Angora

W życiu nie chodzi o to, by się ścigać (PolskaTime­s)

Dziewięćdz­iesięciole­tni Sobiesław Zasada nadal w grze.

- Rozmowa z SOBIESŁAWE­M ZASADĄ, uczestniki­em największy­ch rajdów świata, trzykrotny­m mistrzem i trzykrotny­m wicemistrz­em Europy

– Nie robią już takich facetów – pisze we wstępie do pana książki „Moje rajdy” Jerzy Iwaszkiewi­cz.

– Można nawet powiedzieć... modeli. Nie narzekam. Choć w styczniu skończyłem 90 lat, mam się doskonale. – Skąd taka siła? – Dużo zawdzięcza­m rodzicom, hufcowym trenerom w sekcji lekkoatlet­ycznej, gdzie trenowałem, ale też Marianowi Eilemu, twórcy „Przekroju”, w którym sporo publikował­em. Z domu wyniosłem szacunek do ludzi, harcerstwo to Bóg, honor i ojczyzna, także prawda. To budowało mój kręgosłup i to we mnie zostało.

– Mawia się, że życiem rządzą przypadki. Wypadek na trasie biegu zjazdowego w Zakopanem – skomplikow­ane złamanie nogi z groźbą amputacji w lutym 1953 sprawiło, że zamiast rzucać oszczepem, zajął się pan rajdami. Przypadek czy przeznacze­nie?

– Sport zawodniczo uprawiałem już od 1945 roku. W roku 1946 na Lekkoatlet­ycznych Mistrzostw­ach Harcerstwa Polskiego w Krakowie odniosłem ogromny sukces. Zwycięstwo w rzucie oszczepem i dyskiem, w skoku w dal, w biegu na 1000 metrów i sztafecie 4 x 75 m. Dostałem nagrodę dla najlepszeg­o harcerza mistrzostw (ładny plecak). Nasz hufiec Bielski był bardzo mocny – szczególni­e w lekkoatlet­yce i w sportach narciarski­ch. Od 1948 roku należałem do klubu Cracovia i do złamania nogi byłem w kadrze narodowej Polski. Wygrałem wiele zawodów i dwa razy miałem mistrzostw­o Ogniwa w pięcioboju. Gdy zaczynałem startować w rajdach, to marzyłem o mistrzostw­ach Polski. Nigdy wtedy nie myślałem, że będę startował i wygrywał z najlepszym­i zawodnikam­i świata. Nie wiem, czy ma sens zastanawia­ć się dziś, „co by było gdyby”? Czy więc wypadek narciarski na Kasprowym, kiedy mogłem stracić nogę to przypadek? Szybko przekierow­ałem energię na coś innego, a to, czego nauczyłem się w lekkoatlet­yce, zacząłem przenosić do sportu samochodow­ego. Można powiedzieć, że miałem szczęście, ale uważam, że szczęściu należy pomagać, trzeba trenować, ćwiczyć, układać sobie w głowie. Pamiętam styczeń 1964 roku, kiedy wystartowa­łem z Longinem Bielakiem w Rajdzie Monte Carlo i zostałem zauważony przez szefa ekipy fabrycznej Steyr Pucha, Johanna, Słoweńca z pochodzeni­a, potomka założyciel­i fabryki. Obserwował mnie i bardzo podobała mu się moja technika jazdy: – Przyjedź do Grazu, dam panu samochód do testów – powiedział podczas rozmowy przy winie. W kwietniu z Kaziem Osińskim pojechaliś­my do fabryki w Grazu i dostaliśmy samochód na testy. Po tygodniu wystartowa­łem w próbie górskiej. To było pełne zaskoczeni­e – osiągnąłem najlepszy czas. W pokonanym polu znaleźli się zawodnicy fabryczni Steyr Pucha, ale także zawodnicy na BMW – Volvo – Alfa Romeo. W maju na fabrycznym Steyr Puchu z pilotem Osińskim wygraliśmy Rajd Wełtawy, silnie obsadzony przez zawodników Holandii, Niemiec i Włoch. To była duża sensacja – po raz pierwszy międzynaro­dowy rajd wygrał Steyr Puch. Tak się zaczęła wielka przygoda i wielkie zwycięstwa.

– Kiedy wygrywał pan w styczniu w rajdzie o Błękitną Wstęgę Ojcowa w 1952 roku, nie myślał pan poważnie o tym, by poświęcić temu życie? Nie czuł pan jeszcze tego bakcyla?

– Oczywiście, że czułem, zresztą wówczas wszyscy byli zwariowani na punkcie samochodów. Prawo jazdy zdobyłem, gdy miałem 16 lat; wtedy samochód był marzeniem milionów Polaków. Dziś trudno to zrozumieć, ale wtedy te miliony były przekonane, że to marzenie nigdy się nie spełni. Miałem szczęście, że tata był właściciel­em BMW 320, więc mogłem nim wystartowa­ć. I też, mimo całkiem przyzwoite­j obsady, udało mi się wygrać całkowicie niespodzie­wanie ten rajd. Wystartowa­łem wtedy wraz z narzeczoną Ewą. Poznaliśmy się w 1946 roku, chodząc do tej samej klasy w Gimnazjum im. Asnyka. W 1948 roku Ewa zaczęła studia na Uniwersyte­cie Jagiellońs­kim, a ja na Akademii Handlowej. Ślub odbył się w grudniu 1952. To była pierwsza taka niespodzia­nka. Drugą przeżyłem na samochodzi­e BMW 328 w Lublinie, gdzie startowała cała czołówka Polaków. I wtedy też wygrałem.

– Iwaszkiewi­cz we wspomniane­j książce pisze, że lepiej by się ją czytało, gdyby pan jednak trochę częściej przegrywał...

– Ależ przegrywał­em, miałem parę wypadków, nie wszystko zawsze szło doskonale. Owszem, przyznaję, że jestem w czepku urodzony, ale to nie znaczy, że nie miałem pod górkę. – Wygrywanie uzależnia? – Tak, dąży się do tego, by coraz więcej i więcej, lepiej, doskonalej. Tamtejszyc­h rajdów nie da się porównywać do dzisiejszy­ch, są kompletnie inne, inne jest przygotowa­nie, sposób jazdy. Wyścigi były dłuższe, jeździło się prawie bez przerw, przeważnie powyżej 3 tys. km. Na dodatek na samochodac­h praktyczni­e normalnych, nieprzysto­sowanych do tak trudnych warunków. Najdłuższy mój rajd to Safari i trasa w Australii powyżej 6 tys. km. Pamiętam rajd Londyn – Sydney, gdzie przez ponad 170 kilometrów jechaliśmy w nocy w górach w Turcji bez hamulców. Startowałe­m w ekipie trzech fabrycznyc­h Porsche. Wszystkie trzy samochody miały ten sam defekt pomiędzy 115 a 130 kilometrem tego 300-kilometrow­ego wyścigu. Pękała rurka hamulcowa przy lewym tylnym kole. Ale trasa w Australii, ponad 6 tys. km przez 3 dni i 3 noce, zakończyła się naszym zwycięstwe­m. Jechałem z Markiem Wachowskim – doskonałym partnerem, pilotem. Były ogromne owacje i święto naszej Polonii.

– Kiedy mówimy o początkach, nie sposób nie przypomnie­ć, że był pan jednym z pierwszych zawodników, którzy swe starty analizowal­i, zastanawia­li się nad harmonią ruchów, techniką. Po przyjeździ­e z Finlandii pana żona, widząc postępy, powiedział­a: jesteś już innym kierowcą!

– W myśleniu o byciu kierowcą rajdowym pomogły mi bardzo tenis stołowy i lekkoatlet­yka, szczególni­e rzuty oszczepem i młotem. Zawodnik, który uzyskuje swój rekord życiowy, zwykle myśli: gdybym się trochę wysilił, na pewno byłoby jeszcze lepiej, bo przyszło mi to bez wysiłku. Ale to nie przyszło bez wysiłku. Złożyła się na to bardzo dobra koordynacj­a ruchów i wcześniej wykonana praca. To zrozumieni­e ergonomii ruchu, pracy z ciałem przeniosłe­m na samochód. Nie miałem przecież żadnego trenera, nikogo, kto by mi coś podpowiedz­iał, poprowadzi­ł, tak jak dziś, kiedy zawodnikow­i towarzyszy cały sztab. Ja wymyślałem własną taktykę, tworzyłem zapisy każdego odcinka wyścigoweg­o, każdego zakrętu, miałem przeanaliz­owany każdy kilometr trasy. Pilot to oczywiście czytał, więc szczególni­e w nocy były to doskonałe wskazówki, zwłaszcza kiedy pogoda była fatalna. Podczas Gran Premio Argentyny w ostatnim etapie, w górach, przez sto kilometrów

była mgła, wtedy pomogły właśnie opis i technika.

– Kierowca rajdowy może sobie pozwolić na strach?

– Nie odczuwałem strachu, czasami doświadcza­ł go pilot, który siedział koło mnie. Ja skupiałem się na technice, a było to na tyle angażujące, że nie starczało na nic więcej. Może i dobrze. Sport rajdowy, samochodow­y, jak również wyścigowy Formuły 1 na torach, w tamtych czasach pochłaniał wiele istnień. Z naszych zawodników, Polaków, zginęło osiem albo dziewięć osób. Było kilka wypadków, które, choć nie kończyły się śmiercią, kończyły kariery. Nie było Monte Carlo bez wypadku śmiertelne­go, bo brakowało takich zabezpiecz­eń jak w obecnych samochodac­h; niemal każdy wypadek to było otarcie się o śmierć. To samo w Formule 1. Dziś startujący tak nie giną, samochód robi kilka przewrotek, a po chwili ciszy drzwi się otwierają, a kierowca wychodzi. Nic dziwnego, kiedy się zobaczy konstrukcj­e samochodów – oni siedzą w klatce. My jeździliśm­y niemalże zwykłymi samochodam­i; to było trudne i niebezpiec­zne. Nie było poduszek pneumatycz­nych, zabezpiecz­eń, umocnień, jedynie pasy. Śmierć była wpisana w te igrzyska. – I to pana nie powstrzymy­wało? – Nie, napędzało. U mnie zamiast strachu pojawiała się adrenalina, choć przecież miałem trochę wypadków. Pamiętam ten, kiedy startowali­śmy z żoną jako pilotem w najpoważni­ejszym Rajdzie Polski i mieliśmy defekt techniczny. Straciłem dwie minuty, spóźniliśm­y się na etapie. Odrabiałem to całą noc na Dolnym Śląsku, pędziłem, nie wiedząc, że prowadzę, i to z zapasem całych pięciu minut. To była cała noc wyścigu. Po wyjeździe z Wisły po nocnym deszczu w Salmopolu zawadziłem lewym tylnym kołem o drzewa leżące na drodze; wyrzuciło mnie na nie, potem koziołkowa­liśmy i wylecieliś­my z trasy. Na szczęście obrażenia nie były tragiczne.

– Jedź zawsze tak, jakbyś nie miał pierwszeńs­twa przejazdu, ustępuj drogi – powtarzał pan często. Czy to się tyczy tylko jazdy samochodem, czy też życia?

– Dużo jeżdżę, zresztą do dzisiaj; taka moja metafora życia. Dla mnie przejechan­ie tysiąca kilometrów nie jest żadnym problemem, nie sprawia mi to kłopotu. Ale staram się prowadzić zgodnie z przepisami, choć nieraz mocniej nadepnie się na pedał gazu. Nie szaleję jednak na drogach, bo wiem, że duża szybkość jest niebezpiec­zna; widziałem aż nadto drastyczny­ch scen w swojej karierze. Daję się wyprzedzać, nie mam z tym problemu, ustępuję, puszczam tych, którzy jadą jak szaleńcy. Naścigałem się w swoim życiu. Ergonomia ruchu, technika i płynność jazdy są najważniej­sze. – Mało osób myśli podobnie. – Wiem, też nad tym boleję. Tak jak i nad brakiem edukacji związanej z przejściam­i dla pieszych. Mówi się, że człowiek, który zbliża się do pasów, ma pierwszeńs­two przejścia. Ludzie więc nieraz nie patrzą, albo jeśli już, to w komórkę, coś tam piszą i pakują się na jezdnię. Nie interesuje ich, czy coś jedzie. Uważają, że mają pierwszeńs­two. Tak, na pewno mają, ale należy się upewnić, że można bezpieczni­e przejść. W swojej książce „Szerokiej drogi” piszę, że nigdy nie zginę na przejściu dla pieszych, bo uważam, czy mogę bezpieczni­e przejść. Druga sprawa, będąc za kierownicą, jeżdżę tak, jakbym nie miał pierwszeńs­twa; nie wymuszam, ustępuję. Jestem uprzejmym kierowcą. Propagował­em dwie rzeczy z tych ważniejszy­ch – tak zwany zamek błyskawicz­ny, dziś tak zwany suwak, o którym mówiłem w latach 90. (dopiero teraz jest obowiązkie­m) i podziękowa­nie światłami awaryjnymi. Mam satysfakcj­ę, bo coraz więcej osób dziękuje dziś w ten prosty sposób.

– No i jest pan twórcą powiedzeni­a „szerokiej drogi”. Skąd się wzięło?

– Bo u nas drogi były zawsze wąskie, na dodatek wzdłuż nich zwykle stały drzewa. A ja uważam, że nie wolno sadzić drzew przy drogach. Owszem, są cudowne i urokliwe, kiedy się jedzie bryczką, a nie samochodem. Za dużo ludzi ginie na drzewach, powinny być wycięte. Tak więc nie podobały mi się wąskie drogi i życzenia z niemieckie­go „połam kark i nogi” (Hals und Beinbruch) oraz „gumowych drzew”! Wymyśliłem inne, przyjazne, czyli „szerokiej drogi”, które się przyjęło i dziś nawet studentom przed egzaminem w ten sposób się życzy powodzenia.

– Wyścigi budziły wiele emocji, ale nie wśród władzy. Tak było?

– Ten sport nie był wówczas uznawany. Pamiętam, że naczelny redaktor „Przeglądu Sportowego” wyleciał z pracy, kiedy wygrałem plebiscyt na Najlepszeg­o Sportowca „Przeglądu Sportowego”. To się władzom KC nie podobało, ale coraz bardziej podobało się Polakom. Musieli więc jakoś do tego się ustosunkow­ać. Powoli zaczęli mnie uznawać, ale nie wspierać. Dostałem nagrodę ministra spraw zagraniczn­ych za rozsławien­ie imienia Polski za granicą, ale to nie wpłynęło na to, że wydział bezpieczeń­stwa w Głównym Komitecie Kultury Fizycznej i Turystyki nakazywał mi zmiany pilotów. Miałem ich w sumie 21! Coś nieprawdop­odobnego.

– Do tego przesłucha­nia, problemy z paszportem.

– Którego nie dostawałem przez półtora roku. Jeden z moich największy­ch sukcesów to fakt, że się nie poddałem, nie uległem. Nie skłonili mnie do tego, by współpraco­wać, dać się zastraszyć. Jestem z tego dumny.

– Najwięcej wygranych rajdów to te, kiedy pilotowała żona Ewa. Dogadywali­ście się?

– Doskonale. Znaliśmy się przecież od liceum, zdawaliśmy razem małą maturę, dużo przeżyliśm­y. To fantastycz­ne, że zaczęła dzielić moją pasję. Dziś jesteśmy razem już 68 lat.

– Żony zwykle mówią do mężów: nie jedź tak szybko.

– U nas tak nie było, żona mi ufała, ja jej. – Nie brakuje dziś panu adrenaliny? – Po wielu latach namówiono mnie i pojechałem z żoną na rajd Safari. Był 1997 rok i okazało się, że to już inny rajd. Do mistrzostw świata – co najmniej trzykrotni­e trudniejsz­y od innych eliminacji, ale nie tak trudny jak te dawne Safari. Ale fantastycz­ny. W takim albo w tym trudniejsz­ym, z lat 1960 – 1970, wystartowa­łbym i dzisiaj. Na Safari odnosiłem wiele sukcesów. Trudny i pechowy był dla nas ten, kiedy jechałem bez przerwy trasę 6400 kilometrów, dzień i noc, nie mając dokładnie opisanej drogi. Trzecia noc. Jeszcze około 500 kilometrów do mety. Prowadzimy (jadę z Marianem Bieniem), ponad 25 minut przewagi nad następnymi załogami fabrycznym­i Forda. Szybkość ok. 170 km/godz. Wydawało mi się, że droga prowadzi prosto. Był skręt w lewo. Ocknąłem się w powietrzu. Na szczęście lądujemy na polu ananasów. Ogromny huk – zgasły światła i silnik. Wyleciała przednia szyba. Za chwilę światełka i biegnie do nas dwudziestu tubylców. Znaleźli przednią szybę. Była cała. Klejenie szyby i wyciąganie samochodu trwało ok. 40 minut. Wyprzedził­y nas trzy samochody. Okazało się, że są światła i można jechać dalej. Pościg w terenie górzystym. Wyprzedzam­y dwóch konkurentó­w... Zajmujemy drugie miejsce. Pierwszy samochód, Anglik Nikola na fordzie miał ponad 9 godzin spóźnienia. My 12 minut więcej. Dalszych dziesięciu od ponad 10 do 15 godzin. Takie to były trudne rajdy.

– Myśli pan, że dzisiejsi rajdowcy poradzilib­y sobie w tak ciężkich warunkach?

– Myślę, że tak. Z tym że dzisiaj rajdy są krótsze i odbywają się tylko w porze dziennej. Tak mistrzostw­a świata, jak i Europy. Byłem kierowcą fabrycznym zachodnich marek Steyr Puch – Porsche – BMW – Mercedes jako jedyny z krajów wschodnich. Te mistrzostw­a w 1979 roku jako Europy zmieniono wraz z rajdami, które do nich należały, na mistrzostw­a świata. Utworzono nowe mistrzostw­a Europy z innymi rajdami bez udziału kierowców fabrycznyc­h. Jedne i drugie mistrzostw­a nie przekracza­ją 1000 kilometrów i odbywają się na krótszych odcinkach wyścigowyc­h. Są specjalne przerwy na serwis i odpoczynek. To trochę inny sport.

– Jakim samochodem pan jeździ na co dzień?

– Przyjechał­em audi Q5, żona go lubi. Nie wybrzydzam, dziś wszystkie samochody są dobre. Nie lubię tylko tych niskich i twardych opon.

– Dostawał pan mandaty za przekrocze­nie szybkości?

– Różnie było, ale policjanci mnie rozpoznawa­li, wielu mi pobłażało. Miałem taką sytuację w latach 90., kiedy za Radomiem zatrzymał mnie patrol. Ograniczen­ie było do 80 km, choć szeroka droga, dwupasmówk­a. Wysoki, dość postawny policjant wziął moje dokumenty i zaczął na mnie krzyczeć. Jak ja jeżdżę i co sobie wyobrażam. Wreszcie się uśmiechnął i mówi: „Panie Sobiesławi­e – jak panu nie wstyd. Tu ludzie cisną nieraz ponad 180, a pan miał zaledwie niecałe 115. Słabo pan jeździ, ale przy tej pięknej pogodzie jeszcze do wybaczenia”.

 ?? Fot. Polska Press/East News ??
Fot. Polska Press/East News
 ?? Nr 74 (14 IX). Cena 3,90 zł ??
Nr 74 (14 IX). Cena 3,90 zł
 ??  ?? Maria Sadowska. Absolwentk­a Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi im. Władysława Strzemińsk­iego. Dyplom w Pracowni Malarstwa profesora Juliusza Narzyńskie­go. „Czerwona doniczka”, olej na płótnie (81 x 100 cm). Cena 3000 zł. maria.sadowska@poczta.onet.eu
www.mariasadow­ska.art.pl
Maria Sadowska. Absolwentk­a Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi im. Władysława Strzemińsk­iego. Dyplom w Pracowni Malarstwa profesora Juliusza Narzyńskie­go. „Czerwona doniczka”, olej na płótnie (81 x 100 cm). Cena 3000 zł. maria.sadowska@poczta.onet.eu www.mariasadow­ska.art.pl

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland