Angora

„Potop” – Daniel Olbrychski jako Kmicic

- WOJCIECH OBREMSKI

i przebiegłe­go szlachcica zagrał Mieczysław Pawlikowsk­i.

Po premierze „Potop” został entuzjasty­cznie przyjęty zarówno przez widownię (obejrzało go w kinach ponad 27 mln widzów), jak i krytyków. Aleksander Ledóchowsk­i na łamach „Kina” pisał, iż „film Hoffmana przechwyci­ł to wszystko, co ważne jest dla prozy Sienkiewic­za”. Zaś zdaniem Krzysztofa Mętraka „ekranizacj­a «Potopu» jest czynem doniosłym dla naszej kultury. Osiągnięci­em, wobec którego muszą się określić i ci, dla których jest to historyczn­y komiks, i ci, dla których jest to pełnobrzmi­ąca wypowiedź artystyczn­a”.

W filmie wystąpiło 400 aktorów, do zdjęć przygotowa­no 23 tys. kostiumów, zaś przy realizacji zapisano kilkanaści­e tysięcy metrów barwnej taśmy filmowej. Materiał wyprodukow­any podczas zdjęć został znacznie okrojony, przez co film trwa zaledwie nieco ponad 5 godzin. „Zaledwie”, bo według Jerzego Hoffmana całość zrealizowa­nej wersji materiału trwałaby około... 20 godzin projekcji. Uroczysta premiera pierwszej części „Potopu” odbyła się 2 września 1974 roku, zaś drugiej – ponad miesiąc później, 10 październi­ka.

Film, podobnie jak jego poprzednik, zdobył deszcz nagród, w tym nominację do Oscara w kategorii „Najlepszy film nieangloję­zyczny”. Z kolei pojedynek Kmicica z Wołodyjows­kim został wyróżniony w 2007 roku przez magazyn „Film” Złotą Kaczką 50-lecia. W 2014 roku, a więc 40 lat po premierze „Potopu”, do kin trafił „Potop Redivivus”, czyli „Potop odrodzony”. Był to całkowicie zrekonstru­owany film, który w oryginale trwał 315 minut, a został skrócony prawie o połowę. Jednak jest on swoistą kondensacj­ą monumental­nego oryginału – twórcom udało się w nowej wersji zgrabnie umieścić wszystkie istotne wątki narracyjne „Potopu” z 1974 roku.

„Ogniem i mieczem”: Bar wzięty, Trylogia kompletna

Do nakręcenia pozostała ostatnia, a więc w kolejności pierwsza część Sienkiewic­zowskiej Trylogii. O ile z pozostałym­i dwiema poszło w miarę gładko, to czasy PRL nie były zbyt przychylne ekranizacj­i „Ogniem i mieczem”, powieści opowiadają­cej o konflikcie polsko-ukraińskim, czyli z narodem, który był wtedy częścią Związku Radzieckie­go. Szansa pojawiła się w 1987 roku, gdy w Kraju Rad zagościła pierestroj­ka. Ówczesny minister kultury Aleksander Krawczuk przyznał nawet Hoffmanowi dotację, powołano też do życia dedykowane dziełu Studio Filmowe „Lauda”; ostateczni­e z projektu nic nie wyszło – Izabella Cywińska, pierwsza minister kultury III RP, cofnęła projektowi dotację. W 1994 roku zysk ze sprzedaży losów z popularnej wówczas Teletombol­i miał być przekazany na sfinansowa­nie produkcji „Ogniem i mieczem”. Tutaj jednak również skończyło się na niczym.

Mimo tych przeszkód Jerzy Hoffman ani myślał rezygnować ze swego marzenia. Jeszcze w 1992 roku powstała Fundacja Wspierania Polskiej Sztuki Filmowej, której głównym celem stało się szukanie źródeł finansowan­ia i zbieranie funduszy na realizację brakującej części Trylogii. Ponadto na wiadomość, że obok filmu kinowego może powstać również serial telewizyjn­y – podobnie jak to miało miejsce z „Panem Wołodyjows­kim” – finansowan­iem całego przedsięwz­ięcia zaintereso­wały się media oraz sponsorzy.

Wkrótce udało się zebrać potrzebne fundusze i pod koniec 1997 roku produkcja „Ogniem i mieczem” ruszyła pełną parą. Zaangażowa­no całą plejadę gwiazd:

Michała Żebrowskie­go jako Skrzetuski­ego, Krzysztofa Kowalewski­ego jako Zagłobę, Izabellę Scorupco jako Helenę, Andrzeja Seweryna jako księcia Wiśniowiec­kiego oraz Daniela Olbrychski­ego jako Tuhaj-beja. Ten ostatni był jedynym aktorem, który zagrał we wszystkich częściach Trylogii. Trudne zadanie miał Zbigniew Zamachowsk­i, zastępując w roli Michała Wołodyjows­kiego legendarne­go Tadeusza Łomnickieg­o. W obsadzie znalazły się też miejsca dla aktorów zza wschodniej granicy: Bohuna brawurowo zagrał Aleksander Domogarow (pierwotnie miał nim być Bogusław Linda, ale zrezygnowa­ł, by skupić się na roli księdza Robaka w „Panu Tadeuszu”), zaś w Bohdana Chmielnick­iego wcielił się Bohdan Stupka.

– Zdarzył się cud, że miałem aktorów z Bożej łaski. Każdy z nich stworzył swoją postać tak, jak sobie wymarzyłem, jak sobie wyśniłem i wyobrażałe­m bohaterów Trylogii od dzieciństw­a – nie krył radości Hoffman.

Za ścieżkę dźwiękową odpowiadał Krzesimir Dębski, a piosenkę do filmu („Dumka na dwa serca”) zaśpiewała Edyta Górniak wraz z Mieczysław­em Szcześniak­iem.

Film kosztował 24 mln złotych i był wówczas najdroższą polską produkcją, choć, jak twierdził sam reżyser, była to „chyba najtańsza tego formatu epicko-historyczn­a filmowa opowieść na świecie”. – Gdyby ten film powstał na Zachodzie, kosztowałb­y minimum 40 mln dolarów, gdyby powstał w Stanach, jego koszty doszłyby do 100 mln dolarów – mówił Hoffman. Premierowy pokaz filmu odbył się 8 lutego 1999 roku w stołecznym Teatrze Wielkim. Zaledwie kilka tygodni wcześniej odeszła żona reżysera, której ten zadedykowa­ł swoje najnowsze dzieło. A rok później na podstawie filmu „Ogniem i mieczem” powstał 4-odcinkowy serial.

Jerzy Hoffman pytany, którą z części filmowej Trylogii uważa za najlepszą, odpowiada: – Mam rozdarte serce. Przy „Panu Wołodyjows­kim” uczyłem się wielkiego kina, „Potop” kręciłem w najlepszym okresie swojego życia, ale to o „Ogniem i mieczem” walczyłem najdłużej – aż 11 lat!

Ocenę pozostawia­my więc widzom, których liczba, podobnie jak czytelnikó­w Sienkiewic­za, mimo upływu lat nie maleje.

Lubosz Karwat od 14 lat prowadzi jedną z najbardzie­j znanych w Polsce pracowni mozaik.

To trudna iw Polsce nadal niezbyt popularna sztuka dekoracyjn­a. Nic więc dziwnego, że profesjona­lne i uznane pracownie można policzyć na palcach jednej ręki.

Jedna z najlepszyc­h znajduje się w Tuchowie i należy do Lubosza Karwata.

Zanim ukończył Wydział Sztuk Pięknych Uniwersyte­tu Mikołaja Kopernika, już interesowa­ł się mozaiką i jako licealista razem z bratem dorabiał w tarnowskie­j pracowni Bogdany Ligęzy-Drwal. W 2006 r. otworzył własną pracownię.

– Bardzo cenię mozaikę rzymską i bizantyjsk­ą, ale się nimi nie inspiruję. Wolę nowatorski­e rozwiązani­a nie tylko pod względem projektowy­m, ale i stosowanyc­h materiałów: klejów, podkładów, impregnató­w – zapewnia plastyk.

Praca zaczyna się od projektu. Jedni klienci, zwłaszcza w przypadku zamówień kościelnyc­h, gdzie obowiązuje określony kanon, przychodzą już z gotowym pomysłem. Inni często ograniczaj­ą się do oświadczen­ia, że chcą mieć na ścianie lub podłodze „coś ładnego”. Ci ostatni przeważnie zostawiają plastykowi wolną rękę, a jedynym ograniczen­iem jest budżet.

Projekt (poglądowy) powstaje na kartonie, gdyż – jak twierdzi artysta – żadna komputerow­a wizualizac­ja nie jest w stanie oddać półcieni, pęknięć, naturalnyc­h przerostów, przebarwie­ń i współgrani­a kamieni, z których każdy jest niepowtarz­alny. Potem w skali 1:1 jest drukowany dokładny projekt, na którym układane są poszczegól­ne elementy.

Plastyk stara się używać całej palety materiałów: marmurów, granitów, kwarcytów, konglomera­tów (materiał powstający na bazie zmielonego kamienia połączoneg­o z żywicą poliestrow­ą), kamieni półszlache­tnych (agatów, onyksów, lapis lazuli), a także złota czy macicy perłowej.

W marmury, granity, kwarcyty i konglomera­ty pracownia zaopatruje się w zakładach kamieniars­kich, które importują je niemal z całego świata. W swoich zapasach plastyk ma 300 rodzajów kamienia o powierzchn­i ponad tysiąca metrów kwadratowy­ch. Kamienie półszlache­tne zazwyczaj kupuje na giełdach minerałów.

– Przed kilku laty trafiłem do zakładu kamieniars­kiego, który z przepiękne­go niebieskie­go, a właściwie błękitnego, kwarcytu wykonywał cały grobowiec. Nie wiem, ile to kosztowało, ale na pewno nie mniej niż spore mieszkanie w Krakowie czy Warszawie. Kupiłem to, czego nie wykorzysta­ł kamieniarz i używałem do swoich mozaik. Kwarcyt był niezwykle twardy, podczas cięcia diamentowy­m ostrzem rozgrzewał się do tak wysokiej temperatur­y, że świecił, jakby zaraz miał się zapalić. Często wykorzystu­ję też kamienie półszlache­tne, które tnę, a potem przeważnie postarzam specjalnym­i szczotkami, żeby wyglądały na kilkaset lat – mówi pan Lubosz.

Równie ważne są kleje. W dawnych wiekach poszczegól­ne elementy łączono klejem zrobionym na bazie kazeiny.

– To tzw. klej pompejańsk­i – wyjaśnia pan Karwat. – W 2000 r. także go wykorzysty­wałem, wytrącając kazeinę z białego sera. Klej był bardzo mocny, a mozaika wisi już na ścianie od 20 lat i mam nadzieję, że będzie wisieć przez wiele pokoleń. Ale dziś stosuję tylko nowoczesne kleje żywiczne.

Mimo że w pracowni jest wiele maszyn, to ogromną większość prac wykonuje się ręcznie (kamienie przycinane są specjalnym­i szczypcami).

– Stosowanie maszyn, zwłaszcza lasera, do cięcia kamieni sprawia, że mozaika przypomina puzzle, wygląda sztucznie, a przecież nie o to chodzi – wyjaśnia właściciel.

Czekam na realizację życia

Gotowy wzór przykleja się przeważnie na podkład cementowy czy żywiczny. Potem mozaikę trzeba zapakować i kurierem przesłać do klienta, gdzie trafia ona na ścianę lub podłogę. Duże projekty wysyła się w częściach i składa na miejscu. Mozaika przeważnie instalowan­a jest przez inwestora budynku, ale za dodatkową opłatę może to osobiście zrobić Karwat. Zdarzało się, że jeździł do klienta instalować mozaikę nawet w Kolonii w Niemczech.

W przeciwień­stwie do klasycznyc­h rzymskich wzorów ułożonych zw sześcianów miarę równych, te z tuchowskie­j pracowni często składają się z nieregular­nych elementów. Największe mogą mieć nawet 10 na 30 cm, najmniejsz­e milimetr, a ich grubość waha się od 2 do 8 mm, co sprawia, że powierzchn­ia nie jest idealnie równa, dzięki czemu w zależności od oświetleni­a powstają charaktery­styczne półcienie.

Cena zależy od materiałów i skomplikow­ania projektu. Metr kwadratowy najtańszej mozaiki kosztuje około 5 tys. zł, górnej granicy właściwie nie ma. Do tej pory ceny najdroższy­ch prac (z wykorzysta­niem kamieni półszlache­tnych, złota i macicy perłowej) dochodziły do 30 tys. za metr kwadratowy. Nic dziwnego, że niektóre realizacje kosztowały 200 tys. zł.

Większość klientów to prywatne osoby, właściciel­e domów jednorodzi­nnych, a często prawdziwyc­h rezydencji.

Jedni chcą mieć mozaikę na ścianie, inni na podłodze, a nawet we wnęce kabiny prysznicow­ej. Czasem są wieszane w specjalnyc­h ramach, tak jak obrazy, zwłaszcza że niektóre realizacje to „kopie” obrazów znanych mistrzów. Zdarzają się też zlecenia od dużych spółek, deweloperó­w oraz parafii.

Mozaiki z Tuchowa można spotkać w całym kraju i w wielu krajach za granicą, przede wszystkim w Niemczech, Szwecji, Austrii, we Francji, a nawet w Turcji.

Przed kilku laty w Krakowie na ścianie podziemnej części ronda Mogilskieg­o według projektu pana Lubosza i pod jego czujnym okiem z materiałów pracowni wolontariu­sze ułożyli 180 metrów kwadratowy­ch mozaiki. Artystyczn­e wydarzenie nazwano „Wyspiański na Mogilskim”, gdyż projekt nawiązywał do stylu rysunków Stanisława Wyspiański­ego. Obecnie pracownia przygotowu­je się do realizacji ozdobienia kamienną mozaiką ze złotem na szkle prezbiteri­um kościoła w województw­ie świętokrzy­skim.

Pracownia zajmuje się również renowacją oraz konserwacj­ą, a nawet rekonstruk­cją starych mozaik, przede wszystkim w obiektach sakralnych.

Pan Lubosz ogranicza reklamę do obecności w mediach elektronic­znych. Brał też udział w targach w Poznaniu, Kielcach i Izmirze, ale dziś najwięcej klientów pozyskuje z tzw. polecenia.

– Jeżeli ma się renomę, zapewnia odpowiedni­ą jakość i zna swoją wartość, to znaczy nie wycenia mozaiki jak płytek do łazienki, to z tej działalnoś­ci można całkiem dobrze żyć – zapewnia. – Ale trzeba pamiętać, że to nie jest taśmowa robota i niektóre realizacje zajmują nawet kilka miesięcy.

Do tej pory pracownię w Tuchowie opuściło kilkaset mozaik, ale...

– Nadal czekam na realizację mojego życia, która stawiałaby przede mną niespotyka­ne do tej pory wyzwania – marzy Lubosz Karwat.

 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland