Byłam jak dzikus
Marzena Ugorna: Jestem zakochana w muzyce i jej magicznej sile
znając żadnej nuty, grał na akordeonie i pianinie. Pewnie to on zaszczepił we mnie miłość do muzyki. Zadebiutowała w wieku 17 lat na Festiwalu Piosenki Dziecięcej i Młodzieżowej w Opatówku. – Wcześniej nigdy nie śpiewałam przed publicznością. Chodziłam na zajęcia w Kaliszu, gdzie miałam nauczycielkę śpiewu. To ona dostrzegła we mnie talent i wysłała mnie na ten festiwal. Na scenie czuła się trochę jak dziecko we mgle. – Z ośmiu zwrotek piosenki „Boskie Buenos” zespołu Maanam trzy śpiewałam w kółko. I, o dziwo, znalazłam się w finale. Zostałam laureatką. Chyba zrobiłam tam niezłe zamieszanie, choć odstawałam od pozostałych uczestników. Byłam jak dzikus. Na scenie miała jednak ogromną siłę, która do dziś jej towarzyszy. Ukończyła Technikum Budowy Fortepianów w Kaliszu. – Wiedziałam, że spotkam tam ludzi z podobną pasją, nie tylko stroicieli. W podziemiach szkoły ćwiczyło i grało kilka zespołów. Występowaliśmy na różnych imprezach, rozwijałam się. Mój repertuar oscylował zawsze wokół bluesa. Koledzy wściekali się, że nie zaśpiewam na przykład Madonny czy Beyoncé, ale źle się w tym czułam. Skąd takie zamiłowanie do bluesa? – Pokochałam ten gatunek muzyczny, słuchając radiowej Trójki. Ta stacja ukształtowała mnie, ulepiła muzycznie.
Zanim wyjechała na studia, wystąpiła w telewizyjnej „Szansie na sukces”. – Za pierwszym razem, z udziałem zespołu IRA, nie udało się. Musiałam jednak zostać zapamiętana, bo zadzwoniła do mnie Elżbieta Skrętkowska i zaprosiła do kolejnej edycji „Szansy...”. To był już zupełnie inny repertuar. Zaśpiewałam piosenkę Edyty Geppert „Nie żałuję”. I przeszłam.
Trafiłam do programu z udziałem Budki Suflera. Niestety, wylosowałam utwór, którego absolutnie nie chciałam śpiewać. Nie miałam jednak wyjścia. I mimo naprawdę dużej konkurencji wygrałam. Wystąpiła w finałowym koncercie w Sali Kongresowej. – Zaśpiewałam z braćmi Golec „Góralskie tango”. Nie trafiłam, niestety, na festiwal do Opola. „Szansę...” wygrała Nina Kodorska. Doceniła mnie jednak publiczność, zdobyłam jej nagrodę. Było to dla mnie ogromne wyróżnienie. Przegrana w finale wcale jej nie zniechęciła. – Byłam wtedy jeszcze zielona, więc sam udział bardzo mnie ucieszył.
Czas studiów we Wrocławiu wspomina z sympatią. – Niestety, nie udało mi się tam przebić z ukochanym bluesem. Stąd decyzja o wyjeździe do Warszawy. W stolicy kontynuowała studia dziennikarskie. – Ale to nie był mój wybór, bardziej mamy. Wiedziałam, że nigdy nie będę dziennikarzem, nie mam ku temu mentalnych predyspozycji. Skończyła jednak te studia. Rozwijała się muzycznie. – Przez dwa lata uczęszczałam na zajęcia do Szkoły Piosenki Elżbiety Zapendowskiej i Andrzeja Głowackiego na Żoliborzu. Tam nauczyli mnie wszystkiego. Obycia na scenie także. Nie próbowali zmieniać osobowości, ale pomogli w pozbyciu się złych cech. Sporo im zawdzięczam, do dziś mamy kontakt.
W 2014 roku wzięła udział w castingu do „The Voice of Poland”. Mówi, że była świadoma, jak ta machina funkcjonuje. – Uznałam jednak, że warto spróbować, bo można poznać ciekawych ludzi. Udało mi się przejść wszystkie etapy. Już na antenie miała zaśpiewać utwór Kayah „Jestem kamieniem”. – Znałam tę piosenkę, ale nie była odpowiednia do tego programu.
Trudno było się przenieść w „inny świat” w dwadzieścia parę sekund. Mimo to się udało.
Trafiła do drużyny Marii Sadowskiej. – U Marysi człowiek czuje się jak w rodzinie. Ona wszystkim chciała pomóc, zmotywować do działania. Doszła do półfinału. I zmieniła trenera na Marka Piekarczyka. – Był to efekt „Bitwy na głosy”. Marek „ukradł” mnie Marii, a ta „kradzież” bardzo się podobała. Doskonale wykonała we własnej interpretacji utwór „Zegarmistrz światła purpurowy” z repertuaru Tadeusza Woźniaka. Zachwyciła jurorów i publiczność. Oceniając jej występ, Piekarczyk stwierdził, że w jej wykonaniu anioły schodzą z nieba. – Zrobiłaś z tego modlitwę, krzyk, to jest twoja piosenka – dodał. Niestety, do finału nie przeszła. Przegrała z Ernestem Staniaszkiem, który później uległ w finale Mateuszowi Ziółko. Ale bardzo spodobała się Tadeuszowi Woźniakowi. – Zadzwonił do mnie, co bardzo mnie zaskoczyło. Myślałam, że ktoś robi sobie żarty. A to był on. Podziękował mi za ten utwór. Ta interpretacja go urzekła. Stwierdził, że chciałby kiedyś ze mną tę piosenkę zaśpiewać. I niebawem tak się stało. Wspólnie wykonaliśmy ją na festiwalu we Włocławku.
Idąc do „The Voice of Poland”, miałam świadomość, że nie wygram. Moja muzyczna osobowość nie pasowała do tego programu. Jednak bardzo się cieszę, że mogłam w nim uczestniczyć. Nauczył mnie dyscypliny, decyzyjności, trochę asertywności. Zrozumiałam też, że to nie jest mój pomysł na muzykę.
Dostała stypendium marszałka województwa wielkopolskiego. – Wykorzystałam te pieniądze na rozwój. Między innymi na współpracę z Tomkiem Filipczakiem, który rozpisał nuty na cały projekt z orkiestrą symfoniczną i sekcją rozrywkową. Dzięki temu mogłam zrealizować swój bluesowy plan. Powstał „Blues symfonicznie”. To jej autorskie przedsięwzięcie odniosło sukces. Przejechała z nim całą Polskę. – Nasze występy cieszyły się wielkim zainteresowaniem. W niektórych miastach graliśmy po dwa koncerty dziennie. Chce, żeby ludzie nie kojarzyli jej z coverami, ale poznali z prawdziwej muzycznej strony. – Moja płyta to nie tylko blues. Jestem tam zupełnie inna, taka, jaką sobie siebie wyobrażałam. Cały czas szukam, czerpię inspiracje. Zależy mi, aby moja droga była zgodna z moim sumieniem. Tekst i fot.: TOMASZ GAWIŃSKI
togaw@tlen.pl
Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania „Ciągu dalszego”. Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać.