Zapis morderstwWPa
Czy pamiętnik z dokładnym opisem zbrodni wystarczy do skazania za zabójstwo?
42-letni Grzegorz L. z Lusowa pod Poznaniem może już nigdy nie wyjść na wolność. Poznańska prokuratura postawiła mu zarzut zabójstwa z motywacji zasługującej na szczególne potępienie, za co polski kodeks karny przewiduje karę nawet dożywotniego więzienia. Zdaniem śledczych mężczyzna, mający już bogatą kartotekę kryminalną, zamordował wędkarza, aby w ten sposób zemścić się na nim za wieloletnie upokorzenia. Sam L. nie przyznaje się do winy. Śledztwo jest precedensowe, bo głównym dowodem jest... pamiętnik samego L., znaleziony przez policjantów przez przypadek podczas wyjaśniania innej sprawy.
Zwłoki w jeziorze
Był słoneczny majowy ranek 2015 roku. Mieszkaniec wsi Lusówko jak codziennie spacerował z psem wzdłuż porośniętego drzewami wybrzeża Jeziora Lusowskiego. Okoliczne tereny, ciche i spokojne, przyciągają spragnionych odpoczynku mieszkańców przedmieść Poznania, wędkarzy i grzybiarzy. Tego dnia jednak uwagę spacerowicza przykuł ciemniejszy przedmiot znajdujący się nieopodal nabrzeża. Podszedł bliżej i wówczas spostrzegł fragmenty odzieży okrywającej ludzkie ciało. Przestraszony, zadzwonił na policję. Radiowóz i pogotowie przyjechały bardzo szybko, ale akcja ratunkowa nie miała już szans powodzenia. „ Po przybyciu na miejsce ujawniłem zwłoki mężczyzny lat około 60” – napisał w notatce służbowej policjant, który jako pierwszy przyjechał nad jezioro.
Przyczyny śmierci opisuje suchym urzędowym językiem protokół sekcji zwłok. Wynika z niego, że mężczyzna zmarł wskutek utonięcia. Wpadł do wody, kiedy jeszcze żył i próbował złapać powietrze. Świadczyły o tym charakterystyczne pęcherzyki ujawnione w jego płucach, które powstają wtedy, gdy tonący rozpaczliwie próbuje uchwycić łyk powietrza. Anatomopatolog określił, że śmierć nastąpiła maksymalnie kilkanaście godzin przed wydobyciem zwłok. Na ciele denata nie ujawnił żadnych śladów walki ani szamotaniny, które mogłyby wskazywać, iż został zaatakowany. Wszystko prowadziło do wniosku, że starszy mężczyzna utonął po tym, jak stracił przytomność i wpadł do wody, został wciągnięty przez wir lub muł albo zasłabł. Następnie ciało pływało z prądem fal, aż zobaczył je przypadkowy spacerowicz.
Prokurator i policjanci przeprowadzili rutynowe czynności, ale ich rezultaty nie dały odpowiedzi na dręczące pytania. Starszy mężczyzna nie był znany okolicznym mieszkańcom, nikt z nich z początku nie potrafił go zidentyfikować. Wskazywało to na to, że przyjechał nad jezioro z innych okolic. Nie było w tym nic dziwnego, bo tak postępują setki emerytów, którzy spędzają czas nad wodą i regularnie zmieniają łowiska. Nie znaleziono przy nim dokumentów tożsamości. Zarówno w dzień, kiedy ujawniono jego zwłoki, jak i w ciągu poprzedzających dni, nad jeziorem nie wydarzyło się nic, co uzasadniałoby przypuszczenia, że jego śmierć była wynikiem przestępstwa. Sprawę zamknięto. Wszystko wskazywało więc na to, że śmierć 60-latka pogorszy niechlubne statystyki utonięć nad polskimi jeziorami. Tak się jednak nie stało.
Napad na bar
W marcu 2020 roku, w miejscowości Tarnowo Podgórne niedaleko Jeziora Lusowskiego, policjanci otrzymali informację o napadzie na popularny bar. Do wnętrza lokalu wpadli trzej zamaskowani mężczyźni, wzbudzając popłoch wśród klientów. Zaatakowali sprzedawcę i zażądali od niego pieniędzy. Gdy odmówił, zaczęli go bić. Doszło wówczas do szarpaniny i awantury, w wyniku czego przypadkowy świadek rozpoznał jednego z napastników. Trzej bandyci uciekli z niewielką ilością pieniędzy, ale po kilku godzinach w Tarnowie Podgórnym wpadli w ręce policji. Funkcjonariusze nie byli zaskoczeni, że to akurat ci mężczyźni mają usłyszeć zarzuty związane z napadem na bar. Wszystkich znali już wcześniej z konfliktów z prawem. Najlepiej znany był im właśnie Grzegorz L., którego wcześniej wiele razy zatrzymywali za drobne kradzieże. Wszyscy mężczyźni trafili na „dołek”.
Szokujące odkrycie
Policjanci pojechali do mieszkań wszystkich trzech zatrzymanych. To rutynowa procedura. Stosuje się ją po to, aby znaleźć dowody przestępstwa lub udziału podejrzanego w innym napadzie. Dzięki temu można znaleźć tzw. fanty, czyli przedmioty ukradzione w innych okolicznościach, a to pozwala zidentyfikować sprawców innych napadów rabunkowych. Tym razem efekty przeszukania zaskoczyły doświadczonych policjantów i prokuratorów. Zamiast pieniędzy i kosztowności w mieszkaniu Grzegorza L. znaleziono... pamiętniki, w których opisywał on bardzo dokładnie swoje życie od momentu narodzenia. Zeszyty ze wspomnieniami trafiły do akt śledztwa i skrupulatnie zaczął je analizować policyjny ekspert.
I wówczas sytuacja przybrała niespodziewany obrót. Jeden z rozdziałów nosił tytuł „Zemsta po latach”. Grzegorz L. opisał tam to, co zdarzyło się w maju 2015 roku. Wywabił wówczas z domu swojego ojczyma, pojechał z nim nad Jezioro Lusowskie, poszedł wraz z nim na pomost i nagle... mocno zepchnął go do wody w miejscu, gdzie wiedział, że jest głęboko. Starszy człowiek zachłysnął się wodą, wołał o ratunek, ale L. nie reagował. Stał i patrzył, jak mężczyzna powoli się topi, a potem jak woda zabiera i przenosi jego ciało.
Opis zbrodni jest bardzo precyzyjny. Zawiera m.in. dokładny opis ubioru i butów zamordowanego, szczegóły przeprowadzonej rozmowy oraz relację z jego ostatnich chwil, w tym rozpaczliwe wołanie o pomoc. Ekspert, który jako pierwszy czytał ten opis, doszedł do wniosku, że Grzegorzowi L. sprawiło przyjemność to, że stał na pomoście i patrzył jak starszy człowiek powoli przegrywa walkę o życie. Pojawiło się więc pytanie: czy relacja z pamiętnika odpowiada prawdzie.
Zemsta po latach
Wszystko wskazywało na to, że tak właśnie jest, ponieważ na wcześniejszych stronach pamiętnika Grzegorz L. opisywał zdarzenia ze swojego życia, które pozwoliły odkryć motyw, którym się kierował zabójca. Grzegorz L. był bowiem... pasierbem zamordowanego. Mężczyzna związał się z jego matką po tym, jak odeszła od biologicznego ojca L. Ich relacje były jednak dalekie od doskonałości. L. nie potrafił zaakceptować partnera matki, a i ten nie mógł dogadać się z pasierbem. Dlatego często go upokarzał, szydził z niego i wyśmiewał go, a także utrudniał mu życie. Pamiętnik pełen jest opisów zdarzeń, które dla dorastającego i wrażliwego L. były powodem do wstydu, kompleksów, poczucia niższości i odrzucenia. Patologiczny układ rodzinny spowodował, że L. od najmłodszych lat wolał towarzystwo lokalnych chuliganów i tak z czasem coraz głębiej wchodził w środowisko przestępcze. To dlatego właśnie był znany lokalnej policji jako sprawca drobnych kradzieży i napadów. Z pamiętnika wynikało, że to był właśnie motyw jego zbrodni: Grzegorz L. chciał się zemścić na ojczymie za to, że ten przez lata źle go traktował i skrzywił psychicznie. Obwiniał go za wszystkie swoje niepowodzenia życiowe i za nieudany związek matki.
Jak w „Amoku”
Do śledztwa włączyli się policjanci z „Archiwum X” – specjalnej grupy zajmującej się badaniem niewyjaśnionych zbrodni sprzed lat. Szybko zidentyfikowali żyjących krewnych topielca i pobrali od nich DNA do porównania. Wynik był pozytywny. Okazało się, że emerytowany mężczyzna rzeczywiście był ojczymem Grzegorza L. Ale to nie wszystko. Pamiętnik zawiera szczegóły (m.in. wyglądu i zarostu ofiary), które znać mógł tylko sprawca zbrodni. – Prokurator ogłosił Grzegorzowi L. zarzut zabójstwa ojczyma dokonanego z zamiarem bezpośrednim i w wyniku motywacji zasługującej na szczególne potępienie (art. 148 § 2 pkt 3 Kodeksu karnego) – mówi Ewa Bialik, rzeczniczka Prokuratury Krajowej. Taki zarzut stawia się sprawcom najbardziej brutalnych zbrodni, połączonych ze szczególnym udręczeniem ofiary. Grzegorz L. nie przyznał się do winy, ale złożył obszerne wyjaśnienia. Policjanci i prokuratorzy weryfikują tę wersję.
Ta historia nasuwa skojarzenie ze sprawą Krystiana B. – autora książki „Amok”, skazanego w 2007 roku za zabójstwo, które cztery lata wcześniej opisał w książce. Zdaniem prokuratorów jej treść zawierała szczegóły zbrodni znane tylko sprawcy. Sąd się z tym nie zgodził i skazał B. na podstawie 10 innych poszlak. Jednak w sprawie Grzegorza L. poza pamiętnikiem nie ma żadnych innych dowodów. W polskiej kryminalistyce nigdy wcześniej nie zdarzyło się, aby jedynym dowodem był pamiętnik domniemanego sprawcy, oskarżonego o zabójstwo, które pięć lat wcześniej nie wzbudziło niczyich podejrzeń i zostało zakwalifikowane jako nieszczęśliwy wypadek.
Wiek doświadczeń
W sumie 217 lat mieli uczestnicy kolizji drogowej w Olsztynie. Stuletni mężczyzna wiozący dziewięćdziesięciopięcioletnią pasażerkę dwudziestodwuletnim polonezem zlekceważył znak „stop”, wymusił pierwszeństwo i wjechał w inny samochód. W wypadku na szczęście nikt nie ucierpiał, jednak stulatek stracił prawo jazdy. Ale nie poczuwa się do winy.
Na podst. inform. prasowych
„Bezzębowa wróżka”
Wychowuje się nas w szacunku dla ludzi starszych, tymczasem nie wszyscy nań zasługują. A już na pewno nie 77-letnia baba-jaga, która okradła dwie dziewczynki zajęte zabawą w parku przy Łaskim Domu Kultury. Korzystając z ich nieuwagi, porwała z ławki plecak, a w nim dwa telefony komórkowe za ok. 1200 zł. W ujęciu podlotka recydywistki pomógł monitoring miejski.
Na podst. „Expressu Ilustrowanego”
Naprzód przebojem!
Policja zatrzymała 45-letniego drania spod Zamościa popisującego się wyjątkową zuchwałością. We włamaniu i splądrowaniu mieszkania, łącznie z demolowaniem mebli, nie przeszkodziło mu to, że gospodarz był w domu i obserwował jego poczynania. Zdążył za to zadzwonić po policję. Ta ujęła recydywistę in flagranti, a i tak usłyszała odeń, że to nie jego ręka kradła i że „znalazł się tu zupełnie przypadkowo”. W wyniku zbiegu okoliczności grozi mu teraz do 12 lat więzienia.
Na podst. „Super Expressu”
Ludzkie śmieci
W centrum Europy, w XXI wieku jesteśmy narodem tak wysoko rozwiniętym i oświeconym, że potrafimy już segregować śmieci. Głównie na te wyrzucane do kosza i te pozostałe – wywożone do lasu. Samo nadleśnictwo płockie wydaje na pozbywanie się odpadów poremontowych i budowlanych 100 tysięcy zł rocznie. Ile przeznaczają na paliwo cymbały transportujące gruz do lasu? Tymczasem miejskie śmietniska przyjmują takie śmieci za darmo.
Na podst. „Gazety Wyborczej”
Uwiąd skarbowy
Nikt tak nie uczy ludzi oszukiwać jak urząd skarbowy. Pracownica fiskusa z Łęczycy wyłudzała kredyty „na słupa”. Korzystając z dostępnych w pracy danych, orżnęła podatników na 300 tys. zł. Częściowo pod okiem kuratora! Można było się tego spodziewać, bo w chwili podjęcia pracy na państwowym stanowisku miała już na koncie drobniejsze szubrawstwa. Po przeszło 20-letniej działalności została skazana na 6 lat i 4 miesiące więzienia za 333 przestępstwa.
Na podst. inform. prasowych
Tragedia wydarzyła się na poddaszu. To tam zaczadziła się cała rodzina. Zginęła 31-letnia matka i jej trzy córki. Były w wieku 3 miesięcy oraz 4 i 5 lat. Pożar natomiast wybuchł piętro niżej. W akcji ratowniczej uczestniczyło 13 jednostek straży pożarnej.
Gdy strażacy wyciągali z mieszkania ofiary, sąsiedzi widzieli siedzącego na schodach Eugeniusza S., długoletniego lokatora domu. Według świadków był kompletnie pijany i tylko coś bełkotał. Ktoś zeznał, że mężczyzna śmiał się i mówił, że u niego w mieszkaniu wybuchł pożar. On sam niewiele miał tego popołudnia do powiedzenia strażakom i policjantom. Trudno się dziwić, skoro w jego krwi stwierdzono później prawie 2,5 promila alkoholu.
Nie ratował, nie ostrzegał...
Dopiero po wytrzeźwieniu Eugeniusz S. potwierdził, że to w jego mieszkaniu doszło do pożaru. Ale, jak zaklinał się, to nie jego wina, bo rozniecił go nienaumyślnie.
– Przecież tego nie chciałem. Wypiłem może dwieście gramów wódki i piwo, a później wstawiłem zupę na kuchenkę gazową. Przysnąłem i jak się obudziłem, to w mieszkaniu było bardzo dużo dymu. Wydaje mi się, że za jakiś czas wyprowadzili mnie stamtąd strażacy...
Pytany, czy próbował dzwonić po pomoc, gdy zorientował się, że w jego mieszkaniu wybuchł pożar, odpowiedział:
– Za szybko to wszystko się działo, nie próbowałem też sam gasić, bo było za bardzo zadymione.
Potwierdził też, że nikogo w kamienicy nie ostrzegł przed pożarem i nie próbował ratować. Ale tak naprawdę to niewiele pamięta.
Eugeniusz S. mieszkał w tej kamienicy od 20 lat. Od dłuższego czasu sam, bo jest w separacji z żoną. Z wykształcenia elektromechanik, ma trójkę dorosłych dzieci. Ostatnio nie utrzymywał z nikim kontaktów i głównie pił. Sąsiedzi nie mieli wątpliwości, że nadużywał alkoholu, ale nie było z nim żadnych problemów – był raczej spokojny i uprzejmy. Nikt nie słyszał też nigdy awantur w jego mieszkaniu czy nawet głośnej muzyki.
Jak zeznawali świadkowie, był samotnikiem i raczej nie wpuszczał do siebie nikogo. Czasami pod okna jego mieszkania przychodzili koledzy, którzy chcieli napić się wódki.
Zawodna pamięć
Mężczyzna stanął przed sądem oskarżony o nieumyślne spowodowanie pożaru, którego skutkiem było śmiertelne zaczadzenie czterech osób. Zdaniem prokuratury, będąc w stanie nietrzeźwości, nie zachował wymaganej ostrożności i pozostawił bez należytego dozoru włączone palniki kuchenki podczas przygotowywania posiłku. Jak ustalono w śledztwie, doszło do zapalenia garnka, a następnie pożaru i rozprzestrzenienia się tlenku węgla poza kuchnię i poza jego mieszkanie.
Na pierwszej rozprawie Eugeniusz S. wyraził chęć dobrowolnego poddania się karze 2,5 roku pozbawienia wolności. Na tak niski wyrok nie zgodził się jednak prokurator ani oskarżyciele posiłkowi i sąd nie przyjął tego wniosku. Oskarżony zaś oświadczył: – Przyznaję się do spowodowania pożaru w tych okolicznościach, które opisał prokurator. To na skutek mojego nieumyślnego zachowania doszło do tej tragedii.
Wyjaśniał też, co się wydarzyło tego dnia.
– Wczesnym popołudniem wstawiłem obiad, a miałem już trochę wypite: usnąłem i się zapaliło. A o tym, co się później wydarzyło, dowiedziałem się dopiero od policji. – Ile pan wypił? – chciał ustalić sąd. – Poprzedniego wieczora pół litra wódki, a tego dnia wydaje mi się, że 200 gramów i może dwa piwa, ale już tego nie kojarzę. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się, żebym nie dopilnował posiłku pozostawionego na włączonej maszynce. Nigdy nawet nic mi się nie przypaliło, proszę wysokiego sądu.
Oskarżony nie pamiętał natomiast, w jaki sposób wydostał się z mieszkania podczas pożaru.
– Może wyprowadzili mnie policjanci, może strażacy. Nie kojarzę też, że siedziałem na schodach i z kimkolwiek rozmawiałem. Musiałem być w szoku, bo przecież przez wiele lat ratowałem ludzi i gdybym wówczas miał taką możliwość, to nie zostawiłbym nikogo bez pomocy. Jakbym był świadomy tego, co się dzieje, to na pewno poszedłbym ratować sąsiadów i nie doszłoby do tej tragedii...
Nielegalna butla gazowa
Prokurator przypomniała, co ustalono w śledztwie, że oskarżony używał butli gazowej nielegalnie.
– Owszem, użytkowałem kuchenkę na butlę gazową, ale wydaje mi się, że mogłem korzystać z tego urządzenia. Ta butla była w mieszkaniu zawsze, odkąd odcięto mi dopływ gazu. Nie przypominam sobie, żebym dostał jakąś decyzję, że nie mogę użytkować butli. Wiem, że są takie informacje w aktach sprawy, ale ja sobie tego nie przypominam. Mogę powiedzieć, że co jakiś czas ktoś przyjeżdżał z firmy, wymieniał butlę i nie miał żadnych zastrzeżeń.
– Nie pamięta pan też rozmowy z człowiekiem, który wymieniał butlę i zwrócił uwagę, że szafki w kuchni wiszą zbyt nisko nad kuchenką? – naciskał sędzia Tomasz Pietrzak.
– Wiem, że i takie zeznania są w aktach, ale ja sobie tej sytuacji nie przypominam. Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że takiej rozmowy w ogóle nie było. Sam wieszałem te szafki, ale nie miałem pojęcia, jaka musi być przepisowa odległość między nimi a kuchenką. Nawet nie miałem pojęcia, że jakaś odległość musi być zachowana.
Eugeniusz S. tłumaczył też, dlaczego nielegalnie czerpał prąd, podłączając się do licznika sąsiadów.
– W tym czasie nie miałem jeszcze emerytury i brakowało mi pieniędzy na opłaty. Dlatego zrobiłem to nielegalne obejście, ale – chciałem zaznaczyć – korzystałem z tego od czasu do czasu.
– Czy to prawda, że miał pan eksmisję z lokalu?
– Tak, bo żona nie płaciła za czynsz i tak jakoś wyszło. Czekałem dwa lata na przydział lokalu socjalnego.
Po złożeniu wyjaśnień oskarżony przeprosił rodzinę ofiar.
– Przecież ja nigdy nikomu nic złego nie zrobiłem. Proszę o wybaczenie, bo to wszystko ciągle śni mi się po nocach.
Uprzejmy pijak
Przed sądem stanął świadek Józef K., ojciec i dziadek ofiar pożaru. Mieszka w Olsztynie i o tragedii dowiedział się, kiedy wrócił z pracy do domu.
– Jak zwykle, czekając na obiad, usiadłem przed telewizorem i usłyszałem, że w Inowrocławiu był pożar w kamienicy, gdzie mieszkała Monika z dziećmi. Za chwilę zadzwoniła do żony druga córka i powiedziała, co się stało. Liczyłem jeszcze, że to jakaś pomyłka, że może kogoś innego ta tragedia dotyczy, ale okazało się, że byłem w strasznym błędzie – płakał świadek.
– Dzień wcześniej rozmawiałem z Moniką i mówiła, że Oliwka zaczęła chodzić do przedszkola. Poprosiłem wnuczkę do telefonu i powiedziała mi, że nauczyła się już pisać „dziadzia”. Obiecałem, że jej coś przywiozę i nawet już kupiłem prezent...
– Czy córka skarżyła się panu na oskarżonego? – pytał sąd.
– Jak przyjeżdżałem do Inowrocławia, to mówiła, że sąsiad ciągnie od niej prąd na dziko, że kable są na wierzchu i może dojść do jakiegoś nieszczęścia. Właściwie to czekała z utęsknieniem na jego eksmisję. Ale nie utrzymywała z tym panem żadnych kontaktów towarzyskich, wspominała tylko, że nadużywa alkoholu. Nie słyszałem jednak, żeby był agresywny czy nieuprzejmy.
– Jak wyglądało mieszkanie córki? – Pomagałem w remoncie, bo stan był fatalny, nie wiem, czy kiedykolwiek administracja coś tam robiła. Okna były bardzo nisko i miały założone kraty, a z sufitu wystawała trzcina. Prawdę mówiąc, nie wierzyłem, że na tym poddaszu mogą mieszkać ludzie. Do piętra niżej klatka schodowa wyglądała jeszcze schludnie, ale wyżej to już było straszne dziadostwo. Natalia P. to siostra zmarłej. – Najpierw dowiedziałam się, że Monika nie żyje, ale nie wiedziałam jeszcze o dziewczynkach. Straciłam przytomność i zabrali mnie do szpitala. Dopiero tam powiedzieli mi, że nikt nie przeżył...
Świadek zeznaje, że przez ostatnie pół roku mieszkała z siostrą i jej dziećmi. Tego dnia była w pracy.
– Wiedziałam, że sąsiad kradnie prąd, jest ciągle pijany i nie wpuszcza nikogo do mieszkania. Ale – jak wychodził – to był raczej uprzejmy.
Potwierdza natomiast, że stan kamienicy był fatalny.
– U nas w mieszkaniu były kraty w oknach, dziury w ścianach, kable na wierzchu, a jak się dotknęło sufitu, to wydobywało się jakieś siano. Świadek Jadwiga S.: – Tego dnia wróciłam z działki i zobaczyłam oskarżonego na schodach. Wszędzie był dym, to zapytałam go, co się stało. Nie za dużo mi jednak powiedział. Coś tak mruczał tylko: „Nie wiem, nie wiem...”. Nie pytałam o nic więcej, bo widziałam, że jest pijany.
– Czy zauważyła pani, żeby oskarżony się śmiał? – dociekał obrońca Eugeniusza S.
– Wydaje mi się, że nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Ale na pewno się nie śmiał.
Zaniedbane kontrole?
Justyna P. to administratorka mieszkań w kamienicy, w której wybuchł pożar.
–W budynku jest gaz ziemny, ale w mieszkaniu oskarżonego taki gaz nie był podłączony. Ale z tego co wiem, korzystał z butli, czego nie wolno mu było robić. Pracuję od niedawna, ale po pożarze sprawdziłam w dokumentach, że oskarżony został pouczony i wiedział, że może tylko korzystać z kuchenki elektrycznej i ewentualnie węglowej.
– Czy ktoś to później sprawdzał? – chciał się dowiedzieć sąd.
– Nie zauważyłam żadnej notatki z ewentualnych późniejszych wizyt w tym mieszkaniu i trudno powiedzieć, czy ktoś kontrolował, czy oskarżony zastosował się do zaleceń.
– Jak długo pani pracuje jako administrator?
– Dwa lata i poszłam tam dwa razy, ale nie zostałam wpuszczona do środka. Moje wizyty nie były jednak związane z kontrolą, czy lokator ma w domu butlę gazową, bo nie mam takich uprawnień. Co kwartał powinna być natomiast kontrola kominiarska. Także Państwowa Inspekcja Budowlana z reguły zleca nam przeglądy mieszkań i właśnie po jednym z nich wyszło, że lokator korzysta z butli gazowej. Ale – jak już mówiłam – w dokumentach nie ma żadnego śladu o kolejnej kontroli.
Proces trwa, oskarżonemu grozi do 8 lat więzienia.