Niespokojnie Białoruś
Władza staje się brutalniejsza, demonstranci coraz bardziej sfrustrowani
Najważniejsze decyzje w białoruskim konflikcie zapadają tymczasem daleko poza krajem.
Od co najmniej dwóch tygodni to, co dzieje się na ulicach białoruskich miast, nie ma większego znaczenia dla układu sił. Zwłaszcza że manifestanci pryncypialni są tylko w weekendy. W soboty do boju ruszają Białorusinki z kwiatami uczestniczące w marszu kobiet, w niedziele zaś na ulice wychodzą ci sami co tydzień młodzi ludzie, żądający odejścia prezydenta Łukaszenki. Ta weekendowa wierność swym przekonaniom nie przeszkadza im przez resztę tygodnia karnie pracować i uczyć się dla dobra kraju. Nieduża, lecz regularna pensja z państwowego molocha ważniejsza jest od szlachetnych nawet ideałów, czemu przecież nie można się dziwić.
Rzecz w tym jednak, iż taka niejednoznaczna postawa odbiera im wiarygodność, a przydaje jej władzom, które protesty bagatelizują i opisują językiem znanym starszym czytelnikom z konferencji Jerzego Urbana: „nieodpowiedzialne elementy” czy „grupy wyrostków”. Sprawie nie pomaga też fakt, że niedzielne demonstracje stały się dla wielu ich uczestników swoistym happeningiem, spotkaniem ze znajomymi, odreagowaniem frustracji. Hasła polityczne stają się monotonne, a nowych nie ma kto wymyślić. Elita opozycji siedzi w aresztach bądź wyjechała, na atrakcyjności straciła również Swiatłana Cichanouska, która świata do swych pomysłów nie zdołała przekonać.
Łukaszenka natomiast słowa dotrzymał. Po zmianach na stanowiskach prokuratora generalnego i szefa KGB docisnął śrubę. Nową miotłę widać było już w zeszły weekend. W sobotnim marszu kobiet galanteria OMON-owców, ograniczających się do tej pory jedynie do blokowania pochodu, zniknęła. Milicjanci szarpali, popychali, zatrzymywali. Jeszcze tylko na oczach tłumu nie bili. W niedzielę nie mieli już skrupułów – przeciw demonstrantom wyjechały armatki wodne i opancerzone transportery, ludzi pałowano, bito pięściami, aresztowano setki osób.
Prezydent pokazał siłę, bo mógł. Już wtedy wiedział, że następnego dnia w Soczi otrzyma rozgrzeszenie od Władimira Putina, człowieka, który w sprawie Białorusi ma głos decydujący. To właśnie prawdopodobnie w Rosji w zeszły poniedziałek rozstrzygnął się los Łukaszenki. Świat zobaczył uniżonego, zgiętego wpół przywódcę Białorusi niemal żebrzącego o łaskę. Żałosny widok, ale czegóż nie robi się dla władzy. Dla niego osobiście to cena niewygórowana: autorytet stracił już dawno, charyzma też gdzieś uleciała. Zmęczony kryzysem, przyparty do muru, negocjuje teraz odejście. Dopóki będzie potrzebny, a wciąż jest, Putin będzie go wspierał. Stutysięczne demonstracje w Mińsku, Cichanouska z Morawieckim, oburzenie Brukseli, niczego nie zmienią. Klamka zapadła gdzie indziej.
Ciekawą rzeczą pozostaje zatem cena, jaką Łukaszenka zapłacił za swe przetrwanie. Putin wszak nie tylko podjął Białorusina jako prawowitego prezydenta, ale i zaoferował wysokie kredyty. A sreber rodowych do spieniężenia Białoruś ma coraz mniej, zatem raczej nie w gospodarce, a w polityce czekają na Kremlu weksle in blanco. Najważniejszym wydaje się stała obecność wojsk rosyjskich w republice. By nie drażnić białoruskiego społeczeństwa, ma mieć ona na razie charakter rotacyjny: zmieniać się będą jednostki, ale wciąż któraś część rosyjskiej armii będzie „ćwiczyć” na białoruskich poligonach. Próbkę takiego rozwiązania obserwujemy teraz na poligonie niedaleko Brześcia.
Drugą ważną sprawą jest kwestia koncesjonowanej zmiany władzy i osobistego bezpieczeństwa dla Łukaszenki. W nowym rozdaniu nie ma oczywiście miejsca dla kogokolwiek z dzisiejszej opozycji. Nowy prezydent musi nie tylko utrzymać dotychczasowe sojusze kraju, ale i zapewnić „grubą kreskę” dla urzędników i funkcjonariuszy dotychczasowego aparatu.
W Mińsku zapowiadają się zatem ciekawe czasy. Szkoda tylko, że ci, którzy dziś na ulicach nadstawiają własne karki, a w aresztach mają łamane kości, nie będą o nich decydować.