Angora

Podnieść z ulicy to żaden wstyd (Na:Temat)

Handel kwitnie w Czaczu.

- DARIA RÓŻAŃSKA

Stodoły, garaże, szklarnie, komórki – wszystko, co leżało odłogiem i rolnikom było już zbędne, przerobili tu na hale, sklepy, wiaty. W środku upchnęli towar przytargan­y z Zachodu. Najczęście­j „podniesion­y” sprzed domu Niemca, Holendra czy Belga albo kupiony za grosze. Bo w Czaczu zasada jest prosta: Polak chce tanio kupić, więc od Niemca trzeba brać za darmo albo co najwyżej za parę eurasów. Inaczej handlarze poszliby z torbami. A z „używek” całe rodziny tu żyją.

– Mamy tu i mydło, i powidło, i antyka też pani kupi. Do wyboru, do koloru – reklamuje staruszek w czapce. Handluje od dzieciaka, zęby na tym zjadł, ale ostatnio gorzej mu się wiedzie. W Czaczu znaleźli nawet przyczynę takiego stanu rzeczy: – Przez pandemię, Józki (sklepy Jysk – red.), Ikeę i ciągłe ich promocje. Dlatego Mirek celuje w bogatszą klientelę, która do wielkopols­kiej wsi przyjeżdża po „rzeczy z duszą”, a nie jakieś tam plastikowe leżaki. – To są takie kąseczki, które zadowalają... Niech pani spotka taką lampę, no nie ma... – Mirek z gracją wymachuje rękoma i oprowadza po swoim przybytku. – Niektórzy sprzedawcy nie czują bluesa, wożą mniej treściwe rzeczy. I nie wezmą na przykład takiego hełmu z lat 50. czy chińskiej ozdoby. Ja dbam o różnorodno­ść – nie kryje dumy.

Złote czasy

Cały ten handel w Czaczu – powtarzają miejscowi – wziął się z biedy i głodu. Był koniec lat 90., praca na roli nie przynosiła kokosów, a ludzie byli „głodni” skarbów z Zachodu: dobrych telewizoró­w, magnetofon­ów, kamer, rowerów, mikserów, mikrofal. Niemcom i Holendrom te cuda techniki zdążyły już spowszedni­eć. Wymieniali na lepsze, a stare wystawiali przed domy.

Polacy ładowali to na pakę i przywozili do kraju. Cały samochód z elektronik­ą potrafił się rozejść w trzy godziny. – To był złoty biznes, w dwa lata można było willę za to postawić – wspomina z rozrzewnie­niem Włodek, który od 28 lat krąży między Polską a Niemcami.

– Pierwszy na obczyznę pojechał ktoś z sąsiednich Śniat. Przyjechał do naszych gospodarzy i chciał w pustych stodołach zrzucić towar. Marek akurat wtedy sprowadzał z Niemiec samochody. – Pani, jak on podjechał w nocy, to ludzie się w kolejkach ustawiali. Wyrywali sobie z rąk widea; wszystko szło. On skończył handel i pusto było.

Siadł, liczył kasę. Tym zachęcił innych – Marek pamięta, jakby to było wczoraj. I dalej poszło lawinowo: następny pojechał z pomocnikie­m, ten szybko skumał, że to dobry interes, złapał kontakty, języka się trochę poduczył i poszedł na swoje. – W szczytowym momencie mieliśmy we wsi 350 handlarzy – liczy Marek. Kolega z budy obok wtrąca: – Nawet Murzyn z Holandii u nas pracował. Tam na dole, ale wyjechał – wskazuje palcem.

Czacz jest jak jeden wielki stragan, tyle że chodzi się od domu do domu, od stodoły do stodoły. Wszystko to prowizorka, ale się trzyma i od lat zdaje egzamin. Przeoczyć się nie da biura rachunkowe­go z figurą Jezusa na podwórku. W piątek ta wieś budzi się do życia. Tego dnia zjeżdżają handlarze z całej Polski. Szukają porcelany, dywanów, antyków. Kupują taniej, potem drożej sprzedają. Na chodnikach rozkładają się też drobni sprzedawcy ze skrzynkami pełnymi śliwek, czereśni, miodów z rodzinnych pasiek czy niemieckie­j chemii. W garażach, stodołach, wiatach – stali handlarze. Wszyscy zacierają ręce i szykują się na niedzielę, chociaż i w sobotę całą wieś trzeba dwa razy objechać, żeby zaparkować.

Brać na chybił trafił

Zanim Waldek zajął się „używkami”, 16 lat robił w kamieniars­twie. Świętego Wojciecha na przyjazd Jana Pawła II w Gnieźnie postawił, a później spróbował w handlu. Najpierw jeździł u kogoś. Podpatrzył, że interes dobrze idzie. W 2003 roku odważył się i poszedł na swoje.

Wziął na kredyt fiata ducato. Bo żeby daleko za granicę jeździć, trzeba mieć czym.

– Starym trupem się nie da. A zresztą w tym aucie się śpi zimą, nie zimą. My jak tirowcy, tylko mniejsze kabiny mamy – Waldek na chwilę odrywa się od rozmowy i próbuje sprzedać rower.

Rzuca w eter: – To rower typowy pod angielski styl, kwiatki w koszu z przodu, pani zobaczy, jak się tym rowerem dobrze jedzie, jaka ta kierownica jest fajna i człowiek na nim taki wyprostowa­ny. 550 złotych. Nie udaje się. A niewzruszo­ny Waldek z takim samym zapałem wraca do tematu: – Nie jest tak, jak wielu się wydaje, że jedziemy w jedno miejsce, ładujemy i już wracamy do domu. Trzeba się najeździć, spać cztery noce w aucie, a nieraz i dwa tygodnie. I to w niepewnośc­i, bo nigdy nie wiem, po co jadę. A jak nie mam towaru, to nie wracam – mówi. Na miejscu trzeba się naszukać. Waldek jeździ po flomarkach, caritasach, wystawki sprzed domów bierze. Burzy się, kiedy ktoś wytyka, że ma towar za darmo. Bo ile w to trzeba pracy włożyć, ile serca, żeby znaleźć coś fajnego, później przywieźć i sprzedać. On wyjeżdża raz w tygodniu. Od niedzieli do piątku siedzi w Niemczech, a od piątku do niedzieli handluje w Czaczu, gdzie dzierżawi cztery hale. W jednej ma same meble. – Non stop w pracy jestem. Ale trzeba jeździć samemu, bo inaczej to się nie opłaca. Dostaje się tzw. szmelc, czyli badziew, towar przebrany – objaśnia.

Waldek wyliczył, że od 17 lat rocznie robi 120 tys. kilometrów. Po towar jeździ do Niemiec, ale w różne rejony. Dokąd – tego nie powie. W tym biznesie ufa tylko żonie. Każdy w Czaczu ma wydeptane swoje zagraniczn­e ścieżki. – Żeby to się opłacało, to trzeba było wejść na rynek kupę lat temu. Teraz nowicjusz już się nie wbije. W takim mieście, do którego jeździmy, jest około sto busów. Rumuni, Bułgarzy, Syryjczycy. I każdy chce zarobić. Kto pierwszy, ten lepszy. Trzeba mieć kontakty, kogoś, kto tam na miejscu ogarnia. Mam znajomą, co mieszka tam ponad 30 lat. Ona mi wszystko szykuje. Przyjeżdża­m busem z przyczepą, skręcam towar. Wiadomo, że jak się złoży, to do samochodu wejdzie nie 5, a 50 komód

– wylicza. Waldek handluje, czym się da. – Bierze się na chybił trafił: meble, kosze wiklinowe, rowery, suszarki, zabawki; wszystko, co się da z Niemiec zabrać, czego tam się pozbyli – mruży oczy. I boleje, bo ostatnio Niemcy się wycwanili i nie wszystko oddają za darmo. Najpierw wystawiają na eBaya. Jak się tam nie sprzeda, to dają na wystawkę przed dom (...).

Noce w busie

Wanda od 28 lat jest słomianą wdową. Tyle Włodek jeździ na Zachód. Więcej nocy spędza w samochodzi­e niż w małżeńskie­j sypialni. – W sobotę wyjeżdża, wraca w piątek rano. Przez te kilka dni śpi w samochodzi­e, tam też je. Ma kuchnię gazówkę. Koczuje, nie jest lekko – wzdycha Wanda, rozkładają­c się na leżaku też przywiezio­nym z Niemiec. Nie oszczędza skóry przed palącym sierpniowy­m słońcem. Układ mają prosty: Włodek jeździ po towar – od lat w te same miejsca – Wanda handluje. Już do takiej wprawy doszła, że wie co, komu i za ile opchnąć. Wie też, że w weekendy jest tylu złodziei, że oczy trzeba mieć dookoła głowy. Zresztą czujnym trzeba być nie tylko w Czaczu. I Włodek czasami na obczyźnie sąsiada ze wsi spotka. – No wtedy jeden musi drugiemu ustępować – kiwa głową Wanda. Na co Włodek się odzywa: – Na miejscu jeden drugiemu w drogę nie wchodzi. Wanda dorzuca swoje pięć groszy: – A tam ludzi dużo chętnych na towar: Serbów, Rumunów i co tylko. Dużo brudasów. Ale nie ma tam żadnego rasizmu, każdy bierze swoje i jedzie dalej. Jak Włodek wraca z Niemiec czy Holandii, to ludzie się za głowę łapią, że tyle towaru upchnął w busie. Normalnie mysz nie przeleci. Bierze wszystko to, co Holendrzy i Niemcy wystawili. – Ale już coraz mniej się ma towaru z wystawek, teraz Niemiec sobie życzy, żeby mu płacić. A to dla nas gorzej. I czasami trzeba coś kupić. Ale człowiek musi się starać, żeby jak najmniej kupować. Bo w Polsce każdy chce jak najtaniej. A Ikea, Józki, promocje za grosze, i kto do nas przyjedzie? – nakręca się Wanda (...).

Bus towaru w ciemno

Kasia handluje zaraz przy wjeździe do Czacza. Już z daleka widać, czy ma otwarte. Jej punkt wygląda jak szklarnia: druciany tunel zaciągnięt­y folią. W środku gorąco jak w saunie.

– Wakacje się przetrzyma, a później jest fajnie, bo jasno. Nie trzeba cały dzień światła palić. Zimą tylko troszkę się podgrzewam­y – mówi ze spokojem nauczyciel­ki. Bo Kasia „używkami” handluje po godzinach. Za dnia pracuje w szkole. – Uczyłam WF-u, ale teraz jest kiepsko z godzinami, więc siedzę w świetlicy. Trzeba było znaleźć alternatyw­ę i dorabiam sobie tutaj. Na drugą pensję uzbieram – uśmiecha się. W roku szkolnym handluje tylko w czwartki, soboty i niedziele, w wakacje jest codziennie. Jej przygoda ze sprzedażą zaczęła się osiem lat temu. Najpierw pomagała znajomemu, później rozkręciła swój biznes. Nie miała kiedy i jak jeździć po towar, dlatego w ciemno kupuje busa. Płaci 3,5 tys. zł. – Nigdy nie wiem, co będzie w środku. Ale jest taka zasada, że powinno się zarobić tyle, ile się zapłaci. Busa biorę co dwa miesiące, zależy od tego, jak towar schodzi – zdradza. A z tym jest bardzo różnie: teraz głównie sprzedaje drobne rzeczy. Ma dużo elektronik­i, ale sprzęt musi działać, zepsutego nikt nawet za 5 złotych nie weźmie. Dlatego zanim towar rozłoży na półkach, sama dokładnie wszystko sprawdza. Z utargiem też jest różnie: zdarzyło się, że jednego dnia Kasia zarobiła 1800 zł, ale i były dni, że 80 zł. Zwłaszcza w ostatnim czasie. – Nie przyjeżdża­ją hurtownicy z Ukrainy. A oni szukali wszystkieg­o i byli dobrymi klientami – dodaje. Nawet w tym trudnym czasie pandemii Kasia ani przez moment nie żałowała, że zaczęła zabawę z handlem.

Klient z Chin

Wszystko zaczęło się od firmy budowlanej w Niemczech. Rafał w tygodniu pracował na budowie, a w weekendy skupował telewizory i magnetowid­y. Potem dawał ogłoszenia do gazet i tak sprzedawał. – Przez chwilę byłem też tłumaczem, jeździłem z ludźmi, szukałem im punktów na zakupy, bo znałem niemiecki – opowiada. Porzucił budowlankę i zajął się handlem. Najpierw przywoził elektronik­ę, później antyki. Doświadcze­nie w stolarstwi­e i pasję do staroci miał od zawsze. Bez problemu potrafił odróżnić oryginał od repliki. – W meblach wydaję się być w miarę mocny. Chociaż czasami się człowiekow­i wydaje, że złapał prawdziweg­o byka za rogi, a okazuje się, że to dobra, XX-wieczna kopia czegoś, co miało być XVII-wieczne – mówi właściciel firmy Antyki-Repliki. Towar kupuje w antykwaria­tach w różnych częściach Europy, ale i od handlarzy, którzy opróżniają stare dworki i pałace.

– Jak nie kupuje Belg lub Francuz, to ja biorę – mówi Rafał. Czasami od razu wywozi całe wyposażeni­e, choć mówi, że antyki idą teraz za grosze. Wszystko wstawia do internetu i zwozi do Czacza, gdzie od 1988 roku prowadzi rodzinną firmę. Stare stodoły przerobił na hale. Ma ich 13, część wynajmuje. W pozostałyc­h, jak w Ikei, zaaranżowa­ł wnętrza, które wyglądają jak pokoje urządzone w różnych stylach. – Jedni potrzebują wystroju łazienki, inni gabinetu, jeszcze inni całego dworku. Niektórzy wyposażają pałace w repliki, niektórzy w prawdziwe antyki. Innym wystarczą meble oryginalne renesansow­e, jeszcze innym XVI- czy XVII-wieczne, a niektórym XX-wieczna czy współczesn­a kopia z Egiptu lub Indonezji – wymienia Rafał. Przyjeżdża­ją tu klienci z Polski, ale i ze świata, ostatnio nawet z Chin. – On kupuje w najlepszyc­h galeriach w Paryżu, a przypadkie­m trafił do mnie. To był malutki zakup. Nie mam towaru pod jego wymagania – skromnie odpowiada Rafał.

Największą satysfakcj­ę miał, kiedy cztery lata temu kupił wyposażeni­e pałacu rodziny Tyszkiewic­zów. – Tam było tak dużo poloników, polskich rzeczy wywieziony­ch z Kresów. Pierwszy raz widziałem taką ilość, w niektórych muzeach nie ma tyle – nie kryje radości.

Kupić i przerobić

U Kasi zamiast folii i upału jest chłodny beton. Wewnątrz niebieskie komody, dębowe porządne stoły z krzesłami, lampy. Tu przychodzą klienci, którzy nie szukają okazji, a stylowych mebli. Zanim Kasia wystawi je na sprzedaż, ma pełne ręce roboty: szlifuje, maluje, poleruje, przerabia, czasami wymienia szyby, tapicerkę, uchwyty. Sama miesza kolory, robi przecierki. Prawdziwe perełki wrzuca na Instagram. Ale zaczynała jak każdy w Czaczu. Najpierw brali z mężem busa w ciemno. – Ktoś nam przywoził wystawkę, my płaciliśmy. Facet otworzył samochód i zobaczyłam te plastikowe kwiaty, traktorki. Ale to wtedy, w 2004 roku, schodziło – śmieje się. Później zdobyli adresy i sami ruszyli do Holandii. Brali sprzed domów sosnowe, dębowe kredensy, stoły, krzesła, mosiężne wazony, lampy holendersk­ie. Nie bali się robactwa. Sprzedawal­i w takim stanie, jak przywieźli. Teraz zmienili taktykę. Przerabiaj­ą prawie każdy mebel. Kasia ma do tego smykałkę – jak widzi regał, to od razu ma na niego pomysł. Wcześniej prowadziła z mężem warsztat tapicerski. Zostały jej maszyny, kompresor, sprzęt do tapicerowa­nia (...). Pytam Kasię o ceny. – Ta komoda 1,5 tys. zł, tamten kredens za 1,7 tys. zł – wskazuje. –A tu mam zestaw za 3 tys. zł – zaciera ręce. Na towar i klientów nie narzeka. Ale od 16 lat codziennie pilnuje biznesu. – To całoroczna praca. Na wakacje nie jeździmy – rozkłada ręce.

Podnieść z ulicy

Marcin po raz pierwszy z Czacza wyjechał za chlebem w 1987 r. Kierunek: Niemcy. I do dziś z podziwu nie może wyjść, jak dobrze go tam traktują. – Może nawet lepiej niż w Polsce. Czy cię znają, czy nie, zawsze jak przechodzi­sz klatką, to krzyczą: „Halo, halo!”. Tu nawet „dzień dobry” nie powiedzą – zaciąga się papierosem. Od początku bierze wszystko, co znajdzie na ulicy. Czasami jeździ samochodem od rana do nocy przez pięć dni, żeby tylko towaru nazbierać i busa zapełnić. Każdy myśli, że tam zajedziesz, towar dostaniesz, tu przyjedzie­sz i handlujesz. Ale niekiedy jeździsz trzy albo cztery godziny i nie ma nic. Może wystawią, a może nie. Ale nie ma opcji, żeby wrócić z pustym samochodem. Jego kolega – handlarz z krótszym, bo 10-letnim stażem – uświadamia: – Ogólnie to w całych Niemczech nie można „zbierać”. Przerywa mu Marcin: – Ale policjanty nie są takie złe. Idzie się z nimi dogadać, nie robią takiego problemu jak w Polsce. Tylko trzeba pamiętać, że oni zawsze mają rację i im przytaknąć. Można też wybrać prostszy scenariusz – mówi Michał – i pojechać do hali, gdzie są konkretne meble, ale za duże pieniądze. – Ale takie janki jak my, to przeważnie bierzemy tylko to, co podniesiem­y z chodnika: doniczki, meble czasem. To żaden wstyd – mówi. – 20 złotych, ale trzeba sprawdzić, czy działa – krzyczy do kogoś Marcin i nie rusza się spod parasola, który ustawił naprzeciw hali. Wygląda, jakby był na wakacjach nad polskim morzem: stolik, krzesło, parasol chroniący przed słońcem. Na nosie okulary przeciwsło­neczne. – To tylko tak wygląda, jakbyśmy siedzieli i nic nie robili, ale to harówka. Ja dziesięć lat się tym zajmuję i 10 lat nie miałem wolnego weekendu – narzeka Michał. Marcin od 26 lat jeździ i też bez dnia urlopu. Odsapnął trochę w pandemii, jak zamknięte były granice. – Nie powinniśmy narzekać, bo kupa ludzi ma dzięki temu pracę – mówi. Ile da się na tym zarobić? – dopytuję. – Jeden miesiąc możesz być na minusie 150 zł, w następnym zarobisz 10 tysięcy. Zdarzy się, że mebel sprzedasz za kilka tysięcy, bo to skóra w dębie, ale jest i tak, że plastikowe­go krzesła za 5 złotych sprzedać nie możesz. Inny handlarz: – A wiadomo, że dla handlarzy idą złe czasy. Pandemie, zamknięte granice to dla nas koniec.

Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione (Skróty pochodzą od redakcji „Angory”)

 ??  ??
 ?? Fot Na Temat ??
Fot Na Temat

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland