Anne Applebaum
Nieco później, u progu nowych czasów, Anne Applebaum została brytyjską korespondentką w Warszawie. Była jesień 1988 roku. „The Economist” zgodził się przyznać swej korespondentce studolarowy ryczałt. Za połowę wynajęła mieszkanie, druga połowa była na życie. Ale każdy opublikowany artykuł był honorowany, a pisała dla „Independent”, „The Boston Globe”, „Newsweeka”. Przy korespondencie „New York Timesa” była niedoinwestowaną płotką, ale czy dziś ktokolwiek pamięta nazwisko tego gościa?
Znalazła się pod urokiem polskiej kultury, zaczęła czytać Mickiewicza, Miłosza, Borowskiego i Konwickiego. Zaczęła wsiąkać w Polskę. Wrażenie robiła na niej polska otwartość i brak lęku, tak widocznego na ulicach miast radzieckich. Stawała się naocznym świadkiem agonii systemu, który miał trwać po wsze czasy. Obsługiwała wiele wydarzeń, a pierwszą big story była relacja z wizyty w Polsce Margaret Thatcher. Była wraz z nią w Hali Mirowskiej, gdzie Żelazna Premier kupowała grzyby i ogórki, pojechała z nią do Gdańska na spotkanie z Wałęsą.
W powietrzu czuło się nadchodzącą zmianę. „Rozmawiałam wtedy często z komunistami, mówi Applebaum, i rozumiałam, że oni chcą coś zmienić, bo byli w desperacji, bo konająca gospodarka, ta Rosja, od której nie mieli już żadnej pomocy, bo była już zbyt słaba. Ale nie wiedziałam, czy to będzie miało jakieś głębsze znaczenie. Chyba do końca im nie wierzyłam. Z czasem, w miarę jak wiązałam się z Polską, jak stawałam się Polką, stawałam się również uczestnikiem, ale wtedy byłam tylko korespondentką”. I wkrótce wybory czerwcowe, których wynik odczytała tak: „Komuniści nie mieli planu B, «Solidarność» nie miała planu A”.
Przełom ósmej i dziewiątej dekady zastał szukającą życiowej misji dla siebie korespondentkę w miejscu, w którym toczyły się wydarzenia kluczowe dla świata. Applebaum potrafiła wykorzystać tę szansę, stając się ekspertem od spraw polskich. I rosyjskich, które wciągały ją coraz głębiej. Jakby stawały się jej osobiste. „Wiedziałam, że stąd mogę robić coś, czego nikt nie robi. To była nisza, której nikt nie eksplorował. Tak powstały dwie prace, które weszły już do światowego kanonu naukowej publicystyki: „Gułag” i „Czerwony głód”, wstrząsające, udokumentowane latami pracy w otwartych na chwilę archiwach. „Napisałam je z wdzięczności, wyzna ich autorka w rozmowie.
Z wdzięczności za to, że to nie moja historia. Miałam niewiarygodne szczęście, że żyję tu i teraz, a nie wtedy. I miałam wielki przywilej, że mogłam zrobić coś dla tamtych ludzi, choćby o nich pisząc”.
I tak zaczął kiełkować pomysł napisania monografii gułagu, sowieckiego państwowego systemu pracy przymusowej. „To była chyba pierwsza książka na ten temat napisana po angielsku, która próbowała opowiedzieć tę historię od początku do końca. W tym sensie to bardzo ambitna książka, z czego nie zdawałam sobie sprawy, kiedy ją pisałam. Nikt się na to nie porwał, bo uważano to za zbyt duży projekt. A ja zwyczajnie nie wiedziałam, jak duży to projekt i głównie dlatego udało mi się go zamknąć. Gułag pisałam dziesięć lat”. Książka przyniosła Anne Applebaum sławę i nagrodę Pulitzera, ale na pytanie, czy strona rosyjska jakoś zareagowała na „Gułag”, odpowiada: „Nie było żadnej reakcji. Nic. Cisza. W prasie tego nawet nie zauważyli. Żadnych recenzji. Chociaż wiem, że Putin ma rosyjskie wydanie. Nie wiem, czy czytał, wiem z całą pewnością, że ma. Ktoś z moich znajomych był u niego w biurze i widział egzemplarz”.
Kiedy analizuje ludobójczy głód na Ukrainie, porównuje go z przypadkiem irlandzkim, kiedy zmarło z tego samego powodu półtora miliona, a na Ukrainie co najmniej trzy i pół. Wykazuje zbrodniczość skazania części Ukrainy na śmierć głodową. Lata spędzone w archiwach okazały się kosztem mniejszym niż cena psychiczna, jaką zapłaciła za „Czerwony głód”: „To jest straszna książka, mówi Applebaum. Tam są straszne rzeczy. Ostatnia faza pisania była trudna z różnych powodów, chociażby nieuniknionych przeciążeń psychologicznych. Ciągle miałam problem: jak to napisać? Jakiego tonu używać? Jakiego języka? Jak pisać o martyrologii z szacunkiem dla ofiar i prawdy historycznej”. Temat nie był pierwszoplanowy, zachęcana przez Ukraińców Applebaum pisała dzieje hołodomoru trochę do szuflady. Ale znów czasy okazały się jej sprzymierzeńcem. Przyszedł rok 2014, aneksja Krymu, wojna w Donbasie i nagle wszyscy zaczęli się dopytywać o Ukrainę. I kiedy „Czerwony głód” będzie gotowy. Idąc za ciosem, Applebaum stawała w niezliczonych dziennikarskich debatach, tłumacząc światu, co w 2014 roku naprawdę stało się na Ukrainie. Znów Zachodowi tłumaczyła Wschód.