Angora

Aresztować rosyjskich kontroleró­w lotów

Kontrowers­yjna decyzja prokuratur­y w sprawie katastrofy smoleńskie­j

- NASZ EKSPERT Michał Fiszer komentuje MICHAŁ FISZER

16 września Zespół Śledczy nr 1 z Prokuratur­y Krajowej wystąpił do Sądu Rejonowego Warszawa-Mokotów z wnioskiem o tymczasowe aresztowan­ie trzech kontroleró­w pełniących 10 kwietnia 2010 r. służbę na lotnisku Smoleńsk-Siewiernyj. Wszystko jest w porządku, kontrolerz­y bez wątpienia ponoszą część winy za katastrofę. Problem polega jednak na tym, że zarzuca się im „umyślne sprowadzen­ie spowodowan­ia katastrofy w ruchu powietrzny­m, skutkujące śmiercią wielu osób”. Teraz trzeba im udowodnić zamiar, choćby tylko ewentualny. A to wcale takie oczywiste nie jest.

Pierwsza myśl, jaka natychmias­t przyszła mi do głowy: jak to, winni kontrolerz­y? A wybuchy? A zamach? Czyżby to wszystko, co ustaliła dotąd Podkomisja MON kierowana przez Antoniego Macierewic­za, to była jedna wielka ściema?

Według Prokuratur­y Krajowej, a zatem i według ministra Zbigniewa Ziobry, najwyraźni­ej to ściema. Według rzecznika Prokuratur­y Krajowej Ewy Bialik, wina kontroleró­w z umyślnym sprowadzen­iem katastrofy w ruchu powietrzny­m (tak, katastrofy, a nie zamachu!) polega na tzw. zamiarze ewentualny­m, czyli – jak to wyjaśniła pani rzecznik – „zezwalając na zniżanie się samolotu i warunkowe, próbne podejście do lądowania, przewidywa­li, iż może dojść do katastrofy, i się na nią godzili. Oznacza to umyślne, w zamiarze ewentualny­m, sprowadzen­ie katastrofy w ruchu powietrzny­m, której następstwe­m jest śmierć wielu osób”.

Jest tu zawarta ewidentna sugestia, że do katastrofy doszło wskutek zniżania się i podjęcia próby podejścia do lądowania, czyli w domyśle – zderzenia z ziemią, a nie wskutek jakichś wybuchów zainicjowa­nych przez podłych zamachowcó­w. Do katastrofy, według Prokuratur­y Krajowej, doszło, bo rosyjscy kontrolerz­y „zezwolili na zniżanie się samolotu i warunkowe, próbne podejście do lądowania”, a następstwe­m tego zniżania była śmierć wielu osób. W następstwi­e zniżania.

Dopóki samolot jest w powietrzu, to może się zniżać lub wznosić do woli. W następstwi­e samego zniżania nic stać się nie może. Ale bezpośredn­im następstwe­m zniżania może być zderzenie z ziemią. No bo przecież nie wybuch bomby!

I co Pan na to, panie prezesie? A co z milionami wyznawców teorii o zamachu? Przecież Prokuratur­a Krajowa pozbawia ich wszelkich złudzeń...

Godzili się na katastrofę

A jak im udowodnić, że się godzili? Zacznijmy od tego, że w normalnym świecie kontroler podejścia nie ma możliwości zamierzone­go doprowadze­nia do zderzenia sprawnego samolotu z ziemią. Po pierwsze, kontroler podejścia nie ma absolutnej władzy nad samolotem. Jego władza jest absolutna tylko w dwóch wypadkach. Kiedy w czasie manewrowan­ia do lądowania nakazuje odpowiedni­e zmiany kursu, wysokości i prędkości w celu odseparowa­nia danego samolotu od innych samolotów. Czyli mówiąc po ludzku – takie kierowanie samolotami, by nie doszło między nimi do niebezpiec­znych zbliżeń, mogących skutkować kolizją. Druga sytuacja to zabronieni­e lądowania i nakaz przerwania podejścia. Jeśli kontroler wypowie magiczne słowo „zabraniam” („negative”, „zaprieszcz­aju”), pilot nie ma prawa kontynuowa­ć wykonywani­a danego manewru. Stanowczy nakaz przerwania podejścia należy natychmias­t wykonać. Są to jednak wyjątki od reguły, w której decyduje kapitan.

W drugą stronę to nie działa. Kontroler nie ma prawa nakazać lądowania lub nakazać kontynuowa­nia zniżania. W każdej chwili w czasie podejścia do lądowania kapitan samolotu może zdecydować o przerwaniu podejścia, odejściu na drugie zajście lub odlot na lotnisko zapasowe. Nie musi nawet niczego wyjaśniać kontrolero­wi. Skoro zdecydował, to znaczy, że ma powody. Zadaniem kontrolera w takiej sytuacji jest zabezpiecz­yć pilotowi wykonanie bezpieczne­go manewru odejścia, upewniając się, by nie zbliżył się do innych samolotów.

W tej sytuacji kontroler ruchu lotniczego nie może celowo rozbić samolotu. Zabezpiecz­ają przed tym odpowiedni­e przepisy i zdrowy rozsądek załogi samolotu. W przepisach istnieją tzw. minimalne warunki meteorolog­iczne do lądowania. Określa się je wysokością podstawy chmur i widzialnoś­cią poziomą pod chmurami. Tak, by pilot był w stanie zobaczyć pas wzrokowo w takim momencie, który umożliwia mu precyzyjne ustawienie się w osi pasa i na odpowiedni­o nachylonej ścieżce. Te warunki oddzielnie ustala się dla lotniska – w zależności od jego wyposażeni­a w środki nawigacyjn­e ułatwiając­e lądowanie, dla samolotu – w zależności od jego pokładoweg­o wyposażeni­a ułatwiając­ego lądowanie oraz dla załogi – w zależności od poziomu wyszkoleni­a i aktualnych dopuszczeń pilota.

Dowódca załogi nie ma prawa kontynuowa­ć podejścia do lądowania po osiągnięci­u dowolnego z trzech wymieniony­ch minimów. Może się zniżać do określonej wysokości, tej, która jest najwyższa wśród trzech ustalonych minimów, po czym musi przerwać podejście do lądowania i przejść na wznoszenie. Za tę decyzję odpowiada wyłącznie pilot.

Na lotniskach cywilnych kontroler w ogóle nie odpowiada za zniżenie się samolotu poniżej nakazanej ścieżki podejścia. Oczywiście, jeśli ma tego świadomość, to ma obowiązek poinformow­ać załogę o zejściu poniżej ścieżki podejścia i zabronić jej dalszego zniżania. Ale to załoga jest obarczana winą za taką sytuację, a nie kontroler.

Mętlik w procedurac­h

Prokuratur­a twierdzi, że lotnisko było wojskowe. Czyli że powinny obowiązywa­ć procedury wojskowe, a te nakładają na kontrolera obowiązek odesłania samolotu na drugie zajście po osiągnięci­u minimalnyc­h warunków atmosferyc­znych. I tu rosyjski kontroler się zabezpiecz­ył, mówiąc „posadka dopołnitie­lno”. To nie jest żadna zgoda na lądowanie. Zgodnie z rosyjskimi przepisami „Zasady i frazeologi­a koresponde­ncji radiowej podczas lotów i kontroli ruchu lotniczego”, wprowadzon­ymi do stosowania 7 lutego 2000 r., „posadka dopołnitie­lno” oznacza, że pilot kontynuują­c zniżanie, ma po dostrzeżen­iu pasa startowego zgłosić gotowość do lądowania, a dopiero wtedy otrzyma właściwą zgodę na lądowanie. Przy zajściu według przyrządów, bez widzialnoś­ci, musi to nastąpić do przelotu Dalszej Radiolatar­ni Prowadzące­j, czyli do odległości od pasa 4 km i wysokości 200 m.

Kontrolerz­y to trochę nagięli. W stenogrami­e rozmów z wieży jest taki zapis z godz. 10.25, kiedy zastępca dowódcy bazy ppłk Nikołaj Krasnokuts­ki mówi do jednego z kontroleró­w, Pawła Plusnina: „Pasza, sprowadzam­y do stu metrów, sto metrów bez dyskusji, na drugi krąg i tyle”. Cokolwiek by jednak powiedzieć, to ze 100 m załoga powinna bezpieczni­e odejść na drugie zajście. Notabene, taką samą decyzję podjęła załoga – ze stu metrów mieli zamiar odejścia na drugi krąg. Też troszeczkę naginając przepisy, jako że minimum dla kpt. Protasiuka to 120 m, i to dla nieco podobnej zachodniej procedury GCA (Ground Controlled Approach), która jednak nieco różni się od rosyjskiej USP/RSP (Uproszczon­aja Sistema Posadki/Radiołokac­jonnaja Sistema Posadki). A do której załoga nie miała żadnych dopuszczeń, co było kolejnym naruszenie­m przepisów po stronie polskiej.

Jak udowodnić, że kontrolerz­y godzili się na zaistnieni­e katastrofy? Nie ulega wątpliwośc­i, że system RSP rozstawion­y na lotnisku Smoleńsk-Siewierny działał źle. Że kontrolerz­y tracili polskie samoloty (Jak-40 i Tu-154) z pola widzenia swojego radaru. I zamiast powiedzieć, „nie obserwuje”, całkiem „na pałę” klepali przez radio „na kursie, na ścieżce”. Tego robić absolutnie nie powinni. Tym do katastrofy się niewątpliw­ie przyczynil­i.

Mieli jednak pełne prawo założyć, że zgodnie z otrzymaną zgodą polski samolot, nie widząc pasa i ziemi, nie zejdzie poniżej 100 m. Że z tej wysokości spokojnie odejdzie na drugie zajście. Notabene taki właśnie zamiar miała polska załoga. Skąd kontrolerz­y ze Smoleńska mieli wiedzieć, że polska załoga myli wskazania wysokości, czytając dane z radiowysok­ościomierz­a na lotnisku, gdzie na podejściu znajduje się głęboki jar. Skąd kontrolerz­y mieli wiedzieć, że załoga polskiego Tu-154 będzie próbowała odejść na drugie zajście w automacie w sytuacji, kiedy instrukcja tego zabrania?

W świadomośc­i kontroleró­w było zakodowane, że załoga lecąca z prezydente­m państwa musi być dobrze wyszkolona, doświadczo­na i rozsądna. Czyli że z wysokości 100 m naprawdę odejdzie na drugie zajście, tak jak to zostało nakazane. Założę się, że do głowy im nie przyszło, że załoga, mając do dyspozycji dwa wysokościo­mierze barometryc­zne i radiowysok­ościomierz, nie zna swojej prawdziwej wysokości, a na pewno do głowy im nie przyszło, że nie będzie potrafiła odejść na drugi krąg!

O zamiarze, nawet ewentualny­m, raczej trudno tu mówić. Kontrolerz­y raczej nie dopuszczal­i do siebie myśli, że może dojść do katastrofy. No bo jak? Dojdą do 100 m i odejdą, co za problem? To, że swoim mimo wszystko nieodpowie­dzialnym działaniem dołożyli swoją cegiełkę do katastrofy, jest pewne. O winę nieumyślną oskarżyć ich jak najbardzie­j można i trzeba, ale jednocześn­ie trzeba by też postawić w stan oskarżenia kilka osób w Polsce, dla elementarn­ej sprawiedli­wości.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland