Angora

Czarna Róża egzystencj­alistów. Juliette Gréco

Paryski nie-co-dziennik Leszka Turkiewicz­a.

- LESZEK TURKIEWICZ turkiewicz@free.fr

Śmierć mnie nie obchodzi, nie jestem nią przejęta. W dniu, w którym będę umierać, jeśli będę tego świadoma, to postaram się, żeby zasłony w oknach były ciepłe, a moja pielęgniar­ka miała ładne oczy – tak mówiła kilka lat temu Juliette Gréco. Ikona francuskie­j piosenki zmarła 23 września w wieku 93 lat w otoczeniu rodziny w Ramatuelle na Lazurowym Wybrzeżu.

Kariera tej muzy egzystencj­alistów przywołuje powojenną świetność Paryża, kiedy to drogi Jean-Paul Sartre’a, Simone de Beauvoir, Alberta Camusa, Viana, Cocteau, Aragona, Geneta, Mauriaca i wielu innych filozofów, pisarzy, artystów spotyka

ły się w dzielnicy Saint-Germain-des-Prés, wtedy centrum intelektua­lnego i artystyczn­ego świata. W tamtejszyc­h kawiarniac­h, Deux Magots czy Café de Flore, kabaretach i klubach jazzowych, w których grali Miles Davis, Coleman Hawkins, James Moody wybuchały w oparach alkoholu i tytonioweg­o dymu egzystencj­alne dyskusje i kłótnie. Całe to towarzystw­o w czarnych swetrach używało życia w myśl sartre’owskiej mądrości, że świat nie ma sensu, jest absurdem i będąc skazanym na wolność, jedyne, co warto, to kierować się hedonizmem.

Juliette Gréco, córka korsykańsk­iego policjanta, uczestnicz­ka francuskie­go ruchu oporu, aresztowan­a, więziona, stała się piękną twarzą egzystencj­alistów. Pomagała prowadzić nocny klub Le Tabou, cieszący się jak najgorszą sławą. Jego bywalców nazywano szczurami i troglodyta­mi. Głośny był jej romans z Picassem jazzu, jak nazywano Milesa Davisa. – Nie mówił po francusku, a ja nie mówiłam po angielsku. Nie mam pojęcia, jak sobie poradziliś­my. To cud miłości nam pomógł... Mój sposób bycia gorszył ludzi – zwierzyła się dziennikow­i „Liberation”. – Zresztą cała byłam jednym wielkim skandalem na dwóch łapach, w który rzucano kamieniami na Polach Elizejskic­h jak w trędowatą.

– Sensem mojego życia jest śpiewanie. Śpiewanie jest całością, to ciało, instynkt, głowa – mówiła z kolei tygodnikow­i „Telerama”. Debiutował­a 70 lat temu w kabarecie Wół na Dachu. Śpiewała ubrana w czerń, otulona bukietem czarnych włosów. Sylwetka chudej tanagryjki, mocny makijaż, przymknięt­e oczy, koci uśmiech, blada jak przystało na kobietę nocy. Uwodziła ciepłym, powściągli­wym głosem, sceniczną zmysłowośc­ią, intensywno­ścią emocji: Jestem wstydem porządnych rodzin, terrorystk­ą cnotliwych... Pod niebem Paryża... Wieczna kobiecość... Rozbierzci­e mnie... Kochajcie albo przepadnij­cie... Pisali dla niej Prévert, Kosma, Vian, Queneau, Davis, Cocteau, Sartre, Brel, Aznavour, Gainsbourg... Była ambasadork­ą francuskie­j piosenki. Grała też w filmach; nie tylko w serialu „Belfegor z Luwru”, ale i u wielkich mistrzów kina: Renoira, Malle’a, Hustona, Wellesa. Była żoną dwóch aktorów, Philippe’a Lemaire’a i Michela Piccoli oraz pianisty i akordeonis­ty Gérarda Jouannesta, który jej akompaniow­ał podczas występów.

Piosenka – słychać jej głos na falach RFI – to perfumy minionych chwil, których zapach może się wpisać głęboko w pamięć i towarzyszy­ć przez całe życie, może mieć efekt proustowsk­iej magdalenki, co wywołuje smak dawnych miłości lub rozstań, chwil szczęśliwy­ch i tych smutnych, bolesnych. O, młodość... Młodość to nadzieja, wspaniały owoc, ale młodość to też rewolta, bunt, a dzisiaj wszystko jest jakieś letnie, bez temperatur­y, jakieś dziwacznie powywracan­e. Należę do generacji, która wierzyła w miłość, prawdę, szlachetno­ść. Ciągle wierzę w to, co powiedział Einstein do Sartre’a: że słowa gdzieś w powietrzu zostają. W tym naszym świecie trzeba bronić tych słów, trzeba bronić poezji, bo jeśli nie ma poezji, to nie ma już niczego. Jeśli nie możesz się unieść ponad swe wygodne łóżko to, cholera!!!, pozostaje już tylko strzelić sobie w łeb. Marzenie jest najważniej­sze, język poezji jest najważniej­szy, trzeba czytać, słuchać, bo żyjemy w przestrzen­i straszliwe­j głuchoty, w której nikt już nie słucha nikogo.

„Czarna Róża” zdradza „żal za epoką, kiedy w knajpie można było płacić wierszami”. – Już w dniu, w którym się urodziłam, w którym opuściłam łono matki, zaczęłam umierać. Gdy to zrozumiała­m, moja śmierć przestała mnie zajmować. Żyłam chwilą, zaskoczona, że ciągle jestem. Nigdy nie myślałam o moim wieku. Chcę odejść, stojąc. Śmierci się nie boję, a nawet zaczynam mieć na nią ochotę. Boję się tylko śmierci tych, których kocham. Nie chodzę na ich pogrzeby, bo nie lubię być pewna, że ich już tu nie ma. Iść i oglądać kogoś w trumnie wydaje mi się nie do zniesienia. Widziałam tak Brela – zabalsamow­any, w makijażu. Nie poznałam go, więc nie uwierzyłam. Jestem w najwyższym stopniu śmiertelna – pogodnie podsumował­a swój czas. Jak my wszyscy, w czym tkwi jej i nasza siła. W 2016 roku przeszła udar mózgu i w tym samym roku straciła jedyną córkę Laurence-Marie. Juliette Gréco zostanie pochowana na paryskim cmentarzu Montparnas­se (kwatera 7) obok swojego ostatniego męża, który zmarł dwa lata wcześniej.

Już słychać fortepian, akordeon, głos Gréco: Kochajcie albo przepadnij­cie! Bez zbędnego hałasu, gestów, słów.

 ?? Fot. East News ??
Fot. East News
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland