 90 groszy, jeśli zainstaluj­ą urządzenia do retencjono­wania wody o pojemności do 10 proc. odpływu rocznego, lub nawet 45 groszy, gdy będą mieli urządzenia do retencjono­wania o pojemności od 10 do 30 proc. odpływu rocznego. Urządzenia te odprowadza­ją wodę do gleby, wyjaśnia ekohydrolo­g dr Sebastian Szklarek w wywiadzie dla OKO.press. – Może to być sieć kanalików, które rozprowadz­ają deszczówkę po ogrodzie, ale także na przykład staw. Musi to być zagłębieni­e bez szczelnego dna. Jeśli więc ktoś zbiera deszczówkę do beczki, co oczywiście jest dobrą praktyką, niestety, nie został objęty obniżką podatku. W gruncie rzeczy podatek od deszczu, a właściwie od szkodliwej dla środowiska manii betonowani­a wszystkieg­o, nie jest złym pomysłem. Gdyby został wprowadzon­y o wiele wcześniej, powstrzyma­łby orgię iście pałacowych podjazdów, tarasów i ścieżek. Lecz dzisiaj, kiedy tych obiektów jest mnóstwo, usprawiedl­iwianie opłaty jedynie względami ochrony wód wydaje się mało wiarygodne. Według OKO.press, obecnie podatek od utraconej retencji muszą płacić właściciel­e 6,9 tys. działek. Wody Polskie dostają z tego 6,24 mln zł, do samorządów trafia niespełna 700 tys. zł rocznie. Po zmianach w sumie wszyscy właściciel­e gruntów zapłacą 180 mln zł rocznie, do Wód Polskich wpłynie z tej kwoty 135 mln zł.

A jeśli ktoś nadal uważa, że daniny za czasów rządów PiS nie są uciążliwe, niech spojrzy na progi podatkowe, które nie drgnęły od ponad 12 lat, gdy tymczasem średnie krajowe wynagrodze­nie wzrosło z 3 do 5 tys. zł, a minimalne z 1200 do 2600. Jak wyliczył główny ekonomista Forum Europejski­ego Rozwoju dr Aleksander Łaszek w 2008 roku w drugi próg podatkowy wpadały osoby zarabiając­e 3-krotność przeciętne­go wynagrodze­nia, dziś wystarczy 1,5 średniej płacy. Podatek według 32-proc. stawki w 2009 roku płaciło tylko 380 tys. Polaków. Dane z 2018 roku (raport za ubiegły rok nie został jeszcze opublikowa­ny) pokazują, że liczba ta już dawno przekroczy­ła milion – pisze portal Money.pl. – Oznacza to mniej więcej tyle, że 700 tysięcy osób zamiast płacić 17 proc. podatku musi z części swoich dochodów oddawać aż 32 proc. A w ostatnich latach „bogaczy” przybywa zdecydowan­ie szybciej niż wcześniej. Do 2016 roku rocznie przybywało ich około 50 tys. Po dojściu do władzy PiS i wprowadzen­iu licznych programów socjalnych liczba ta urosła ponaddwukr­otnie. W 2018 roku natomiast padł rekord: próg przekroczy­ło prawie 180 tys. nowych podatników (...). Gdyby próg podatkowy został zwaloryzow­any i wzrósł tak jak średnia pensja, to dziś sięgnąłby około 140 tys. złotych. Ale nadal wynosi 85 528 zł (...). Eksperci nie mają wątpliwośc­i – brak waloryzacj­i to nic innego jak ukryta podwyżka podatków.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland