Zginął, bo zbyt dużo wiedział?
Fajbusiewicz na tropie
W dniu 13 czerwca 2002 roku warszawska policja otrzymała informację o zaginięciu 26-letniego Jarosława Ś. Funkcjonariuszy zawiadomiła mieszkająca w Warszawie siostra Jarosława. Powiedziała, że zadzwonił do niej współlokator brata i powiedział, że od trzech dni Jarka nie ma w wynajmowanym mieszkaniu. Była mocno zaniepokojona, bowiem mężczyzna zawsze mówił współlokatorowi o ewentualnych wyjazdach. Sprawa wyjaśniła się bardzo szybko i tragicznie.
Otóż 9 czerwca przypadkowy przechodzień odnalazł w podwarszawskim lesie, przy ulicy Marywilskiej, zwłoki powieszonego mężczyzny z przestrzeloną głową. Przy zamordowanym nie znaleziono żadnych dokumentów. Do 13 czerwca tożsamość denata była nieznana. Tego dnia okazało się, że ofiara to właśnie zaginiony Jarosław Ś. Mężczyzna był kawalerem. Pochodził z Wierzbicy, małej miejscowości 70 km za Lublinem, gdzie jego rodzice mieli gospodarstwo rolne. Do Warszawy przyjechał w poszukiwaniu pracy, na wyjazd namówił go kolega ze wsi. Znalazł ją w firmie, która zajmowała się konwojowaniem pieniędzy do bankomatów na terenie stolicy. Był uważany za bardzo dobrego pracownika. W Warszawie wynajął mieszkanie u starszej kobiety. Jednak był to swoisty horror. Kobieta codziennie zasypywała go wieściami o tym, że sąsiedzi zatruwają jej wodę, pod drzwi podsypują trutkę, a przez ścianę wysyłają złe demony, po to, by ją zlikwidować.
Zdesperowany zaczął szukać nowego lokum. W jednej z warszawskich gazet wyczytał ogłoszenie: „Poszukuję sublokatora”. Podziękował męczącej, aczkolwiek sympatycznej staruszce i się przeprowadził. Nowe mieszkanie, przy al. Niepodległości, dzielił z Piotrem, pracownikiem firmy informatycznej. Zaprzyjaźnili się i często gawędzili o pracy i życiu. A o tym ostatnim Jarek myślał nader poważnie. 8 lutego 2002 roku zdał maturę w warszawskim liceum dla pracujących i zaczął się przygotowywać do egzaminów na studia. 9 czerwca pojechał jak zwykle do pracy, ale już z niej nie wrócił. Znaleziono go po południu, powieszonego, z przestrzeloną głową w lesie na trasie Warszawa – Białołęka przy ulicy Marywilskiej. Sekcja zwłok wykazała, że bezpośrednią przyczyną zgonu było powieszenie. Dopiero później oddano strzał z pistoletu („samoróba”, kaliber 7 mm). Bestialsko zamordowany – został powieszony na holowniczej linie samochodowej. Na miejscu zbrodni nie udało się zabezpieczyć żadnych istotnych śladów. W tej sprawie początkowo nie było żadnych punktów zaczepienia. Dopiero po jakimś czasie zaczęły się odnajdywać pojedyncze kawałki tej łamigłówki. To, co udało się z nich ułożyć, przedstawiłem jako hipotezę w programie „997”.
Ś. pracował w firmie zajmującej się uzupełnianiem gotówki w bankomatach. Pieniądze pakowane były w plombowane metalowe kasety. Teoretycznie nie do otwarcia. A jednak okazało się, że z bankomatów giną pieniądze. Firma zgłosiła kradzieże na policję. Były to kwoty 70, 50 i 30 tysięcy. Bankomaty nie miały żadnych mechanicznych uszkodzeń. Mogło to świadczyć o tym, że przestępstwa mogli dokonywać ludzie z obsługi bankomatów. Policja uważa, że Jarek co prawda nie brał bezpośredniego udziału w kradzieży pieniędzy, ale mógł być jej świadkiem. Najprawdopodobniej nie chciał z kradzieżami mieć nic wspólnego. Gdy policja po zgłoszonej serii kradzieży zrobiła desant na firmę, koledzy przestępcy zaczęli się obawiać, że znany ze swej uczciwości i z niechęci do tego niecnego procederu Jarek zacznie coś mówić, i postanowili coś z tym zrobić. Śledztwo, niestety, nic nie wniosło do sprawy. Po śmierci Jarosława Ś. sprawę umorzono.